Szkice literackie (Sienkiewicz, 1906)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice literackie |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
W młodszej generacyi pisarzów Bolesław Prus zajął jedno z wybitniejszych stanowisk. Jest to talent, zbyt mało może dotąd podnoszony przez krytykę, ale lubiony przez czytelników i wpływowy. Ci nawet, którzy znajdują go zbyt szorstkim, chętnie biorą w rękę jego utwory; literaci, ludzie fachowi, umiejący ocenić robotę artystyczną i lubować się nią, mimo usterków całości doznają prawdziwie przyjemnego uczucia, wczytując się w te prace pełne humoru, prawdy, wybornej charakterystyki i samorodności talentu, który tworzy łatwo, naturalnie i nadzwyczaj szczerze. Nakoniec, mimo iż w utworach Prusa akcya opartą jest częstokroć na dość zawiłych procesach psychologicznych, czytają go jednak z zajęciem i ludzie prości. Tworzy on sobie czytelników w sferach, w których nikt z piszących nie umiał ich dotąd utworzyć — i to jest wielka Prusa zasługa. Fakt ten tłumaczy się tem, iż owi czytelnicy, stojący na niższych szczeblach oświaty i rozwoju duchowego, znajdują w utworach Prusa samych siebie. Wielu spraw i obrazów nie rozumieją zapewne jasno, ale w całości uderza ich, mimowolnie może, trafna prawda, dająca się zastosować w życiu praktycznem do nich samych, do ich sąsiadów i znajomych. Życie samo daje im klucz i kryteryum do tych powieści. Ale Prus nie tylko wytworzył sobie czytelników w klasach, które dotąd nie czytały — wprowadził on i do literatury beletrystycznej żywioł dotychczas prawie wcale przez nią nie uwzględniany. Kto wyjedzie na przedmieścia stolicy, ten ujrzy domy przydrożne coraz mniejsze, nędzniejsze, coraz bardziej środkujące między miejskiemi budowlami a chatami wiejskiemi, wreszcie dojedzie do miejsca, w którem niewiadomo co ma przed oczyma: wieś czy miasto. Domki bywają czasem jeszcze piętrowe, ale już drewniane; za domami ciągną się ogrody i wyczółki pól uprawnych, przed mieszkaniami stoją kałuże wody, w której rozkoszują się gęsi i kaczki, ale w domach samych istnieją jeszcze sklepiki, nad nimi szyldy, jak w miastach. Takie podmiejskie okolice zamieszkuje też i ludność, środkująca między miejską kapotą a wiejską siermięgą: klasy wyrobnicze, utrzymujące się bądź to z pracy fabrycznej, bądź z dziennego w mieście wyrobku.
Są to pół chłopi, pół mieszczanie. Wobec zmienionych warunków gotowi oni trudnić się i rolą, ale w mieście są jak u siebie; wiedzą gdzie czego szukać i jak się obrócić. Tę klasę ludzi Prus pierwszy wprowadził do literatury, zarówno jak i klasy niższe czysto mieszczańskie, bądź stołeczne, bądź prowincyonalne: niższych rzemieślników, woźniców, robotników rękodzielniczych, parobków mularskich, brukarzy, młynarzy, kowali i t. p. Literatura powieściowa szukała przedmiotów w salonach, w dworach szlacheckich, dworkach zaściankowych i w chatach wiejskich, ale pomijała zaułki i żyjącą w nich warstwę społeczną, ważną, bo liczną, a mającą tę wyższość nad wieśniactwem, że przejęta jest duchem obywatelskim. Prus obserwował właśnie tego rodzaju ludzi podobno od dzieciństwa, stąd łatwo mu było otworzyć drogę do tego ulicznego świata. Jakoż otworzył on przed nami dusze takich ludzi, odmalował ich byt, dolę i niedolę, ich obyczaje, i pierwszy przemówił w druku ich sposobami myślenia i mówienia. Prus z natury swej jest filantropem, dlatego ta klasa ludzi, po większej części biednych i potrzebujących opieki społecznej, pociągnęła go nadzwyczaj szczerze. Z drugiej strony pociągnęły go ku niej także i zamiłowania artystyczne. Jest on bystrym obserwatorem. Już samo przypatrywanie się objawom wybitnym, to jest objawom takiego życia, które nie wtłoczone w jednostajne i konwencyonalne formy wpływami wychowania, przedstawia się w pierwotnej szczerości. Stąd kuźnia, w której kowale, kując młotami, mówią, co im tylko do głowy przyjdzie, albo warsztat szewcki więcej mu się uśmiecha, niż salon, w którym każdy się miarkuje i stara się być podobnym do swego sąsiada. Temu autorowi, posiadającemu najwięcej prostoty ze wszystkich piszących, najbardziej przypadają do smaku i ludzie prości. Patrząc na nich, słuchając ich gwary i notując co ujrzy lub usłyszy charakterystycznego, uśmiecha on się uśmiechem najserdeczniejszego w świecie humoru, który rodzi się z porównania tych właśnie ludzi i ich umysłowego rozwinięcia z