<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Siną, fantastycznie pogiętą, tasiemką płynie Kirszniawra, rzeczułka drobna i płytka, dążąc przez wzgórza i doliny, popod szaremi wsiami do Dubissy. Tam, gdzie za dworem w Palandrach zaginała się w szerokie półkole, oddzielała grunta pańskie od zagród i pól chłopów karewiskich. Wieś rozrzucona była szeroko i bezładnie na szerokiej przestrzeni. Od zagrody do zagrody zygzakiem biegły twarde ścieżki; rozdzielały je płoty i zagony warzywa, otulały puszyste sady. Nad rzeką gościniec się wił, poznaczony słupkami z nazwiskiem gospodarzy, obrzeżony ciętemi kulisto wierzbami, strzeżony co kroków kilkaset przez kapliczki oszklone, pełne pierwotnych rzeźb świętych. Ścieżyny twarde od chat biegły też do gościńca, inne wężykiem wślizgiwały się w pola wioskowe, inne szły przez kładki i wielkie głazy na rzece w stronę dworu. Mrówcze to były drożyny, pracą wydeptane.
Za wsią, od gościńca na lewo, zbiegało się ich mnóstwo, tworzyły już nie szczelinę w zieleni, ale szeroką drogę. Ta wiodła do kościółka z polnych kamieni, stojącego, jak na strażnicy wsi. Sioło wyglądało dostatnio i ludnie.
Z gościńca wzrok z przyjemnością obejmował zagrody te i sady, żywą wodę i czerwony dach kościoła, zajmował się dziwnemi krzyżami Żmujdzi, bardziej do monstrancji, niż do krzyżów podobnemi, a zatrzymywał się wreszcie ciekawie na starym sypanym kurhanie za wsią, Gedyminowych może bojów zabytku, który teraz gęsto porosły dzikie róże i tarniny.
W zagrodach tych lud mieszkał rosły i dorodny. Napozór wesół i swawolny nawet, krył w głębi dusz niespożyty hart, wielkie tajemnice, niezatarty stary obyczaj. Sprawni byli do rolnictwa i rzemiosł, skrzętni, i pracowici. Hodowali lny i pszczoły, chodzili z dostawami lądem i wodą, wyrabiali barwne samodziały. Karewisów we wsi było dziesięć rodów, spokrewnionych i sąsiadujących o miedzę. Rozrodzili się nadmiernie i zubożeli wskutek tego. Młodzież ich naschwał piękna i wybujała, szła gęsto i często w rekruty, sługiwała po dworach, a jednak w chatach dziatwa się nie przebierała, dostatku nie przybywało, zagon się rozdrabniał.
Kołodziej Jan Karewis, dla rozróżnienia przezwany Didelis (wielki), przodował między krewniakami ilością rodziny, biedą, pracą i nabożeństwem. Miał też za kogo i o co się modlić. Prosił o siły dla siebie do pracy, prosił za czworgiem dzieci i żoną staruszką, którym dział wydzielono na cmentarzu za kościołem, prosił za trzema zamężnemi córkami, za dwoma synami, co się pożenili i gospodarzyli wspólnie, wzdychał do Boga za Florkiem, co go wzięli w żołnierze, daleko, aż do wołogodzkiej gubernji i za najmłodszym Marcinkiem, co stado pańskie pasał za Kirszniawą. I prosił jeszcze za jednem dzieckiem, o którem już nawet nie wspominało rodzeństwo w chacie, tak dawno w świat poszedł i przepadł bez wieści. Czasem też prosił kołodziej o wiele, wiele pieniędzy. Marzyło mu się, jakby wtedy synów rozdzielił i obudował, ziemi dokupił, krów i koni się dochował, Marcinka do szkół oddał — możeby na księdza wyszedł, a Florkowi posłał zapomogę na chleb biały i buty wygodne, a tymczasem w domostwie Didelisów siekiera jego pracowita stukała od świtu do nocy, a kark jego od pracy i lat garbił się coraz więcej, a z piersi zmęczonej coraz częściej stękanie się dobywało lub ciche westchnienie...