<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI

Nadeszły żniwa. Na dworski łan wyległy pewnego dnia całe Karewiszki, bo dzień to był taki, że zabobon zabraniał u siebie robić, a z wieczora w wigilję pan sam wieś przeszedł, prosząc o pomoc. Stawili się bezmała wszyscy, od najbogatszych do najbiedniejszych, od starych do młodych. U Didelisów Jan tylko sam został z dziećmi. Synowie z żonami do świtu jeszcze poszli, po drodze zabierając sąsiadów i krewnych. Był to jakby fest to żniwo we dworze. Mężczyźni wdziali śnieżne koszule, najjaskrawsze spódnice dziewczęta i jak na tańce, powpinały rutę w warkocze. Było jakby święto, bo nawet Krystof Jodas się zjawił z kosą, a Rozalka warsztat opuściła.
Ustawili się kosiarze, jak żórawie, długim kluczem; ciągnęły się za nimi kobiety, garście złotych kłosów zbierając, snopy wiążąc, a w końcu starzy i wyrostki gromady składali kopki wzdłuż ogołoconych zagonów. Od pola tego szmer szedł, jak od roju szarańczy. Chrzęsty zboża, kos brzęczenie, szumy kłosów setnych. Czasem kosy, stawały, do słońca błyszcząc, nieruchome, a ogarniał wszelkie odgłosy śpiew chóralny, któremu wnet kobiety podpowiadały drugą zwrotkę, a starzy basem wtórzyli. Jakby motyle to pole obsiadły, tak się mieniło całe, tak ruszało się, jak żywe. Dworski łan w tem miejscu Kirszniawa oddzielała od owego szmatu roli, sprzedanego Didelisom. Cztery świeże kopce świeciły zdaleka, a na wzgórku piętrzył się stos budulca. Co rana Wawer na to pole szedł, dozorował pomiaru i opalowania, zwózki drzewa i kamieni na fundamenta. Już miesiąc upłynął, a on jeszcze bawił.
Ze Szczecina przychodziły listy, wzywające go do powrotu. Odpisywał tłómacząc zwłokę rodzinnemi sprawami, zwlekał co tydzień z wyjazdem. Robotę miał teraz. Ten kawał ziemi, za krwawy grosz dwunastoletniej pracy ojcu kupiony, stał się dlań drogim; coś go z rana ciągnęło na ten wzgórek za krynicą, spędzać zwykł na nim dnie całe. Zajęcie przeciągało się, obejmowało nieznacznie jego myślenie i chęci.
Do pracy ręcznej się nie brał, ale przyglądał się jej chętnie. Cieszyło go to, gdy pole rozdzielono na trzy części, jedną bracia i sąsiedzi zaorali pługami na jesienny zasiew; zajmowała go każda sztuka drzewa, przywieziona z lasu, raz nawet wspomniał ojcu o nawozie, który gdzieś kupić należało i namawiał do kupna paru koni i krów na zimę.
Ze wzgórka widział całą posiadłość: łączkę, regularne skiby świeżo ruszonej ziemi, pastwisko, gdzie bratnie bydło się pasło. Dalej Piłkalnis stary, a w prawo gościniec i najbliższą Jodasów zagrodę, skąd stuk warsztatu Rozalki od świtu do zmierzchu się rozlegał i skąd co rano ciężkim krokiem ponury Krystof do niego szedł drzewo sprawiać i ciosać. Rankiem od Kirszniawy para się wznosiła, jak dym białawy, potem dzień długi skwarem palił i znowu wieczorem mgły wstawały, a orna rola wydawała z siebie surowy, czerstwy zapach.
Zachodzili do niego gospodarze ze wsi, podziwiając i chwaląc tę ziemię, a on się uśmiechał radośnie.
Odwiedził go kiedyś sam pan nawet, rozmawiał z godzinę przyjaźnie, a raz z wieczora ze starym Janem pleban przyszedł obejrzeć nabytek i miejsce na kapliczkę opatrzyć.
Zasiedli we trzech na ociosanej belce.
— Ziemia się ta cieszy, cieszy — mówił kołodziej, a twarz jego, do poważnej zadumy nawykła, wygładziła się dziecięcą radością. — Cieszy się, bo nie będzie jej najemnik kaleczył, dzierżawca, jak pijawka, ssał. Będzie ją sam właściciel pielęgnował, pieścił. Będzie nią, oczy pasł i jako matkę szanował.
— Bo i matka to jest — ksiądz dodał. — Widzicie, jak ona dzieci, póki małe, chlebem karmi, lnem odziewa, żeby potem, jak dorosną, opieką i chlubą jej byli. Wawra waszego ona się nie powstydzi.
A Wawer milczał, bo mu wstyd było zaprzeczyć.
Wieczorem wracał jakiś rozmarzony. Bywało, że i o Szczecinie zapominał, tak mu ta wieś stała się swojską, ludzie znajomi, tak do ścieżek tych i zagród przywyknął. Odnalazł mowę czystą, jakby nigdy innej nie używał i nierzadko do chóru młodzieży stawał, pieśń prostą, chłopską z innymi śpiewając.
U Butkisa na tańcach pierwszy był, a w chacie poznał wszystkie kłopoty i troski, zaprzyjaźnił się z dziećmi, ze zwierzęty domowemi, ze sprzętami nawet.
