<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Noc była. Nad Kirszniawą wstał srebrny księżyc i ubielił ziemię cichą, umajoną latem.
Spokój uroczysty zaległ okolicę. Nie było w powietrzu wiatru, tylko słabe, ciepłe tchnienie roznosiło z pól i łąk zapachy siana i zbóż, a od rzeczki rzeźwiący podmuch i ćwierkanie błotnego ptactwa. Wieś spała.
Około północy drzwi u Didelisów odemknęły się lekko. Na podwórze wyszedł Wawer. Sen go nie brał na stosach pierzyn w alkierzu, gdzie mu bratowe usłały, według ich mniemania, królewskie łoże. Wyślizgnął się cichaczem, minął izbę duszną, pełną ciężkich oddechów i chrapania całej rodziny, minął sień i wydostał się wreszcie na powietrze rzeźwiące i balsamiczne. Oparł się o wrotka zagrody i paląc cygaro, rozmyślał, zapatrzony przed siebie.
Kirszniawa płynęła opodal, a księżyc stał za nią, rzucając przez migotliwą toń srebrną, ruchomą drożynę. Ognisko świeciło za rzeczką, czerwone, osnute dymem i rozlegały się tony skrzypiec nieumiejętne i często fałszywe. Dworskie łąki tam się już siały i Marcinek przy koniach pańskich ogień palił, muzyką sen sobie z powiek spędzał.
Wawer uśmiechnął się. I on znał te łąki i takie noclegi na zroszonej trawie i dnie na skwarze. Jego to przeszłość była, jegoby dolą została, żeby precz stąd nie poszedł. Śmiał się teraz z tego, śmiał szyderczo. Śmieszył go ten ciasny horyzont pracy i pojęć, te mrówcze zabiegi, drobiazgowe troski, zacofanie, to całe życie, zamknięte między pólkiem, rzeczką, dworem, kościołem i miasteczkiem o mil parę. Potem go nuda ogarnęła. Nuda za miastem, za towarzystwem, za zabawą. Hulałby teraz w Szczecinie, a wieczorem Gretę całował, na zawiść i zazdrość całej rzeszy młodzieży. Tutaj nie zrozumieją nawet w całej doniosłości, jaki on wielki los wygrał na loterji życia, nie potrafią mu nawet zazdrościć. Co on tu robić będzie przez ten tydzień, który sobie na pobyt zamierzył, jak wytrzyma zaduch w chacie i z kim będzie rozmawiać?...
I czego oni tutaj siedzą, do tej piędzi roli niewdzięcznej przykuci? Zagranicą, daleko, całe obszary miećby mogli i dostatek. Czemu nie idą?
Do chaty wracać nie miał ochoty, noc była tak jasna i ciepła. Ciągnęło go na przechadzkę. Otworzył furtę i wyszedł.
Wzdłuż płotów drożyny biegły od zagrody do zagrody. Szedł i rozpoznawał każdą: bogacza Szlugurisa i krawca Józefa, dalej Szwedasa obejście i gumno Rafała, zwanego Brodaczem. Tak dotarł do gościńca, nikogo nie spotkawszy. Spali kamiennym snem wszyscy i tylko psy stróżowały, ujadały zajadle. U zawrotu na trakt przystanął.
Drogi się tu rozdzielały: do dworu przez most prosto, na Piłkalnis w lewo, w prawo na cmentarz i do kościoła. Figura święta, pod daszkiem, między czterema słupami, strzegła rozstaju. Święty Sebastian to był, strzałami pokłuty, nagi, skrępowany u drzewa kaźni. Rzeźbiarz-samouk zrobił mu twarz wykrzywioną i groźną, a malarz nie żałował czerwonej farby na krew męczennika. Umalował nią całe ciało, powrozy i lica zbolałe. Był to starodawny patron Karewiszek, Wawer pamiętał go z dawnych lat, ale teraz ktoś figurę i kapliczkę świeżo odrestaurował i odnowił, a pobożni okryli wiązkami ziół polnych i jaskrawych kwiatów z chłopskich ogródków. I Wawer uchylił kapelusza. Ręka jego dawnym obyczajem dotknęła ciała i piersi.
