Szary proch/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szary proch |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnej niedzieli po nabożeństwie nastąpiło poświęcenie kapliczki Karewisów. W przeddzień ustawiono ją u źródełka, na granicy ich posiadłości nowej. Zdaleka biła w oczy, taka była świeżutka, biała, smukła. Za szkłem ustawiono też figurki świętych patronów w jaskrawo malowanych szatkach. Zachwycano się robotą Rufina. On sam nie był na miejscu. Daleki to był kurs dla jego nóg połamanych a zbiorowisk ludzkich ze wstydliwą nieśmiałością unikał, jakby oczu zdrowych widokiem swego kalectwa nie chciał urażać. W niedzielę jednak zawlókł się do kościoła, a gdy po mszy proboszcz w komży tylko, poprzedzony przez chłopaka z krzyżem i organistę ze święconą wodą, wyszedł z ludem, co go wnet ogarnął i towarzyszył ku wsi, rzeźbiarz pod ścianę się usunął i tylko ze smutnym uśmiechem za gromadą tą okiem pogonił, zcicha ich pieśni wtórując:
Codzień zrana
Rozśpiewana,
Chwal, o duszo, Maryję.
Cześć Jej świątkom,
Cześć pamiątkom,
Codzień w niebo niech bije!
Już za bramą byli, gdy się z tłumu jeden oddzielił, obejrzał i powrócił. Wawer to był.
— A ty Rufin nie z nami? — zawołał.
— Z wami, ale tylko duszą. Nie kłopocz się mną, bracie. Nie zaniosą mnie kule tak daleko.
— Jakże ma być bez ciebie ten obrządek? Nigdy! Nie zaniosą cię kule, to ja zaniosę. Nawet się nie spieraj, a chodź.
Ramieniem go otoczył i poprowadził powoli i ostrożnie, omijając kamienie i wyboje, podtrzymując na spadzistości drogi.
— Nic się nie lękaj ze mną — mówił, uśmiechając się doń.
— Jakiś ty poczciwy, Wawer! Wspomniałeś mnie!
— A nie ja, trza prawdę rzec, ale Rozalka. Obejrzała się ona pierwsza i powiada: «Rufinby się cieszył, widząc, jak jego robotę ksiądz święci i ludzie podziwiają!» Więc ja się wtedy zawróciłem po ciebie.
— Bóg wam zapłać obojgu.
Dopędzili korowód wolno idący; wtedy Jurgis Szwedas kalekę pod drugie ramię wziął, inni się rozstąpili, aż do księdza im miejsce czyniąc. Szedł tedy i Rufin z odkrytą głową, której włos mimo młodości już srebrem przetkany, polny wiatr całował a słońce ósobliwie złociło. Szedł, a rzewność smętną miał w twarzy, łzy w oczach.
Proboszcz u krynicy modlitwę odczytał, krzyżem to pole całe przeżegnał i święconą wodą poznaczył. Potem i kapliczkę pobłogosławił a wreszcie, łacińskie modły ukończywszy, po żmujdzku: «Pod Twoją obronę» zaintonował. A wtedy tłum na klęczkach do ziemi przypadł, głowy, jak łan zboża, pochylił i ze stu piersi prośba biegła, łkała, żaliła się sinym niebiosom.
Potem powstali wszyscy a ksiądz komżę i stułę słudze oddał i z nimi się zmieszał o sprawach różnych i troskach gwarząc. Tak wracali do wsi a już u zawrotu Jan Karewis pokornie go za kolana objął i nieśmiało na wieczór do zagrody prosił, gdzie z racji tego poświęcenia roli biesiada ma być i gościna. Zdaleka Piotr i Andrzej i kobiety czekały niespokojnie odpowiedzi, aż proboszcz potakująco głową skinął a oni z radości i dumy aż wyrośli.
Rufin za księdzem ku chatynie swej się skierował, ale go Wawer nie puścił i półgwałtem ku chacie ojcowskiej poprowadził.