W ów dzień dworskiego żniwa ze wzgórka swego widział ich wszystkich, jak na dłoni. Rozróżniał twarze kosiarzy, poznawał kobiety, słyszał słowa pieśni:

Kto nie zaostrzył wczas kosy
I nie skąpał wśród rosy,
Temu suchą wiatr trawę
Sprzątnie jak przez zabawę.
Hulajże, koso, hulaj!
Do kwiatów się przytulaj!

Powoli zaczął schodzić ku rzece. Przebrodził ją, na pole wszedł, zbliżył się ku pracującym.
Podiek Dewo! (Pomagaj, Boże!) — pozdrowił.
— Mógłbyś i ty mnie pomóc, bom od machania i śpiewu dech stracił — zaśmiał się Szluguris.
Zaśmiali się wszyscy kosiarze.
— A toby on nam nogi poucinał! Pewnie, jak żyje, kosy w garści nie trzymał.
— Trzymać trzymałem, będzie temu lat dwanaście. Andrzej zaświadczy. On mnie uczył.
— Miałeś czas zapomnieć — odparł brat, zatrzymując się, by kosę poklepać.
— A dajno! Spróbuję... — zaśmiał się, podchodząc.
Obejrzeli się ciekawie wszyscy.
On kosę ujął, zamachnął, śmignął raz i drugi.
— A doprawdy, zdatny! — chwalono. — Ino się prędko zmęczy, bo nie zwykł.
— Poczekajcie, nim powiecie — odparł urażony.
Zrzucił surdut i stanął, jak reszta w kamizelce i koszuli. Tylko koszulę miał bielszą i krawat ze złotą piłeczką, która migała w słońcu. W szeregu miejsce zajął i kosił nie gorzej od innych. Znój mu wystąpił czerwienią na policzkach i żyłami grubemi na szyi i skroni.
— Zuch z ciebie wszędzie — rzekł Andrzej po chwili. — Ale dosyć sławy! Ustąp mi!
— Niechaj! Ochotę mam. Garście ty zbieraj, a Maryjka niech spocznie.
Andrzej usłuchał, a Maryjka do krzyczącego na miedzy Wawrzyńca pobiegła, rada wytchnieniu.
Robota szła żywo. Od dworu pan sam nadjechał, konia rzucił i pieszo szeregi pracujących obchodził, chwaląc i żartując.
— I Krystof tutaj i tkaczka sławna nasza! Wielkiego honoru moje żyto dostąpiło. Taki dzień wart poczęstunku!
— Wszyscyśmy tu! — odparł Szluguris. — Żeby Rufin nogi miał, toby i on swoje apasztaluki (apostołów) rzucił i z nami bieżał, bo we wsi teraz, jakby mór przeszedł.
Pan teraz wprost Wawra stanął i patrzał, oczom nie wierząc.
— Co? I mój kupiec tutaj? To już przednia osobliwość! To wy, Karewis i kosić umiecie?
— Co zobaczę to i umiem.
— To was w dwójnasób szanuję, żeście w pomyślności pychy nie nabrali!
Poszedł dalej między kobiety i żartował:
— Starajcie się, dziewczątka! Takiego kawalera we wsi macie, że przed nim się pochwalić trzeba.
Magdalenka wyprostowała się, zawsze śmiejąca.
— Starałybyśmy się, panie, żeby korzyść była. Ale ten kawaler na nas nie patrzy. Ma on już swoją pannę w mieście, może i nie urodniejszą od nas, ale całą ze złota i Niemkinią!
— A kłamiesz! — Wawer zaprzeczył. — Jeszczem ani jednej z was nie puścił, żeby nie popatrzeć.
— Co tam z twego patrzenia? Żebyś na zapowiedzi dał, tobyś chwacki kawaler się nazywał!
— A dam, tylko nie ze wszystkiemi, tylko z jedną. W Karewiszkach i beze mnie chłopców nie brak. Ot, niedaleko ciebie Jonas, Petras, Krystof!
— Siła złego — lekceważąco odparła.
Jodas, za którym garście zbierała, obejrzał się i pierwsze tego dnia słowo rzekł:
— Nie bałamuć, a rób!
— Ty mnie nie napędzaj! — oburzyła się. — Tak się za innymi wleczesz, jak senny, a drugim przyganiasz. Rozalka, zbieraj sobie za nim, ja weselszej kompanji poszukam.
Rozalka znalazła się obok Wawra. On na nią nawet nie spojrzał i dalej ze Szwedasówną się droczył.
Od owego wieczora nie gadali do siebie, a spotkawszy przypadkiem, on tylko kapelusza uchylał i nie pozdrawiał nawet. Zapanowała między nimi głucha złość i niechęć.
Dziewczynie na wspomnienie owych zniewolonych pocałunków ze wstydu twarz pałała. On jej darował policzek, lecz nie zapomniał zarzutu niewiary i podłości.

Kosiarze dokończyli zagonów, wbili kosy rękojeścią w ziemię i odetchnęli chwilę. Szluguris wnet śpiewać zaczął i Wawer z innymi zawtórował:

Konno w świat jadąc, pytam skowronka,
Gdzie jest dziewczyna, przyszła ma żonka?
Po czem ją poznam, gdzie ona mieszka,
Jaka do chaty jej wiedzie ścieżka?
Mijam podwórze: nie zamiatane;
Spoglądam w okno: płótno nietkane.
A ptaszek śpiewa:
Nie tu twa dziewa!
Czyściocha tkaczka,
Prządka, śpiewaczka!