W tejże chwili na moście od dworu rozległy się ludzkie kroki, a na plac pod figurą, jakby od księżyca, wyszedł chłop olbrzymiego wzrostu. Nie spostrzegł kapitana, stojącego nieco na uboczu, ale ten ujrzał wyraźnie jego twarz, gdy, zdjąwszy czapkę, mimo przechodził. Twarz to była ostra, chuda, o wydatnych policzkach, otoczona kruczym włosem, na którym znać było niedawne jeszcze żołnierskie postrzyżyny. Wawer poznał tego człowieka. W szkółce kolegowali niegdyś i pasali razem trzodę.
Był to Krystof Jodas, brat Andrzejowej Maryjki. Snać wziął rzemiosło ojca i od pracy wracał, bo ciesielski topór miał za pasem, przez ramię torbę z mniejszemi narzędziami.
Kapitan posunął się żywo naprzód. Chłop na widok obcego stanął i spojrzał z podełba zdziwiony.
— Nie poznajesz mnie, Krystof?
— Nie!
— A Didelisów Wawra nie pamiętasz?
— To ty? Anibym poznał! Skądże? Myślałem, że jaki Niemiec, rządca, do Szwedasa Magdalenki się podkrada.
— To się u was widzi?
— Ojoj! A ty skąd?
— Zdaleka, ze świata.
— A dawno?
— Dzisiaj wieczór. A ty skąd wracasz?
— Z roboty, ze dworu w Palandrach. Tydzień, jakem poszedł.
— Na gospodarce nie siedzisz?
— Niby to gospodarka! Jest na czem siedzieć, chyba psu albo kotowi — odparł chłop gorzko, ramiona wznosząc i ręką przed siebie wskazując.
— Ot tam, pod samą górą pół wiorsty mam płotu, a za płotem rośnie trzy kopy zboża i stoi chata, co chyba jeszcze polskie panowanie pamięta. Tyle mojej gospodarki...
Ponury był i ciągle zamyślony. Jakaś troska i zniechęcenie wyzierało mu z twarzy i ruchów. Przywitał ledwie dawnego towarzysza i prawie nań nie patrzał.
— Toście zbiednieli? — badał Wawer.
— A jużei! Inni się zbogacili. Ojciec zmarł, jakem w sołdatach był pierwszy rok. Niby to wasz Andrzej miał się ziemią opiekować i Maryjką. Ale Andrzej to takie ciasto. Ten się worał, tamten uchwycił, a on nic. Mnie sześć lat trzymali w Kijowie, w artylerji, a Rozalka w Kownie służyła u profesora jakiegoś. Płoty popalili, chata się rozwaliła, chudoba pomarniała. Zeszłej jesieni wróciłem, Bóg wie, poco? Terazby trzeba było siedm lat po sądach się włóczyć, żeby odzyskać, a może i nic nie wskórać. Plunąłem na wszystko i chciałem znowu do pułku wracać, na drugą służbę. Płacić mi mieli. Ale właśnie dziewczyna wróciła ze służby i nasiadła na mnie. A nie jedź, a zostań, a gdzie ja się podzieję! I zostałem, w złą godzinę!
— Choć jeden malkontent — pomyślał Wawer.
Krystof nieruchomo patrzał przed siebie, a potem spytał obojętnie:
— A tobie dobrze się wiodło?
— Dobrze. Tam, kto chce, dolę znajdzie.
— Pewnie! Bywają tacy, co się im wiedzie.
— Każdemu, byle szukać i starać się umiał. W Ameryce za to, co twój topór wart, dostaniesz ziemi więcej, niż całe Karewiszki.
— Naprawdę? Gadają tak, ale ksiądz z ambony odradza i we dworach o nędzy za oceanem prawią.
— Bo żeby wszyscy poszli, ksiądzby nie miał komu kazać, a dwórby robotnika stracił.
— A nopewnie — chłop zamyślony potwierdził.
— Ot i na mnie patrz. Głupi i nagi chodziłem, a teraz i rozum mam i dostatki. Tak każdy tam może, byle się postarał.
— A teraz wracasz do chaty?
— Uchowaj Boże! W odwiedziny przyszedłem. Tam mnie interesa czekają wielkie i żenić się będę z bogatego kupca jedynaczką.
— A tęsknota cię nie żarła?
— Z początku tom się trapił, ale potem... Ktoby tam złe pamiętał.
— Mnie bo nuda dniem i nocą ścigała tam w pułku. Ni miejsca, ni wczasu znaleźć nie mogłem. O, głupia dumka, głupia pamięć.