— Nie zrobisz nam ujmy — prosił. — Gościny naszej nie odmówisz, chlebem nie pogardzisz.
— Naco ja między biesiadnikami? Będzie wam przykro na mnie patrzeć, uciechę wam popsuję — opierał się biedny odludek.
— Będzie nam honor i cześć. Głupi, kto przez twe kalectwo duszy nie dopatrzy. Nie wiem, jak komu, ale tyś mi miedzy biesiadnikami najpierwszy.
Ale i Jan stary, kalekę dostrzegłszy, naprzeciw niego wyszedł, głowę odkrył i do chaty sam wprowadził, a synowie posadzili go na przedniem miejscu, okazując uwagę i szacunek.
Podwórze i chata gości pełne były. Starzy pod dachem siedzieli, fajki paląc i poważnie rozprawiając, młodzież na dworze w gry różne się zabawiała.
Więc naprzód w «spitra» (ślepca) grali. Szlugurisowi oczy zawiązano: posadzono wśród podwórza. Chłopaki przebiegali koło niego, skubiąc a on pytką na chybił trafił machał, chcąc kogoś dosięgnąć.
Potem Jurgis «cigona» przedstawiał, koziołki i dziwaczne skoki wyprawiając, wśród śmiechów i żartów. Potem Wawer z Jurgisem za bary się wzięli, sił próbując i z pół godziny się mocowali, zanim wreszcie Wawer Jurgisa jak gruszkę o ziemię grzmotnął a potem pocałował. Chłopcy dziewczętom zagadki dawali i wesołość rosła, ogarniając najpowolniejszych. Wreszcie pomęczeni od swawoli i śmiechu, murawę ogródka obsiedli i nuż sobie bajki opowiadać.
Wtedy do Rozalki wszyscy się zwrócili, bo ona najpiękniejsze umiała. Dziewczyna, jak zwykle, najciszej i najpoważniej się zachowywała. Ubrana odświętnie, może najubożej, ale zgrabnie i schludnie w granatowej spódniczce i takimże gorsecie, w śnieżnej koszuli, wyróżniała się tym swoim powściągliwym, skromnym układem z pośród rozbawionych swawolnych rówieśnic. Przysiadało się do niej chłopców sporo. Jurgis i Antanas Brodacz i Bakutisa synowiec. Ona odpowiadała grzecznie ale spokojnie, wciąż siostrzeńca małego pieszcząc, który jej medaliki i wstążki na szyi szarpał, po rutę w warkoczu rączęta wyciągał i coś niezrozumiale bełkotał.
Wawer snać urazę w sercu chował, bo jej nie zaczepiał. Czuła to i aż przykry jej był ten jego żal i gniew. Teraz ona ukradkiem na niego spoglądała niekiedy. Ładny był chłopiec, śmiały, w języku i pięści najsprawniejszy. Od opalenizny jeszcze szramy po rękach i twarzy miał a głowę nosił dumnie i zuchwale, jakby jej wartość czuł...
Ostatni na zabawę zjawił się Krystof. Zdaleka gdy się ukazał, zgarbiony, posępny, z fajką w zębach, wzrok utkwiwszy w ziemię, dziewczęta poczęły go sobie palcami pokazywać i drwić. Magdalenka w naśmiewaniu się tem prym trzymała. Śmiech wybuchnął ogromny, gdy Jodas zamyślony o furtkę się zaczepił i omal nie upadł.
— Powinniście, Krystof, z dzwonkiem chodzić, żeby wam ludzie z drogi ustępowali albo psa na sznurku wodzić, by wam pokazywał gościniec! — Szwedasówna szydziła.
Za całą odpowiedź splunął tylko.
— Pewnie cię taki namysł trapi wedle wesela — drażniła dalej. — Nie turbuj się, pomyślą za ciebie.
Ujęła się pod boki i zaśpiewała:
Przyszedł meszka
Z beczką alus
Walczykowi niebożęciu
Sprawić wesele.