Przy ostatnich słowach brzękły kosy w takt, równo, potem jednocześnie śmignęły błyszczącem ostrzem po ziemi. Skwar panował nie do zniesienia. Kobiety przyniosły wody z rzeczki i podawały dzbany braciom i mężom. Starzy spoglądali ku niebu i wróżyli burzę na wieczór. To dodawało pośpiechu.
I Wawer spocony, z zaschłem gardłem, kosy jednak z garści nie wypuścił. Obudziła się w nim duma wiejskiego parobka, chęć pochwalenia się kobietom siłą i zręcznością. Przypadkiem wiązalnice się zmieszały, a za nim znalazła się Rozalka. Tej napędzać nie było trzeba, zwinna była i niestrudzona, ale on począł machać wściekle i dziewczyna nie zdołała nadążyć. Jakby zrozumiała jego chęć, śpieszyła gorączkowo, ale już w połowie zagona przystanęła. Nie chciała mu nic rzec, więc blada ze zmęczenia, ze zbolałym od nachylania karkiem i drżącemi rękami, wiązała snopy mozolnie.
Towarzyszki zaczęły z niej żartować.
— A wstyd! Niemcowi nie możesz nadążyć!
— Rączkiś białe przy warsztacie wypieściła i liczko, jak u panienki. Staraj się, staraj, Niemkini daleko!
— Może cię o rutę do wianka poprosi!
Tu Jurgis Szwedas za dziewczyną się ujął, chłopak mizerny, wątły, łagodny.
— A wstydby karewiskim parobkom było, żeby taką pracownicę Niemcowi oddali.
Dziewczęta zaczęły szeptać i chichotać, a Wawer zuchwale głowę podniósł.
— Albo to was Niemiec o pozwolenie pytać będzie, jak zechce?
Dokończył zagona, kosę wbił w ziemię, obrócił się i począł garście wiązać.
— Hej tam, wy! — do kosiarzy krzyknął. — A bywajcie! Już ja i za siebie i za dziewuchę zrobię, nim zdążycie do miedzy!
— Oho, wyhodowałeś się, podczas gdy nas trud i bieda żarła — Krystof ponuro się odezwał.
Wawer szyderczo się zaśmiał.
— A wyhodowałem się — rzekł, snop, jak piórko, rzucając na gromadę. — Hodowały mnie takie burze, co gwałtem do zguby ciągną, pieściły mnie po grzbiecie smolne powrozy, gładziły mi ręce liny śliskie, po których aż het, pod niebo szła droga! Z hodowania takiego tybyś nie wrócił, a chorób i biedy, co mnie żarły, to i we snach nie doznasz...
Hozalka spojrzała ukradkiem na niego.
Poczucie własnej siły i wartości, wspomnienie tych walk i zwycięstw wypiękniły go nawet w jej oczach. Zrozumiała żal Rufina za nim, gdy go ta ziemia straci znowu i na zawsze...
Stanęły kobiety wszystkie i z pękami kłosów w rękach wpatrywały się weń młodsze z lubością i zachwytem, starsze z żalem nad chłopakiem. On głowę odkrył i ocierając pot, mówił dalej:
— Wy myślicie, że wasz znój ciężki, że wasz trud drogi? To i fraszka pracować pod tem słońcem, co ledwie grzeje, na czystem, zdrowem polu! Nie widziałeś, Krystofie, tych, jak piekło, gorejących czeluści kotłów parowych, gdzie żar skórę smali, a pot, jak wrzątek, paruje. Nie kładłeś się spać w norze pełnej robactwa, ino na białej pościeli, rękami siostry wysłanej w chacie; nie opadała z ciebie odzież, nigdy nieprana i niełatana, nie znęcali się nad tobą obcy, boś ojca miał i swoich wokoło.
— Ale ci się męka opłaciła, a nam co?
— Opłaciła się, bom nie jadł, a myślał, bom nie spał, a uczył się, bom taką wściekłą zawziętość miał i taką wolę bezmierną wyżej pójść, żem ani na cal nie ustąpił, ani na chwilę niezwątpił, ani jednej złej myśli do siebie nie dopuścił. Myślicie, że jabym i tu na jednym zagonie życie strawił, jak wy?
— A cobyś zrobił? — zagadnął któryś ze starych.
Wawer szeroko ręką w dal zamachnął.
— Jako te łany idą, wszystkobym od pana dla wsi wziął!
— Chyba gwałtem — Szluguris się zaśmiał.
— Gwałtem głupcy wojują, a rozumni głową! Jabym tak zrobił, że nie panby nam za pot płacił, ale my jemu za ziemię. Byłoby wtedy na czem pracować i kołacze całą zimę i lato pożywać!
— W dzierżawę wziąć? — wtrącił stary gospodarz.
— A w dzierżawę — Wawer potwierdził.
— Siła trzeba pieniędzy!
— Siła też was jest.
— Oj, głowy na ten interes trzeba, coby wszystkiemi rękami kierowała!
— Ale mowę on rozumną mówi. Oj, rozumną!
Zajęła ich ta myśl mocno. Oczy chłopskie, nad złoto ziemi chciwsze, po polach powiedli. Po tłumie jakby drżenie przebiegło.
— Chcecie pić? — niespodzianie Rozalka się odezwała.
Spuścił ku niej wzrok, zdziwiony tą przyjazną propozycją.
Trzymała dzbanek w ręku i patrzała poczciwie.
— Dziękuję — odparł ciszej, tak, że ona tylko słyszała. — Utraktowaliście mnie do syta obelgami... Pewnie i woda wasza, jak z morza, gorzka i słona...