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Było to lato — sama kośba. Pod napół już spróchniałą, stuletnią lipą, osłaniającą dom Didelisów, stary Jan ciosał suchą dębinę na koła. Z chaty dorośli, kobiety i wyrostki poszli do siana. Od łąk rozbrzmiewały chóralne śpiewny i wesołe okrzyki, we wsi natomiast panowała wielka cisza. Zdala tylko, od jednej z uboższych zagród, dolatywał monotonny stuk tkackiego warsztatu, a w sąsiedztwie w sadzie wiśniowym ktoś gwizdał z cicha. Wiedział Jan stary, że warsztat stukał u Jodasów pod pracowitą dłonią Rozalki sieroty, że gwizdał żołnierz kaleka, krewniak jego, dozorujący pasieki. A on, nasłuchując pieśni dalekiej, przypomniał sobie młode lata, gdy w śpiewach prym trzymał, a w zabawie przodował. Teraz zostawiono go z kalekami we wsi i oddano pod dozór troje wnucząt najmłodszych. Jedno spało w kołysce, zawieszone na niskiej gałęzi lipy, dwoje siedziało na progu chaty, bawiąc się z łaciastym kotem. Słońce schylało się na zachód. Niebawem już dotknie wierzchu Piłkalnisu (kurhanu) i skwar swój purpurą złagodzi. Niebawem też wieś się zaludni i spoczną pracowite ręce.
Daleko na gościńcu kołatał dzwonek pocztowy. Kołodziej, nie podnosząc oczu, westchnął. Od Ejragoły szła poczta, wiozła pisma różne, listy i papiery do gminy. Pisma nie dla niego były i listów nie miewał, chyba żołnierski, żałosny i krótki od Florka, któremu tam na kraju ziemi śniła się Kirszniawa i rodzinna chata. Ale papierów urzędowych bał się chłop, bo tam bywały pozwy do sądu, rozkłady podatków, rozkazy różne ciężkie. Dzwonek się zbliżał, skręcił z gościńca między zagrody, rozbrzmiewał donośnie między ścianami i sadkami. Nie do gminy to była droga, ani do gospody, ant do plebanji. Gdzież więc?
Kołodziej ręce opuścił i zasłaniając ręką oczy od słońca, patrzał w tę stronę. Bryczka ukazała się właśnie z za pasieki sąsiada, zbliżyła się do jego chaty i stanęła. Ktoś z niej wysiadł. Pan jakiś młody brodaty, w jasnym, ładnym paltocie i miejskim filcowym kapeluszu. Przez ramię miał torbę skórzaną, w ręku laskę o złotej gałce, na rękach rękawiczki jasne. Kołodziej podszedł parę kroków. Ten obcy może zbłądził. Zapytać go o co zechce? Oto żywo otwiera furtkę i wchodzi na dziedziniec. Stanęli naprzeciw siebie i sekundę patrzali w oczy. Wpadłe źrenice chłopa rozszerzyły się zmieszanem uczuciem trwogi, niepewności i uszczęśliwienia. A wtem przybysz kapelusz i laskę o ziemię cisnął i porywając go za szyję, zdławionym głosem wyjąkał:
Tewe! (ojcze).
Kołodziej ramiona roztworzył. Zdało mu się, że umarł i umarłych wita.
Wawer, Wawer! Synku mój! Synku!
I tak w objęciu zapłakali obadwa. Aż nagle młody się odchylił i spojrzał na drzwi chaty.
— Ojcze, gdzie matka? — zagadnął.
— Umarła.
— A ksiądz stary?
— Umarł.
— A siostry?
— Za mężem.
— A mój bliźniak, Łukasz?
— Umarł.
Umilkł młody i po chwili, bojąc się pytać o każdego z osobna, rzekł:
— To któż się ostał z moich, com ich żegnał?
— Ośmioro żyje z tobą, com cię za umarłego miał. Niema u Boga odmowy, kiedy mnie wysłuchał i ciebie do domu odprowadził! Z dalekaś ty?
— Z daleka. Amerykę widziałem wiele razy i wszystkie morza świata znam. W Prusach, ojcze, kapitanem byłem dotąd.
— A toż chyba swoich nie spotykałeś, żeś i mowy mało co zapamiętał. Szczęścił ci Bóg — widzę! A czemuś wieści nie przysłał tyle lat?
— Wolałem z wieścią sam przyjechać. Szczęścił mi Bóg, bom i ręce wyrobił i głowę. Na szerokim świecie ciężko się dobijać i niejeden tam zginął, gdziem ja dał sobie radę. Takie tam burze, co gwałtem życia ludzkiego chcą; takie prace, co biorą i dnie i noce, takie choroby, co najtęższego walą jak dziecko. A świat tam pełen mądrych ludzi i bogatych kupców. A ot, nie wzięły mnie burze i choroby, nie zabiła praca, mądrzy ludzie mnie szanowali i obracałem miljonami bogatych kupców. Takim ja się stał!
Lice jego opromieniła duma i pewność siebie.
Stary ojciec zdziwione, rozjaśnione oczy wlepił weń i słuchał, jak baśni, jak dziwów. Jegoż to Wawer był, w tejże to chacie starej taki jasny pan się urodził i wychował?
— A przecie trafiłeś do domu! — rzekł.