Jeż był drużbą,
A lis swatem,
A zajączek nieboraczek
Musiał ciągnąc wóz.
Jodas po raz drugi splunął.
Wawer do Jurgisa się przechylił i coś szepnął, ten wnet na siostrę krzyknął:
— Nikt cię wesela śpiewać nie prosił. Swojego nosa pilnuj!
Magdalenka może się bała brata, a może zlękła dzikich oczu Krystofa — znikła.
Zabawa poszła swym trybem. Rozalka, zagabywana o bajki, wymawiała się:
— Kiedy Rufin niedaleko, jakżebym ja prawić miała. Toć co umiem, to od niego.
Ruszono do chaty po rzeźbiarza, przyprowadzono z triumfem i posadzono wśród młodzieży, wśród wisien dojrzewających i krasnych kwiatów. Ale i on nie miał ochoty do opowieści. Rozalce przy warsztacie opowiadał skoro, tutaj wobec tylu ludzi nieswój się czuł i onieśmielony.
Rozmowa zeszła na strachy i upiory i coraz to straszniejsze historje prawiono.
Zaprzysięgał Szluguris, że gdy raz konno nocą przez las jechał, oberwała się nie wiedzieć skąd, płachta szara i spadła mu na plecy, a koń go uniósł. Przytem coś jęczało okropnie...
— Do mnie raz na pastwisku staruszek maleńki, czerwono odziany przyszedł — opowiadał starszy Szwedas. — Jesienią to było już chłodno, więc ognisko paliłem i trochę zadrzemałem. Otwieram oczy, aż naprzeciw mnie on stoi i ręce do żaru wyciąga, jakby się grzał. Takci i nogi potem w ogień kładł a potem sobie węgiel jeden do gęby włożył i zniknął.
— Opowiadał mi nieboszczyk ojciec — rzekł Bakutis — jako raz, blisko kopca orał. Ostrogę staroświecką wykopał i z sobą do domu przyniósł. Ale tejże nocy przyszedł do niego zamkniętemi drzwiami wojak okrutnie wielki, cały żelazny i powiada: «Oddaj, coś mego wziął! Rynsztunku swego pilnuję, żeby, jak nas pobudzą, stanąć w ordynku, a tyś mnie okradł! Oddaj zaraz, bo nie daruję». Takci ojciec zaraz rankiem ostrogę odniósł, skąd wziął i mszę świętą zakupił i potem już spokój miał.
Wawer, na uboczu siedząc i cygaro paląc, wzgardliwie się uśmiechał.
— Brednie to i banialuki — zawołał. — Jako żywo, strachów ni duchów nijakich niema. Kto raz umarł, to już leży i o świat nie dba. Sny to bywają, mamidła, gorączka, albo pijaństwo.
— Gadaj zdrów! — oburzył się Bakutis. — A ty sam nie poszedłbyś na Piłkalnis trzeciego dnia nowiu o północy...
— Czemubym nie poszedł?
— Boby ci kark skręciło, jak kiedyś szewcowi Grejcziusowi.
— Albo to prawda?
— Ot, jeszcze co? Albo to takie stare czasy? Stryj mój toć widział na własne oczy.
— Jakże to było?
— Niech-ta stryj sam opowie, kiedy nam wiary nie dajesz.
Skoczył parobczak do izby i wnet starego Bakutisa przywiódł.
— Niech-ta stryj Wawrowi rozpowie, jak to ongi z Grejcziusem na Piłkalnisie złe się obeszło.
— A cóż, kark mu skręciło, że sobie na pięty patrzał po śmierci.
— Żartujecie, gospodarzu — Wawer zaprzeczył, rozciekawiony, traktując włościanina cygarem.