Dziewczyna poczerwieniała z przykrości, naczynie odstawiła na bok i nad pokosem się schyliła. Wtedy on poczuł, że ją upokarza przed ludźmi, co widzieli jej ruch i odmowę jego. Pochylił się, dzbanek wziął i począł pić chciwie.
— Bóg zapłać — rzekł, dzbanek jej oddając.
— Za gorzką wodę nie warto — mruknęła.
Spojrzeli po sobie i może na jednakie wspomnienie pokraśnieli równocześnie.
— Zamęczyłem was dzisiaj, już więcej nie będę — rzekł.
— Samiście potem dopomogli — odparła, ostatni snop wiążąc.
Kosiarze dopędzili Wawra i stanęli. Czas był na obiad właśnie, ale zamiast spocząć i posilić się, skupili się i gadali, rękami, oczami na dworskie pola wskazując. Wawer im rzucił myśl rozkoszną, jasną, co może kiedy mglista pod niejednem czołem majaczyła, nie znajdując określenia i wyrazu. Teraz ogarniała ich, jak czary, podniecała, jak trunek.
Przybiegł ekonom od dworu, na poczęstunek ich wzywając. Opieszale poszli, bez śpiewu i śmiechu, swobodniej było mówić, milej na tę ziemię patrzeć. Wawer do dworu nie poszedł, ale do Marcinka, który do swych ludzi z pastwiska przybiegł i kosić próbował. Starszy brat przyglądał mu się i kierował radą. Śpiącego na miedzy Maryjki dzieciaka ostrożnie na ręce wziął i kołysał delikatnie.
Wśród zbóż stojąc i rozmawiając chłopską mową, ten mężczyzna zgrabny i jak pan ubrany, wyrostek bosy i śniady, ze szkaplerzem na źle osłoniętej płótnianką piersi i to dziecko w lnianej, grubej koszulinie i czerwonej na główce czapeczce, stanowili obrazek pełen kontrastów. Nie powiedziałby nikt, ich widząc, że jedna chata ich zrodziła i wykarmiła. Maryjka, widząc ich zdaleka, splasnęła rękami i przybiegła zdyszana, krzycząc i śmiejąc się naprzemian.
— O Jezu!... Jeszcze go upuścisz, mego robaka! — wołała.
— Albom to taki słaby, czy niezdarny? Tak jak w kołysce, śpi, ino się od much krzywi. Rzuciłaś go na miedzy, to podniosłem.
— Dobry z ciebie ojciec będzie. Z dziećmi się jak najlepsza piastunka, obchodzisz. Aleś głodny! Chcesz, skocze do chaty i chłodnego mleka ci przyniosę? I tak z twojej łaski nic nie robię dzisiaj.
— Wieczorem zjem, teraz dalej do kosy!
Dziecko jej oddał, obejrzał się po tłumie robotnic.
— Boicie się już, Rozalko, niemieckiej roboty? — zawołał.
— Nie. Wytrwacie wy, wytrwam i ja — odrzekła, stając za nim.
— Do wieczora nikt nie wytrwa — wtrącił Krystof. — Burza idzie cwałem, za godzinę tu będzie.
— I prędzej nawet. Trza się śpieszyć. Dajno, Marcin, kosę!
Wysunął się naprzód Wawer, jak żórawie za nim inni.
Po chwili wiatr się podniósł suchy i duszący, zrywając piasek z gościńca; jaskółki, piszcząc, przypadały nad głowami. Z za lasu wyjrzała, jak głowa potworna, chmura szaro-siwa. Już nie cwałem, ale ptaka lotem pędziła burza; już nietylko głowę chmury widać było, ale cały kadłub, jakby bestji, która wnet dostała skrzydeł potężnych, poszarpanych, jak nietoperze, ogarniała, niemi z końca w koniec niebiosa. Wicher przeszedł w huragan, giął drzewa, ciche przed chwilą łany zbóż szamotał, jak morza fale i bałwany.
Żniwiarze stanęli. Wicher ich tłukł w piersi, szarpał odzież, odkrywał głowy, rozwiewał włosy. Kobiety rzuciły się pierwsze do odwrotu, krzycząc przeraźliwie w obawie o swoje stroje. Mężczyźni, śmiejąc się z tego popłochu, wzięli też surduty i kosy na ramiona, opuszczali tak gwarny przed chwilą łan. Tłum ten ku rzece zmierzał, która ledwie widocznie w niektórych miejscach sączyła się po białym żwirze. A wtem padły pierwsze krople deszczu i jeszcze daleki grom. Wtedy zaczęli wszyscy biec, wyprzedzając się, śmiejąc, chłopcy gonili dziewczęta, kobiety starsze żegnały się pobożnie, gospodarze z niepokojem spoglądali w niebo.
— Broń Boże nieszczęścia — szeptali.
Dopadli wsi i zaczęli się po zagrodach rozbiegać, a wtem drugi i trzeci grom padł już bliższy i deszcz lunął strumieniem. Ale już wszyscy prawie byli pod strzechą.
U Didelisów Jan stary nie na burzę patrzał, ale na swego Wawra, który z braćmi wpadł, jak z pola zszedł, z surdutem na ręku, z kosą w garści, spocony, zdyszany.
— A ty, synku, gdzieś był? — spytał.
— Kosiłem za Andrzeja — odparł, białemi zębami błyskając w uśmiechu.
— Kosił, bezmała od ranka — potwierdził Andrzej.