Ręką machnął, torbę na plecach poprawił i wyciągnął dłoń do towarzysza.
— Bywaj zdrów! Jutro przy kościele się zobaczym. Na długoś przyjechał?
— Na tydzień. Jest tu jaka gospoda, żeby się zabawić i pogadać?
— Jest. Ot tam przy gościńcu. Siedzi tam Butkis, soldat, co ludziom prośby pisze i do procesów namawia. Wieczorem tańczy, kto ma ochotę. Ja nie, ale pogadać i owszem.
— To do zobaczenia!
— Do wadzenia!
Rozeszli się. Cieśla ciężko i powoli ku chacie, Wawer, zcicha gwiżdżąc, ku kościołowi i cmentarzowi. Ostatnie zagrody wyminął i dróżką wąską pod górę wchodził. Przed laty codzień zimą biegł tędy rankiem na naukę do księdza, więc znał każdy kamyk i wybój. Zdziwił się więc, ujrzawszy przy drodze tej chałupkę samotną, której dawniej tam nie pamiętał. Wznosiła swe cztery niskie ściany wśród pustego wygonu, nie miała ogródka i płotu, sterczała samotna, jak sierota, między wsią a plebanją.
Wewnątrz świeciło się jeszcze, a na ławeczce pod ścianą czerniały kształty siedzącego człowieka. Dostrzegł zdaleka wędrowca i przypatrywał mu się uważnie. Miał twarz bladą i cierpieniem strasznie wyniszczoną; otaczały ją długie, jasne, jak len włosy. Wyglądał zajęty i jakby niespokojny, wciąż oczy w obcego wlepiając badawczo.
— Niech będzie pochwalony! — ozwał się wreszcie zcicha.
— Na wieki! — odparł Wawer, o krok się zbliżając, wahający, niepewny, ale z duszą pełną przeczuć raczej, niż pamięci.
— Kogo szukacie? — spytał właściciel chałupki.
— Rufin — szepnął Wawer nieśmiało.
— Ja sam. Czyście z Ławeliszek do mnie przysłani?
Wawer nie odpowiedział. Stanął blisko i wtedy dopiero spostrzegł, że siedzący miał wklęsłe piersi i garb, nogi szpetnie pokrzywione i bezwładne, a obok leżały kule kaleki.
— Rufin! Co się z tobą stało? — zawołał, grozą zdjęty.
— To ty, Wawer? Słyszałem od Szlugurisa, żeś wrócił. Witaj na starej ziemi znowu!
Podał mu dłoń i boleśnie się uśmiechnął.
— Nie poznałem ciebie i pytałem, czy z Ławeliszek. Miał stamtąd od proboszcza do mnie być posłaniec. Ot, zmieniłeś się bardzo. Takiś piękny!
— A z tobą, Rufin, co?
— Ze mną stało się nieszczęście. W Wilnie u kamieniarza uczyłem się rzeźby i rżnięcia. Taki wróciłem... Jak dąb, byłem chłop, a trzeciej wiosny na wozie ze szpitala prosto przyjechałem. Ojciec, organista, umarł tymczasem, ale ksiądz stary żył, więc mnie przyjął i zapłakał. Ja to i płakać już nie mogłem i nikt mnie nie poznał. I nie dziw!...
— Jakże to się stało?
— Z przypadku. Fura kamieniarska przygniotła. Nogi były pogruchotane i żebra i obojczyk. Sam nie wiem, co dalej było, i sam nie wiem, jak jeszcze żyję!
— Jakże ty sobie radzisz, ty biedny?... — spytał Wawer, wielkim żalem zdjęty.
— Bóg radzi i dobrzy ludzie. Ojciec trochę grosza zostawił. Na chałupkę tę starczyło. Ręce zdrowe zostały, więc jąłem rznąć świętych figury i krzyże nasze wycinać misternie i malować. Teraz znają daleko «diwodirbisa»[1] z Karewiszek i z odległych stron schodzą się do mnie ludzie, to po ofiarę do kapliczki, to po nagrobek drewniany, to po krzyż od choroby. Robotę Bóg dał i duszę uciszył. Zrazu nijako szło. Dusza chora była, więc i ręce słuchać nie chciały, a com człowieka całego zobaczył, to mnie żal, jak robak, kąsał. Ale wiosna przeszła jedna i druga, pozdrowiałem od swego wiatru i słońca, a ksiądz póty goił duszę, aż się zabliźniła i ścichła. A testamentem zapisał mi «Żywoty Świętych» i książkę o rzeźbie, ten stary proboszcz, coś go znał. Takem się został, po ojcach sierota i po marzeniach o sławie sierota i po ludzkich pragnieniach i doli sierota i po nim sierota. Alem już teraz zdrów na duszy. Byle na ziemi swojej co dobrego zdziałać i kości w nią położyć i byle ludziom swoim służyć. I kaleka i zdrów to potrafi. I już wielki teraz spokój we mnie wstąpił.