— Jakto, żartuję? Toć świadków wiele jeszcze żyje. Grejczius wędrowny szewc był, trochę pałkę zalewał. Wydało się potem, że kontrabandą się zabawiał, ale tegoby po nim nikt nie odgadł. W Karewiszkach bywało miesiące siedzi, nim całą wieś na zimę obuje. Tak-ci też było owej jesieni. Przyszedł, u mnie się rozgościł ze swym warsztatem. W chacie, wiadomo, na jesieni kobiety na prządki się zbierały wieczorami i bajały różne dziwa. Tak ci rozmowa na Piłkalnis raz przyszła. Jest-ci tam studnia na szczycie, powiadają, że kto na trzeci dzień nowiu o północy tam stanie, ino sam, i trzy razy: «jestem» powie, to się ta studnia przed nim roztworzy, pokażą się złote schody i dwie stare wiedźmy prowadzą śmiałka pod ziemię...
— Żeby choć ładne dziewczęta — Wawer żartował.
— Poczekaj ino. Na dnie samem pałac jest ze złota i diamentów, a w nim królewna. Powiadają, że raz się trafił taki śmiałek, co tego wszystkiego, co mówię, dokonał i przed królewną stanął. A cudnej była piękności i wdzięcznie na chłopca patrząc, powiada: «Ulituj się nademną i czar zdejm a i siebie tobie oddam i te skarby i królestwo olbrzymie». — «A cóż mam czynić?» — pyta parobczak. — «Musisz przedemną wszystkie moje ciotki pocałować». A wtem, na to słowo, poczęły z różnych kątów wypełzać gadziny, stonogi, pająki, ropuchy, nietoperze, pijawki, obrzydliwe żuki. Chłopiec w nogi a królewna, płacząc, zatrzymuje go i tak błaga i zaklina, że wreszcie przemógł się i zgodził na ofiarę. Pocałował każdą zkolei a co której buziaka da, to z niej skóra potworna opada i w staruszkę się zmienia. Takci wszystkie przeszedł, aż ostatnia wyłazi żaba, cała kleista i cuchnąca, wielka jak wół, oblepiona szlamem, z gębą pełną robactwa. Wtedy już go odwaga odstąpiła, odwrócił się i splunął. A ot, nim słowo rzec, zaczął się pałac walić, stare znowu przedzierzgnęły się w potwory, królewna zapłakała gorzko a śmiałka coś porwało za włosy i rzuciło przez powietrze, jak kamień. Wtedy go przytomność odbiegła a gdy się ocucił, leżał w rowie pod kurhanem — sam jeden. Od tej pory sechł i niknął, nie doczekał miesiąca, aż umarł...
— Ot, głupi — rzekł Wawer. — Jabym, zamiast te straszydła całować, tobym je pozabijał a królewnę dopiero pocałował ogniście.
Bakutis pobłażliwie na tę przechwałkę się uśmiechnął.
— Gadał tak i Grejczius, kobiecych baśni słuchając, a raz, dobrze cięty, powiada: «O, dziś nów i trzeci dzień właśnie. Doczekam się północy i szczęścia spróbuję. Bóg szewców lubi, to mi dopomoże. Jednakowoż w kawalerskim stanie dotąd przebyłem, czas mi się za niewiastą obejrzeć, wezmę sobie odrazu królewnę!» Tak się przechwalał, a my się śmiali, nigdy na serjo tego nie biorąc. Potem noc zaszła, szewca do karczmy korciło, zabrał się, poszedł i długo nie wracał. Dokuczyło mi czekać, myślę, pijak głowę stracił, prześpi się w szynkowni na ławie. Zamknąłem sień i położyłem się, światło zgasiwszy. Rankiem konie do pługa założyłem i w pole poszedłem. Jesień to była i późne słońce. Pamiętam, jak dziś, pod ziemniaki łamałem rolę. Koło kurhanu, za Jodasowem, moje pole leży. Przeszły konie raz i na zawrocie zachrapały dziko, przeszły drugi raz i dęba stanęły w temże miejscu. Żegnam się i zaglądam w fosę, aż tam coś leży wielkiego. Podchodzę bliżej, człowiek; trącam go kijem, potem nogą: ani drgnie. Piersiami do ziemi leżał, a twarz miał aż na ramię wykrzywioną. O Jezu! Grejczius, czy co? Porywam go za ramiona, trzęsę, a ta głowa, to tu, to tam, niby dzwon się kołacze. Takci na skórze tylko się trzymała. Jakem w twarz spojrzał, tom nieludzkim głosem krzyknął a włosy mi stanęły na głowie: była to twarz do ludzkiej niepodobna, umazana krwią i błotem, z językiem wypadłym a oczami w słup stojącemi. Rzuciłem trupa w kałużę krwi, co mu się gardłem wytoczyła; rzuciłem konie i jak warjat uciekałem. Z początku w gminie to mnie nikt nie zrozumieć nie mógł. Zdziwili się ludzie, straż, policja, cała wieś. Uprzątnęli go i śledztwo okrutne poszło. Wodzili mnie po sądach, trzęśli kraj cały, trupa nawet z grobu wydobywali i krajali. Kurhan też obszukali starannie, studnię odwalili, trzymali po więzieniach moc ludzi a cały ten kram niczem się skończył, bo i kto od umarłego czego się dowie, albo nocne moce złe zwojuje. Nie daj, Boże, je spotkać a broń Boże, zaczepić!