— A jak jeszcze! Za dwóch! Jakby z rodu nic innego nie robił! — dodał Piotr z chlubą.
Kołodziej za głowę go rękami objął i do piersi przygarnął.
— Takiś ty zuch wszędy! — radośnie się uśmiechnął.
Błyskawica zajrzała do izby, rażąc oczy.
— Zamknijcie, kobiety, drzwi i komin — Andrzej krzyknął.
W izbie było prawie czarno. Zapalono gromnicę i garść ziół Maryjka rzuciła na węgle. Dzieci poczęły płakać, a starsi pacierz głośno odmawiać.
Chata ich tyle lat i burz przestała. Czyż już dzisiaj ma jej być ostatni dzień?
Znowu błysnęło tak strasznie, że aż wzdrygnęli się wszyscy, a równocześnie prawie rozległ się buk, jakby świat cały w sztuki druzgotał.
Kobiety popadały na ziemię, Wawer do okna poskoczył. Chwilę zdało mu się, że bez wypadku minęło, ale wnet się zerwał i do drzwi rzucił.
— Szwedasów gumno gore! — krzyknął, wypadając na podwórze.
A już się i we wsi gwałt podnosił. Szwedasowie w samem sercu wsi mieszkali, w miejscu najgęściej zabudowanem. Gumno, słomą kryte, zajęło się, jak smolna pochodnia i gorzało pomimo deszczu, jakby z nieba nie woda szła, ale płyn ognisty.
Zewsząd na łunę ludzie biegli, lamentując i włosy drąc, wnet cała wieś się zbiegła, obstąpiła pożar, który, wpadłszy do siana, szalał, roznosząc na wsze strony płonące snopki.
Ratować nikt nie myślał i nie zaczynał, bo nie pozwalał obyczaj niebieski ogień gasić. A wtem Wawer zagrody dopadł, rozpychając tłum kobiet i dzieci.
— Wody! — wrzasnął. — Siekiery! Płoty rąbać! Na dachy!
— Boży dopust! Niech ginie! — ktoś z gromady się ozwał.
— Ty sam giń z twoją głupią mową! — młody człowiek krzyknął.
Do siostry się zwrócił, która we drzwiach chaty stała, oniemiała ze strachu i zgrozy, najmniejsze dziecko do piersi tuląc.
— Hej, Barbaro! Czekasz, aż ci się dzieci popieką, a ty, szwagrze, aż ci węgły ogień zje!... Siekiery!
Szwedas starszy, pociągnięty energją tego głosu, siekierę z izby wyniósł, Wawer mu ją z rąk wydarł, pod ścianę palącą prawie się podsunął, zaczął zajadle płot rąbać.
— Jurgis, do mnie! Prędzej!
Szwedas przyskoczył, zaczęli we dwóch walić słupy, odbijać żerdzie. Dym ich oślepiał i dusił. Jurgis odstąpił wreszcie, nie mogąc wytrzymać żaru.
Wawer, jak potępieniec się zwijał.
Zwaliwszy płot, do chlewów najbliższych się rzucił, na które wiatr niósł płomienie, iskry i żużle. Siekierę rzucił, chwycił widły od siana, jak kot na strzechę się wdrapał, począł snopki obrywać, zrzucać.
— Ludzie, wody! — krzyknął, ochrypły, na pół zduszony. — Jak to ogień zajmie, pół wsi z dymem pójdzie. Nie widzicie? Toć wicher na Szlugurisów idzie i na krawca Bakutisa. Ratunek dajcie, póki czas! Dawajcie wiadra, niech kto tu do mnie skoczy! Strzechę trzeba całą obedrzeć.
Usłuchał go pierwszy Marcinek i pierwsze wiadro lunął na ścianę, tak wysoko, jak mu sił starczyło.
Ruszyła się za nim reszta, pociągnięta odwagą i energją. Kilku młodych na dach do Wawra starało się dostać, ale żarem owiani, dymem ogarnięci, zaniechali, z dołu, z boku dach szarpiąc.
On wytrwał. Podano mu na drągach mokre płachty, miotły, maczane w wodzie. Na samym szczycie stojąc, sto razy mogąc spaść nadół, uczepiony, niewiadomo jak, do krokwi i łat, o krok od płonącego gumna, wśród płomieni prawie i dymem ogarnięty, zwijał się, jak szatan. Popaloną miał koszulę i włosy, osmaloną twarz, głos już do ludzkiego nie był podobny, gdy nie przestawał komenderować:
— Z rąk do rąk wiadra! Szeregiem stańcie od studni, a reszta ziemię na gumno rzucajcie! Prędzej! Jonas, do wiadra sznur uwiąż i mnie tu rzuć! Wody trzeba, wody, wody!
Wreszcie już mu głosu nie stało, poczuł zawrót głowy, wzrok mu się mącił, zakrztusił się dymem.
— Zejdźcie, nie wytrzymacie! — zaczęto doń wołać.
— Zejdź, zejdź! — wołali bracia i ojciec.
Ale to go tylko podniecało do większego jeszcze zuchwalstwa. Sznur rzucony chwycił w powietrzu, wiadro wody wciągnął i z zamachem po dachu lunął. Rękami chwytał żużle i gorejące snopki, nogami odrzucał głownie, zawziął się, jak on to umiał i czynił w zawodzie swoim niebezpiecznym. Ale już mu sto rąk pomagało, i ogień sto razy od chlewu odegnany, skupił się na gumnie, objadając je do gruntu, do ziemi. I deszcz się wzmógł, z sykiem i świstem obryzgując płomienie, w które też padały garście ziemi, błota, kamieni. Już teraz kto żył, do dzieci małych nawet, ratował, jak mógł i umiał. Lament przechodził w okrzyki zwycięstwa i ulgi.