ludźmi, należącymi do klas wyższych. Humor, wydobyty tak naturalną drogą, musi udzielać się i czytelnikom, którzy także porównywając siebie z bohaterami prusowych powieści, mogą łatwo a z przyjemnością zauważyć swoją obyczajową wyższość, a zarazem ubawić się oryginalnością — opisywanych stosunków. Prus może jeszcze i dlatego zwraca się tak chętnie ku niższym klasom miejskim, że humorystycznego żniwa dostarczają mu one jeszcze obficiej od wiejskich, gdyż nie są tak odrębne, nie tworzą świata zupełnie innego, a przy tem z prostotą i szczerością wieśniaków łączą pewne frantostwo i wygadanie się czysto miejskie. Nakoniec Prus styka się z nimi codziennie, kocha je i przejmuje się losem równie szczerze jak bezpośrednio. Stąd nadzwyczajna prawda w jego utworach. Z bezpośredniej obserwacyi i z życia czerpiąc — życie daje. Pod względem też obyczajowym powieści jego są pierwszorzędnej wartości. Pisze on je nie dlatego, żeby coś napisać, żeby zjednać sobie sławę literacką, pootwierać szpalty zamożnych dzienników, ale z czystego zamiłowania. Z tego powodu pisze dobrze. Kto mocno czuje, ten tworzy z siłą, a tam prawda mówi sama za siebie, choćby całość nie była należycie w powieściowy sposób zaokrąglona i ściągnięta w literackie zakończenie. Umysł ten, z natury trzeźwy i zachwycający się realnością życia, postanowiwszy sobie raz chwytać jego objawy, gdy ich się nachwyta dostatecznie tak żywych i istotnych, że prawie pałką w głowę bije — mniej dba o resztę. Jest w takiej metodzie pewna brawura, ale jest tu i zapominanie o tem, że same fakta życiowe nie stanowią jeszcze powieści. Prawda, że Prus nie widzi w naturze grupowania się faktów w jakieś organiczne całości, więc może uważa to za zbyteczne i w literaturze. Jest to realista najczystszej wody nawet i pod tym względem. Ale natomiast nie baczy na to, że powieściopisarz powinien właśnie takie wybierać fakta, tak je grupować i ustawiać, by tworzyły całość, i że takie „organizowanie” jest poniekąd zadaniem powieści. Życie dla autora powieściowego jest tem, czem glina dla rzeźbiarza, która dostarcza mu realnego materyału, ale sama przez się jest bezkształtną. Dopiero pod ręką artysty, zapatrującego się na kształty życiowe, nabierała ona form plastycznych. Ale czerpiąc ogólne wzory w naturze, artysta winien umieć zrobić wybór, winien tchnąć w nią własnego ducha, zaprowadzić ład artystyczny i wyrazić przez nią swój ideał. Jest to twórczość wyższa nad naśladowanie natury, w której z konieczności mieści się już pojęcie organicznego planu. Nie mówimy, by w utworach Prusa nie było zgoła żadnego planu, by one wcale nie tworzyły całości, warunki te jednak uważa Prus za podrzędne, główną wagę przywiązując do stworzenia człowieka, do wykazania jego życia a najczęściej i jego niedoli, w tak niepowiązanych stosunkach, w jakich rozegrywa się życie w naturze. Z tego powodu można powiedzieć, że w utworach Prusa prawda przeważa nad pięknym ładem, z drugiej zaś strony można o nim także powiedzieć i to, co H. Taine mówi o Dickensie, to jest, że ludzkość więcej kocha niż sztukę, czyli że filantrop góruje nad artystą. Weźmy pierwszą jego nowelę ze zbioru ogólnego, zatytułowaną: „Przygoda Stasia”, a wraz ujrzymy, o ile mniej Prusowi chodzi o kompozycyę, niźli o typy. Treść tej noweli następująca: Młynarz Stawiński ma córkę Marysię, trochę dziką, ale hożą jak róża dziewczynę. Od śpiewania brzmiał cały stary młyn, staw, trzciny i zarośla nad stawem. Dziewczyna mimo całej swej realności jest jak „Wiochna” Lenartowicza: śpiewa i roi. Gdy się zabłąka w łódce na stawie, i gdy mgły ją otoczą, stary młyn woła na nią niby gniewliwie, a troskliwie: Małgoś! Małgoś! Małgoś! Wreszcie gdy z wiekiem mgliste jej marzenia coraz wyraźniejsze przybierają kształty, znowu młyn przychodzi jej z pomocą. Oto pęka w samym środku. Dla reparacyi przyjeżdża kowal Szarak i... każdy inny pisarz osnułby tu sielankę, któraby się skończyła małżeństwem lub pogrzebem. Dla Prusa to dopiero początek powieści. Myliłby się przytem czytelnik, gdyby przypuszczał, że kowal z młynarzówną wiodą rozmowy nastrojone na ton wysokiej liryki. Oto dwa dni dopiero jak się poznali, robota już skończona, a teraz siedzą pode młynem i Małgosia rozpytuje:
— To pan Józef mieszka o pół mili za miastem, na górze?
— Ale, ale. Na onej, co do łąki idzie, co to jest płot chróściany i trochę drzewin — odparł kowal.