Po zgromadzeniu jakby zgroza przeszła. Milczeli wszyscy, dziewczęta żegnały się trwożnie. Tylko Rufin był spokojny i Rozalka. Rzeźbiarz nisko głowę skłonił i chodem i palcami kwiatki w murawie gładził i muskał; dziewczyna w ów straszny Piłkalnis, rysujący się wdali, zamyślone oczy wlepiła.
A wtem milczenie Wawer przerwał.
— Nie zła moc, ale ludzie tego szewca ubili — rzekł.
— Poco? Biedny był i z nikim sporu nie miał.
— Kto to wie?... Niby to biednych nie mordują. Może co wiedział niepotrzebnego i przeszkadzał komu... Różnie się trafia na świecie.
— Niechta będzie, co chce, ale jabym za nijakie skarby na Piłkalnis nocą nie poszedł — zdecydował wstrząsając się, Antoni.
— Ani ja — powtórzył Brodacz.
— Ani ja — dodał Szluguris.
Reszta milczała, ale znać było, że nieinaczej myśli. A Rufin głowę podniósł i głuchym swym głosem powoli i cicho się odezwał:
— Słyszałem ci ja inną bajkę o tym kurhanie naszym...
Zwrócili się wszyscy do niego, jakby uwolnieni z pod ciężkiej zmory a on, wciąż kwiatki pieszcząc, tak mówił:
— Niema tam pod spodem ni pałacu, ni królewny. Za dawnych czasów bojowały wielkie moce o tę ziemię naszą i nijakiej zgody nie było. Więc wziął Bóg ze strony prawej małego karzełka a ze strony nieprawej najtęższego olbrzyma i pod tą górą ich zamknął i kazał im ze sobą wojować, a na ziemi tymczasem ucichło i czekają moce inne. Więc karzełek kowadło sobie zbudował i wciąż na niem miecz kuje, a co ukuje, to olbrzymowi próbować daje, a olbrzym wciąż go łamie. I taka od wieków niestrudzona robota idzie: ni karzełek nie ustaje, ni olbrzym. Ale taki czas przyjdzie, że ten maleńki kowal miecz zahartuje nad siłę tego wielkiego większy a wtedy odmieni się wszystko na ziemi i wszystko, co uciemiężone i małe, nad światem zapanuje.
— I my zapanujemy? — spytał Jurgis Szwedas.
— I my, bośmy owego karzełka może wnuki — Rufin z uśmiechem łagodnym potwierdził.
— Zapanujemy właśnie krukom na szubienicy, albo robakom w grobie — ponuro i szyderczo Krystof się odezwał.
— Wstydziłbyś się tak gadać — upomniała go Rozalka.
Spojrzał na nią, jak wilk.
— Ty to mi wstydem oczu nie wycieraj, głupia! — burknął.