— Trafiłem. Toć mi nie nowina podróżować. Trafiłem do Ameryki i do Indyj, choć tam gościńców niema ani kolei. Jakem sobie postanowił was odwiedzić, takem do Kowna przyjechał, a stamtąd poczta mnie wiozła. Kraju nie pamiętam, ale gdym nasz Piłkalnis zoczył, to mi się wszystko wydało, jak żywe, i jużem nie zmylił drogi do chaty.
— Tylkoś mowy prawie zapomniał.
— Nie dziw! Toć to taka tylko chłopska mowa. Śmiali się, gdym po swojemu bełkotał. Prędko się nauczyłem po niemiecku, a i po angielsku umiem. Wiadomo, że kapitan musi języki posiadać; bo mu trzeba i z ambasadorami gadać i z wysokimi urzędnikami obcować.
— A z kimże ty po swojemu rozmawiał?
— Ta z nikim! Raz w Ameryce zdarzyło się swego spotkać. Przyszedł na okręt i gazet pakę mi dał, żebym do Hamburga dostawił. Ot, taki warjat. Nie chciałem.
— Czemu?
— Ot, albom to ja socjalista, czy chłystek? Będę bibułę przewoził? To nie honor u nas w kupiectwie.
— Toś ty kupiec?
— A cóż? Ojciec myśli, z próżnemi rękami przyszedłem do was w odwiedziny?
Stary Jan już na syna nie patrzał, ale w ziemię.
— Ja tylko ciebie czekałem i tylko ciebie przyjmuję — odparł spokojnie, ale bez radości.
W tejże chwili niemowlę w kołysce kwilić zaczęło, więc dziad wstał i jak umiał, zaczął je uspokajać.
— Czyje to? — zagadnął Wawer.
— Andrzejowe. — Wawrzyńcem nazwali na twoją pamiątkę.
— To Andrzej żonaty?
— Żonaty i Piotr. To Piotrowe tych dwoje większych.
— To u was znowu w chacie pełno i jednaka bieda?
— A cóż! Tak Bóg dał.
— Bo nam wszystkim w świat iść trzeba.
— Któż tu ostanie?
— A choćby nikt! Czego żałować? Albo tu los czy dostatek? Ot — gnicie.
Spojrzał po podwórzu i gumnie, po omszonym dachu chaty.
— Czego żałować? — powtórzył. — Mieszkacie, jak na świecie i bydło nie mieszka. Mordujecie się dla kawałka ohleba, zarabiacie kopiejki, chodzicie boso. Albo to życie? Ot, na świecie domy, jak szklanki; jak trud — to daje zbytek; jak zarobek — to tysiące! Ot, byle głowa dobra i ręce zdrowe! Tam warto pracować.
— A tu warto umierać — rzekł stary uroczyście. — U nas teraz książki różne piszą, po swojemu, dla chaty. Tam pisze, jakie to wojny i niedole nasi przed wiekami odbyli, a przecież nie odeszli z ziemi, nie wyzbyli się wiary, mowy i obyczaju. Jakoż my teraz możemy to wszystko rzucić? Czy to się godzi?
— Godzi się wszystko, co uczciwe, by sobie los poprawić!
— Toby nas tak ksiądz uczył, a on nie uczy.
— Boć to nie księża rzecz.
— Kiedy nie księża — to i nie Boga. Człowiek każdy — Boży żołnierz. Postawił go gdzie Bóg, to on tam stać powinien.
Młody mimowoli lekceważąco się uśmiechnął. Nic już więcej nie rzekł. Zrozumiał, że jego kosmopolitycznych wyobrażeń chłop ciemny nie pojmie i nie oceni.
— A kogóż wziął Andrzej? — spytał po chwili milczenia, zaglądając do kołyski.
— Jodasową Marynkę, sierotę po cieśli Jakubie.
— A Piotr?
— Szlugurisa Onutę.
— A nasza Barbara i Marta gdzie poszły?
— Do Butkisa i do Szwedasa.
— A czemuż to chata pusta?
— Ot, przy sianie wszyscy. Ucieszą się z ciebie, ucieszą. Już nawet się nie spodziewali ciebie kiedykolwiek zobaczyć. Tylko ja czekał!
— Przywiozłem wszystkim podarków z za morza.
— A ot, i wracają, zdaje się — rzekł stary, nasłuchując.
Od łąk, zrazu na jeden głos, potem chórem, podniosła się pieśń donośna i płynąca ku wsi. Obadwa wstali. Wawer szyję wyciągnął i łowił słowa jeszcze dalekie i niewyraźne.
— Poznajesz? — spytał ojciec.
— Nie.
— Toż kosiarzy śpiew: «Vali Dalgiale!»
— Zapomniałem. Śpiewali my inne, a po teatrach tom się rozmaitości nasłuchał.
Stary chmurno spojrzał na syna. Twarz jego, zawsze posępna, stała się twardą i zawziętą.
— To przypomnij. Naszej pieśni po teatrach nie rozwożą.
Śpiew się zbliżał, dochodził z za Piłkalnisu, obijając się o rzekę i dalekie bory. Teraz już wyraźniej doleciały słowa do Wawra, który cygaro zapalił, ręce w kieszenie włożył i słuchał z miną pobłażliwej wyższości:

Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!
Trawa sianem nie będzie,
Nim nie muśniesz jej w pędzie.

Żwawo, zwijaj się, ramię,
Cięcie kosy nie złamie,
Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!

I nagle zbudziła się jego pamięć i zelektryzowany chórem swoich, uśmiechnął się i zwracając do ojca wesoło rzekł:
— A ot, pamiętam i zaśpiewać razem potrafię. Wyjdźmy na ich spotkanie na drogę. Czy oni mnie poznają?
Wyszli. Zdala na drodze widać było gromadkę z grabiami na ramieniu. Mężczyźni mieli jasne samodziały, kobiety barwne spódnice i gorsety. Dziewczęta miały rutę w warkoczach, a mężatki malinowe czepeczki, jak kwiaty.
Idący na przodzie mężczyzna, rosły i ogorzały, trzymał prym w chórze.
— To Szluguris Jonas — rzekł stary. — W ich rodzie zawsze prym trzymają. Piotrów szwagier, pomaga nam dzisiaj; pustak i paliwoda okrutny.
A Szluguris czapkę na ucho przesunął, otarł kraciastą «nosówką» pot z czoła i zaintonował drugą zwrotkę:

Kto nie wyszedł wśród rosy
I nie skąpał w niej kosy,
Temu suchą wiatr trawę
Sprzątnie, jak przez zabawę.
Hulajże, koso, kulaj,
Do kwiatów się przytulaj!

Już o krok byli od eleganckiego pana i urwali śpiew, patrząc ciekawie to na starego, to na tego cudzego w miastowej odzieży.
— Gość nam przybył — rzekł stary Karewis. — Nie poznajecie go?
Andrzej i Piotr podnieśli uznojone ciemne twarze. Obcy przystąpił do nich i za szyję objął całując.
— A toć Wawer chyba? — spytali nieśmiało.
— A on — zaśmiał się stary przez łzy.
— Wawer, taki pan! Wawer! Wawer! — rozległy się zmieszane, radosne okrzyki.
Gromadka się zgmatwała, otoczyła wokoło kapitana. Tak go wiedli wśród siebie, ściskając, wołając, pytając.
— Skrzypki sprowadzę do chaty i bal urządzimy! — krzyknął Szluguris, grabiami wywijając młynka.
— Jeść mu trzeba! — troskały się bratowe, rade biec naprzód do chaty i nie chcąc go opuścić.
— Po Marcinka na łąki dworskie skoczę — mówił Piotr.
— Jeść dajcie i Marcinka sprowadzić trzeba — rozstrzygnął stary. — Ale do skrzypiec, to wara! Jeszcze on w kościele nie był, ani na mogiłach nie klęczał. Potem uciecha!
Więc Szluguris, nie wiedząc, jak okazać radość, wysforował się naprzód i swym potężnym głosem zaśpiewał:

Mergate mano, Dziewczyno moja,
Tekek aż maną, Weź mnie za męża,
Sejta ne żusiu, Biedy nie doznasz,
Varga ne busiu! Smutną nie będziesz!

A przechodzili właśnie obok zagrody Bakutisa i w ogródku mignęła hoża twarz dziewoi. Szluguris gwizdnął przeciągle i przesłał jej ręką całusa. Kobiety się oburzyły, stary się zachmurzył, a Wawer ze śmiechem swawolnego chłopca po ramieniu go poklepał.
Dotarli do swojej zagrody, która zawrzała ruchem i weselem, aż się dziwiły stare ściany chaty, aż się bociany na stodole spłoszyły i pierzchły wróble ze strzechy. A po uczcie obfitej, na którą wydobyto co najprzedniejsze specjały z komory i świronka, na stole ukazały się tłumoki Wawra, a z nich poczęły płynąć i przechodzić z rąk do rąk rodziny upominki drogie: jedwabne chustki i korale, srebrem nabijane fajki, noże o zagranicznych rękojeściach, jaskrawe szale i cienkie suknie.
Obdarowani cieszyli się, pokazywali wzajem prezenty, gwar rósł, śmiechy i wesołość wzbierały, jak morze. A wśród tej gorączki i ruchu, stary Karewis sam jeden milczał, siedząc w kącie ławy za stołem i pykając z fajeczki tytuń, patrzał bystro, badawczo w twarz tego pięknego pana, co mowę kaleczył, o nic nie pytał, a tylko swe dzieje i triumfy opowiadał z widoczną dumą.
Z pod brwi namarszczonych patrzał i milczał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.