Wtedy Wawer zaczął schodzić z dachu, nareszcie za ścianę się chwycił i spadł. Musiał na chwilę zemdleć, bo nie pamiętał, jak się u studni znalazł i jak mu pić dano. Gdy się przytomnie rozejrzał, już tylko dymiły zgliszcza, czarna kupa popiołów, nad którą resztki opalonych słupów sterczały.
— A co? Nasza prawda! — zawołał, stając na nogi.
— A twoja! Własnąś skórą wieś uratował! — zaczęto krzyczeć.
— Nie skórą, jeno sierścią! — odparł, dotykając głowy i twarzy.
Nawet brwi i rzęsy miał posmolone, a na ramionach i rękach czarne opalenizny. Śmiał się jednak lekceważąco.
— Zagoi się do wesela. Nic to. Zgliszcza jednak, szwagrze, pilnujcie, bo złe to i zawzięte. Do trzech dni nie stłumicie.
Do pogorzeli przystąpił i oglądał ją z triumfem.
— Ty, bestjo! — zawołał, kamień w środek zgliszcz rzucając. — Chciałaś ludziom ich węgły i pracę wziąć. Niedoczekanie twoje! Łykaj teraz wodę!
Obstąpili go gospodarze, za ręce ściskając i dziękując. Rósł w dumę stary Jan i rozmiłowanemi oczyma wodził za swoim bohaterem, Szluguris i Bakutis częstowali go tabaczką, winszowali pociechy, a Jurgis Szwedas głos podniósł i, pokazując Niemca rówieśnikom, rzekł:
— Dziw wam był, że on tam na świecie do takich zaszczytów i dostatków doszedł rękami ino i głową. Ot, czemu? Mogli my wszyscy tam w ogień pójść, a on jeden strzymał. Zatem go na plecy wziąć i do Butkisa zanieść trzeba! Hej, chłopcy!...
Porwano Wawra z ziemi, i tak jak był, w strzępach koszuli i czarnego od dymu, tak go nieśli ulicą wśród śmiechów i wiwatów. I on się śmiał, rozbawiony i dumny. Tłum za nimi pociągnął, nawet Szwedasy, straty niepomni, nawet Krystof ponury. Deszcz przechodził, i tylko już słup dymu miejsce wypadku oznaczał.
Posadzono Wawra na stole w oberży i Jurgis zawołał:
— Fetowałeś ty nas nieraz. Teraz my ciebie ufetujem. Tak pij, żebyś i pamięć stracił! Nie bój się! Odniesiemy cię do chaty ze śpiewami, jak z godów.
— Dziękuję, bracia, tylko nim pamięć stracę, dwie wam rzeczy powiem. Naprzód, że to Karewiszkom wstyd, iż ani jedna chata na wodę beczki i do rozrywania zgliszcz haka niema, a potem powiem, że za małą cenę ludzie na świecie blachę ogniową do chaty przybiją i śpią spokojnie. Takci i tutaj być powinno.
— A pewnie, pewnie, tylko na to cała wieś zgodzić się musi — potakiwali starzy. — A wieś, ile głów, tyle rozumów ma! Takci się to odwleka!
— A to Karewiszkom drugi wstyd! — Wawer stanowczo zawołał.
Szwedas mu szklankę szumiącego piwa podał.
— Pij, ochotniku!
— Za wasze zdrowie, by się zła okazja nigdy nie powtórzyła, ale w niczyje ręce nie wypiję, chyba w naszego Marcinka. On to błazen, pierwszy mi na pomoc skoczył. Dajcie go tutaj na stół!
— Słusznie! Marcin bywaj!
Ale Marcinka nie było w pobliżu. Skoczyli po niego chłopcy i po dość długiem oczekiwaniu przywiedli.
Opierał się zawstydzony, przestraszony, niespokojny.
— A chodź żywo! Nie będę ci łóz liczyć, ani do chlewu zamknę! — wołał doń brat wesoło.
— Ja wiem — chłopak odparł. — Ale tam konie same, jeszcze w szkodę wpadną.
— Nic to! Dziej się, co chce! Tyś nie na koniucha zdatny, ale do czegoś lepszego. Naści, pij, a proś Boga, by cię ojciec ze mną w świat puścił, boś mi cały brat i krwią i odwagą!
Marcinek, czerwony z dumy, wypił, ale dłużej bawić nie chciał i choć go nie puszczano, jak wąż się z pośród gromady parobków wywinął i do koni uciekł. Chciano go ścigać, ale stary Jan nie pozwolił.
— Służbę niech szanuje, uszanują go ludzie — rzekł.
Zaczęła się tedy uciecha, ogłuszająca traktament wrzawa. Według programu spojono Wowra, tak, że go potem parobcy na ręce wzięli i do chaty odnieśli późnym wieczorem.
Nazajutrz już wytrzeźwiony do Szwedasów rano poszedł. Pogorzel jeszcze dymiła, a gospodarze nad stratą biadali, popioły zostały z wonnego siana, budowli nie mieli za co postawić. Siostra opowiedziała mu to z płaczem, bo mężczyźni do roboty z kosami poszli, nie chcąc na zgliszcza patrzeć. Chwilę z nią pogadawszy, Wawer do kieszeni sięgnął i storublową asygnatę kobiecie za gorset wetknął:
— Weź to — rzekł. — Chowaliśmy się razem, toć nie opuścimy w złej chwili. Nie dziękuj, Barbikie! Cobym ja za brat był, żebym, mogąc, was nie poratował!...