— Ty to bardzo rozumny — zawołała Magdalenka.
— U ciebie mózgu nie kupowałem!
— Myślisz, żebym dała? Nie wiedziałbyś, co z nim zrobić!
— Jak pora przyjdzie, to pokażę!
— Wolelibyście się o buziaki targować, niż o rozum — zaśmiał się Wawer.
— A nie pozwolę, bom już wszystkie kupił — swawolnie Szluguris zaprzeczył.
Zaczęli się spierać, żartować, gonić po ogródku, reszta też rozruszała się i rozchmurzyła. Na murawie Rufin z Rozalką pozostał, bo Bakutis na uciechę młodzieży chwilę popatrzał i do chaty wrócił, gdzie wśród starszych kobiet siedziała wdowa młoda, do której na jesieni swaty słać myślał.
A wtem wrótka skrzypnęły i na podwórze wszedł gość rzadki, stary Szwedas. Człek to był drobnego wzrostu, ale żylasty, szerokich pleców i ramion potężnych, chudy przytem i żółty na twarzy. Ubierał się zawsze jednako, staroświecką modą, w sukmanę siną o stu fałdach, na piersi miał dużo szkaplerzy i różaniec z bukszpanu. Głowę miał łysą a twarz golił starannie, co mu nadawało wygląd kościelnego sługi. Pozór mylił, bo Szwedas i w kościele i w chacie swojej rzadko bywał. Gospodarkę na dwóch synów zdał, a sam furmanił. Miał parę koni i drabiak, który szeroko znano; jeździł po piwo i wódkę dla Butkisa, po żelazo i sól dla dworu, najmował się do dostaw i drobnych nawet posyłek, bezmała rok cały na wozie spędzał, nie bojąc się ani odległości, ani zimy, ani nocy... Małomówny był i nigdy się nie śmiał ale w lot interes każdy pojął, załatwił, a taką miał opinję uczciwości, że wielkie pieniądze mu powierzano, posyłano w najważniejszych sprawach. We wsi był osobą poważną i szanowaną. Toteż gdy na podwórzu Karewisów niespodzianie pojawił się, gospodarz z synami naprzeciw niego wyszli i choć krewny im był i swojak, witali niemal jak pana. On też chętnie do chaty wszedł na biesiadę a przechodząc pod płotem ogródka, Rufina zoczył i pozdrowił. Nic więcej nie rzekł i dalej Karewisom na pytania, skąd jedzie, odpowiadał, ale rzeźbiarz zaraz wstał, wstała też i Rozalka.
— Trzeba iść — zcicha wymówił.
— Pójdźmy — odparła podobnież.
Kule mu podała i korzystając, że młodzież opodal Gedrajtysa muzykanta obstąpiła, wymknęli się oboje na drogę.
— Zostań się Rozalko, toż tańce się gotują — mówił.
— Albo mnie tańce w głowie? Nie dlategoście mnie oświecili, żebym podobną innym była...
— Oświeciłem cię, ale nie poto, byś marniała. Służba święta swoje prawa ma, a lata młode swoje. Zamąż ci pora.
— W chacie mój warsztat stoi. Nie od tańca mnie wezmą, ale od roboty. Nie lubię pustej swawoli.
— Szwedas cię nikomu nie da, tylko dla syna chowa.
— Nie Szwedasa, ale moja wola się stanie — hardo odpowiedziała.
— Chciałbym cię za życia szczęśliwą i spokojną zobaczyć. Do chaty twego męża zawlokłyby mnie kule a oczybym uradował i duszę...
Żałośnie, choć się uśmiechał, głos jego brzmiał.
— Poco śmierć wspominacie? Nie pora wam umierać.
— Giltina (bogini śmierci) nie patrzy w zęby — spokojnie odparł.
Za nimi w zagrodzie Karewisów, skrzypki się rozległy i wesołe okrzyki. Rzeczywista zabawa dopiero się poczynała, potrwa długo w noc — bez nich...