— Nikt ci swój nie został?
— Nikt. I ty się swoich nie dorachowałeś, bracie, towarzyszu stary. Jakże ci było na obczyźnie? Mówią, żeś bogaty i pan. Chwała Bogu!
— Zebrałem dziesięć tysięcy dla ojca. Za tydzień znowu pojadę.
— Znowu? Nie zostaniesz między swymi?
Wawer się roześmiał dziwnie.
— Ja? Tutaj? A cobym robił? Za pługiem, czy z kosą? Mało ich w chacie? Że też ty pytasz?
— Nie chciałem cię obrazić, Wawer. Daj ci, Boże, dobrą dolę.
— Jużem ja zdobył tę dolę. Ale niech się kto tak namozoli, jak ja!
Wyciągnął przed siebie ręce twarde i ciemne i pokazał je rzeźbiarzowi.
— Takie ręce i bracia moi mają i ledwie chleb wypracują, a na starość deski na trumnę. A ja pan! Ale to cienkie odzienie i złoty zegarek i te tysiące i piękna narzeczona, co mnie czeka w Szczecinie, temim ja rękami zdobywał, ani gładkiem słowem, ani pokłonami. Szedł ja do nich na kolanach, z objuczonym karkiem, bity nierzadko i popychany wszędzie, gdzie najciężej było i najtrudniej. Dlatego to, com zdobył, drogie mi i nieocenione. Jakżebym ja rzucić mógł ten mój ciężko wywalczony dostatek i stanowisko? Prawda, Rufin?
Kaleka głowę skłonił.
— Daj ci, Boże, dobrą dolę, Wawer — powtórzył i o nic już więcej nie pytał.
Zadumał się chwilę, w łagodne światło księżyca wpatrzony.
— Rad jestem, żeś wrócił cały i szczęśliwy — ozwał się znowu. — Ziemia, jak matka, najdorodniejszych w świat wyprawia. Wracają przecie, bo ona głos ma, co na świata krańcach syna odszuka i zwoła. Taki, co nie słyszy, pamięci Bożej niewart.
Zdawało się, że pod koniec nie do Wawra już mówił, ale do siebie, że głośno wyrażał myśli, co mu po głowie się snuły przez długie godziny samotności. Potem poruszył się, z nieba na ziemię wzrok przeniósł i daleko na drogę i Piłkalnis spoglądał.
— Już nie przyjdą — szepnął.
— Chodzie możesz? — spytał go Wawer.
— Pełzam, jak robak. Niedaleka moja droga. Do kościoła i mogił.
— To cię tu zawsze zastać można? Przyjdę na gawędkę.
— Przyjdź, bracie! Opowiesz mi o szczęściu, jak w zimowy wieczór babki dzieciom o zaklętych skarbach bają.
Atletyczny mężczyzna pochylił się do niego i uścisnął serdecznie, do głębi wzruszony i smutny. Potem odszedł, a kaleka od księżyca ku jaśniejącemu na wschodzie niebu twarz obrócił i złamanym, rozbitym głosem zcicha pieśń nabożną zaśpiewał, pieśń tak starą, jak chrzest Żmudzi. Słyszał ją oddalający się przybysz.
Jak sen, piękne i fantastyczne były o tej porze jego ojczyste pola, a on nagle spoważniał i łowiąc uchem dźwięki, doznał znowu widzenia ze swej nędznej przeszłości i widział się dzieckiem wśród obcych, gdy w norze swej na okręcie, by tęsknotę przemóc, sam sobie tę pieśń śpiewał, cichutko, by go nie wyśmiano...





  1. Diwodirbis, dosłownie bogorób, rzeźbiarz kościelny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.