Ucałował ją i odszedł, przeprowadzony błogosławieństwem.
O południu Szwedasy do niego przybiegli na Bubie, gdzie robocie Krystof a się przyglądał. Uściskali go, jak dobrodzieja.
— Teraz ty nas, jak swoich parobków, używaj! Czy do zwózki, czy do orania, czy do ciesiołki! — wolał szwagier uradowany.
Wieczorem już cała wieś o tem wiedziała. Dowiedział się też Rufin od Rozalki i triumfująco się uśmiechnął:
— A nie mówiłem ci, że hulanki jego to tylko szum z wiosennych wód, a pod spodem, jak krynica, dusza? A nie mówiłem ci, że jak odejdzie nas, to jakby wieś skarb straciła? Pytałaś ty, co on przyniósł. Oj, dużo, dużo! On jeden to wszystko w sobie nosi, co piszą te książki, co je, życie ważąc, wprowadzamy do chat. Nosi on rozum i doświadczenie i młode, żywe myśli, które w każdej naszej głowie się lęgną, a potem marnieją, codziennemu troskami i ciemnotą zabite. U niego one porosły i wybujały i zły to dzień będzie, gdy on je znowu z sobą zabierze dla Niemców.
Rozalka zamyślona milczała chwilę.
— Mógłby go ojciec zatrzymać — rzekła wreszcie.
— Nie! On nie dziecko, jeno mąż! Nie zatrzyma go nic, chyba ta ziemia doń zagada, chyba ten szary proch z pod stóp. Chyba cudowne wody, chyba złote pola! A więcej nic, bo on tam wszystko ma! Litościwy on, a ziemia nasza, jak żebraczka, tylko się głośno nie skarży, więc bardzo ją umiłować trzeba, aby szept dosłyszeć, biedę pojąć...
Jak był zwykł, zapomniał, że mówi do chłopskiej dziewczyny. Marzył głośno.
Rozalka głowę ręką podparła i słuchała nabożnie. Nauczyła się go rozumieć, wykształciła się w tem poważnem myśleniu.
Na dworze zmierzchało, przez otwarte okienko dalekie pieśni i wsi ludnej odgłosy płynęły do samotni kaleki.
Rufin umilkł i po chwili zadumy innym się głosem odezwał:
— Byłaś w Ugianach niedawno?
— Byłam. Co roku chodzę.
— A pięknie tam zawsze?
— Pięknie i wesoło. Kościół odnowiono i obraz wśród białych ścian jaśnieje.
— Chodziłem i ja kiedyś. Dubissa w dole płynie, a z góry sto strumyków do niej bieży. Z cudownej krynicy źródełko, jak łza, czyste i Chrystus się w niem z ołtarza przegląda. Kto tej się wody napije, bólów zapomina.
— Przyniosę ci tej wody, jak drugi raz pójdę!
— Przynieś, a tymczasem zaśpiewaj mi co. Ciężko śpiewać zawsze samemu.
Rozalka nie dała się prosić i wiatrom wieczornym rzuciła tęskną nutę:

O dajnos, dajniales O piosenki, piosenki,
Justik taj man wienas, Jedyne wy moje
Galet nuramintie, Smutku pocieszycielki
Ir pasaldiunt dienas. I duszne napoje.
Na dworze zaszeleściało i w okienku cień stanął.

Rufin oczy podniósł, dziewczyna nagle śpiew urwała.
— Pochwalony Jezus! — rozległ się głos Wawra.
— Na wieki — rzeźbiarz odpowiedział.
— Idę drogą, aż tu u ciebie śpiewy. Gościa masz?
— Rozalkę.
— Toć znam głos i o nikim innym nie myślałem. Tylkoś ty, Rufin, ciemięga! Żeby do mnie dziewczyna o zmroku przyszła, siedziałbym bliżej niej.
— Boby do ciebie z miłości przyszła, a do mnie z ulitowania. Wie ona, że jej nie spłoszę, jak ptaszka, co mi nad oknem śpiewa. Wejdź, proszę.
— A nie wypada, bo ten ptaszek twój już śpiewać przestał, a gdy wejdę, precz odleci. Nie chcę wam przeszkadzać i w dwóch słowach interes załatwię. Ojciec o kapliczkę pyta, czy zaś gotowa?
— Bezmała czego. Wejdź, zobacz swego patrona.
Wawer nareszcie usłuchał.
Rufin zapalił lampkę i figurkę drewnianą ze stołu do światła podniósł Cienko była rzeźbiona i wykończona.
Karewis pochylił się nad nią i uważnie przyglądał.
— Co on w ręku trzyma, mój święty? — spytał.
— A ruszt.
— Naco?
— Bo go na rozpalonym rozciągnięto i tam duszę wyzionął za wiarę. Tak z nim, jak królowie z koroną, do nieba poszedł i tak go przedstawiają na wizerunkach.
Wawer spoważniał.
— Gorącą miał duszę, gdy jej ten ogień nie spalił.
— Gorącą — kaleka powtórzył zamyślony. — Takie moce, co człowieka w mękach nawet nad wszystko przenoszą, od Boga dwie tylko dane. Tać wiara jest święta, co go ze świętymi równa, i to do ziemi swej umiłowanie, co go wśród ludzi dziedzicem czyni. Od świata zaczątku za te klejnoty swe dwa ludzie konali, a za nic więcej, bo do śmierci zapamiętania nic innego nie doprowadzi. A tak Bóg mądrze ustanowił, że za to twoje ciągle bojować trzeba, i tak będzie, aż świat się skończy, bo w bojowaniu bohatery rosną, a miłowanie im więcej bólów przechodzi, temci człowiekowi milsze i droższe i chlubniejsze.
Pochylony nad stołem Wawer, od figurki męczennika oczu nie odrywając, słuchał.
Widziała Rozalka, jak twrarz jego swawolną i drwiącą powlokła niby chmura, a bystre oczy, jakby się w głąb cofnęły i zamyślone w duszę zaglądały, a nie widziały zewnętrznego świata.
— Wiara, jako ojciec, co uczy i prowadzi, a ziemia, jako matka, kocha i pieści, choć często płacze! — ozwała się cicho, nieśmiało.
Wawer ocknął się z zamyślenia. Figurkę na stole złożył i głową potrząsnął.
— Mało już ludzi tak myśli na świecie, jak wy, Rufinie! Dwanaście lat przeszło mi w cedrówkach po całej ziemi, a nie słyszałem takiej mowy.
— Bo z bólów takich nikt się nie chełpi, a gdy je wymówić musi, to do kościoła idzie. Tak ci te bóle święte są i ciche, a szanowne. Ale są i poruszają wnętrzności, bo, gdyby Bóg się na nas rozgniewał i kazał z dusz tym dwom mocom wyjść, toby już ludzi nie było — ino zwierzęta.
— Siła zmian tutaj się porobiło. Dawniej nikt tak nie myślał, anim ja słyszał coś podobnego.
— Jakże to? A my-że nie ludzie? — Rufin żywo przerwał. — Nie dziedzice my tej ziemi, co naszych ojców piersiami i krwią od Krzyżaków sto razy była zasłaniana? Nie kupili my obywatelstwa na niej i krwią i łzami i potem, nie szlachta my i nie rycerze? Ziemia taka, co jej krwią nie umierzwią i kośćmi nie wybrukują, rodzi piołuny gorzkie, a nasza nam rodzi dąbrowy i zboża i lny. Tyś ta książek nie czytał, w których nasze dyplomy i herby zapisane stoją, wszystkie od wieków, nie rachowałeś fundamentów naszych kamieni. A mocne one, kiedy nas strzymały na miejscu, choć tyle razy świat się trząsł. W książkach historja cała stoi i wstydby był, żeby nas nie zapisała w dziedzictwie tej ziemi, żebyśmy ojców pamięci w bojowaniu i chwale zapomnieli. Nie na to nas ta matka zrodziła i pohodowała, byśmy ją, starą, obcym rzucili, a sami precz odbiegli...
I znowu, porwany marzeniem swojem, kaleka nie do Wawra mówił, ale jakby do złej mocy znękania, i niewiary. Zda się rósł i zamiast kaleczej postaci, miał wzrost olbrzyma i skrzydła u ramion. Wzrok mu pałał, usta drżały, a chude ręce wyciągały się do okna, poza którem go ta ziemia słuchała, skąd Piłkalnis na ciemnem niebie nocy widać było — dziedzictwa tego pieczęć starodawną...
Wawrowi krew żywa nabiegła do skroni, poczuł w piersi nieokreślony ból i drżenie, jakby w wielkim dzwonie, co na żywot cały parę razy tylko uderza, zatrzepotało się ptaszę zbłąkane, trwożne. A Rufin się zakaszlał, zmęczony, i znowu mówił:
— A ot, za wsią Kirszniawa płynie. Płynęła i wtedy, gdy naszych ojców głowy pod wodą chrztu się chyliły. A gdyby ta rzeka głos miała, toby i ona zaświadczyła, że jako nam wtedy, ciemnym poganom, białą szatę wiary włożono, tak się ona na duszach została, bez plamy i bez sromu, całodziana. A tak ją nosimy w chlubie i dumni, bośmy już i za nią cierpieli. A skarb taki, co go człowiek życiem zasłaniał i dla żadnej pokusy nie oddał, jest nam, jako ten ruszt św. Wawrzyńca, jako to drzewo, u którego św. Sebastjan, wsi naszej patron skonał. My ta z wiarą swoją, choć jak mrówki marne, choć, jak pyły szare, niewidoczni na ziemi, pójdziemy do nieba i do świętych tych kompanij!
Milczący Wawer słuchał. Słuchał jeszcze, gdy rzeźbiarz skończył i wyczerpany, głowę na spleciono na stole ramiona położył.
W tejże chwili za oknem śpiew się rozległ. Śpiewał bratanek księdza, uczeń młody na wakacjach, idąc samotnie do dworu, gdzie wieczory spędzał.

Litwinem mnie dzieckiem nazwano,
Litwinem mnie śmierć zabierze:
Sławą mi jest to miano,
Sławą to z ziemią przymierze...

Wawer się poruszył, ale nic rzec nie potrafił. Ani zaprzeczyć nie mógł, ani potwierdzić nie śmiał.
Spojrzał na Rufina i nie żegnając go, wyszedł z izby.
O Rozalce zupełnie zapomniał.
I tej nocy zaledwie nad ranem do domu wrócił, ale nie widziały go puste dziewczęta i oberża.
Niewiadomo, gdzie chodził...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.