— Jakiby tam sad był! Zarazbym nasadziła buraków, kartofli, fasoli i kwiatów, żeby to moje.
Kowal spuścił głowę i milczał.
— I chatę pan Józef ma ładną. To ta, co przy niej studnia z żórawiem?
— Juści ta, ale niema komu dbać o nią.
— Żeby tak na mnie — mówiła Małgosia — obieliłabym ją jak się patrzy, w oknabym dała firanki i doniczki, w izbie zawiesiłabym wszystkie te obrazy, co mam... Czemu pan Józef tak nie zrobi, zarazby mu przecie było weselej.
Kowal westchnął.
— Eh! — rzekł. — Żebyśmy tak bliżej mieszkali, toby mi zaraz Małgosia ochoty dodała i poradziła gdzie co zrobić!...
— Oj! oj! samabym nawet zrobiła, jakby pan Józef poszedł do kuźni!
— Ale na taką dalekość — ciągnął kowal, biorąc dziewczynę za palce — toby pewnie Małgosia nie chciała odejść starego?
Teraz młynarzówna umilkła.
— Okrutnie mi się Małgosia spodobała, sprawiedliwie mówię! jak człowiek teraz wróci do domu, to rady sobie nie da. Ale Małgosi nic po tem! Małgosi toby się jaki rządca patrzył?
— Ja przecież wiem, co pan Józef jest warty! — ofuknęła go dziewczyna, odwracając głowę. — O żadnych tam rządcach nie myślę, tylko o tem, żeby...
— I znowu umilkła, ale teraz kowal wziął ją już za całą rękę.
— No — spytał — a poszłaby Małgosia za mnie?
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ani jednej fałszywej, sentymentalnej nuty w całej rozmowie, a pomimo tego czytelnik czuje, że kowalowi naprawdę „okrutnie” się Małgosia spodobała. Jest to śliczny dyalog, bo naprzód i kowal i młynarzówna rysują się w nim odrazu z całą charakterystyką ludzi swej klasy. Czuje się, że to portrety — i to poczucie trafności podobieństwa, które czytelnik sprawdza, sprawia mu niemałe zadowolenie. Prócz tego mimo woli porównywa całą naiwność Małgosi, która sama prawie wprasza się kowalowi, z wytwornością form używanych w takich wypadkach między klasami wyższemi. Z tego porównania znowu rodzi się komizm najszczerszy w świecie. A jednak rozmowę tę wyjęliśmy na chybi trafi. W całej noweli pełno jest podobnych. Gdy stary Stawiński płaci kowalowi za robotę — Szarak jest markotny.
— A co, synku — pyta młynarz — jeszcze ci krzywda, żeś mi dwadzieścia i trzy ruble z kieszeni wypłoszył?
A kowal na to:
— Za takie wyrychtowanie młyna toby mi się i córka od was należała.
— Co? — krzyknął stary, — może wolisz dziewuchę niż pieniądze?
— Wolę i to i to.
Stawiński spojrzał mu bystro w oczy.
— Ale ja za nią teraz gotówki nie dam, dopiero po mojej śmierci.
— Dłużej mnie niż wam na świecie — odparł Szarak i pocałował go w rękę.
Znowu i prawda, i charakter i komizm. Któżby z czytelników tak naiwnie powiedział teściowi: „dłużej mnie, niż wam na świecie!” i pocałował go przytem w rękę? Ale takie rozmowy nie stanowią wszystkich piękności. W tym realiście, w tym malarzu ze szkoły flamandzkiej, siedzi poeta, który pod wpływem piękności natury rozmarza się, i wtedy czuje mocno i maluje prześlicznie stosunek natury do człowieka żyjącego z nią blizko.
Oto dowód na poparcie tego zdania:
„We święta młyn cichnął. Tylko zardzewiałe chorągiewki na dachu skwierczały żałośnie, a przy stawidłach szemrały cienkie strumienie wody, z płaczem upadając na ślizkie koła. Wówczas, jeśli latem wieczór był ciepły, siadała Małgosia w czółno i płynęła het! na ogromny staw, skąd było tylko widać wierzchy młyna.
„Tu zadumana nad głębią, gdzie jak cienie mknęły ryby, przysłuchiwała się szelestom tataraku na kępach, krzykom zwołujących się ptaków wodnych, albo zwiesiwszy głowę na krawędzi czółna, patrzyła jako z dna stawu wypływają gwiazdy jedna za drugą, a na powierzchni fali drży długi snop księżycowego światła. Niekiedy widywała cieńsze od pajęczyny szaty, które dziewice wodne wieszały na kroplach nocnej rosy... To welon... to płaszcz... a to suknia powłóczysta... Płynęła ku nim, lecz wiatr odrzucał je na łąkę, na której wnet tworzyło się jezioro z mgły srebrnobiałej, pełne pląsających blasków i cieniów... Kto się tam bawił i dlaczego jej nie dopuszczano?
„Tymczasem nadchodziła północ. Łódka poczynała drżeć, między kępami rozlegały się ciche pluskania, poza trzciną rozpalały się światła tajemnicze i blade, zdradziecka mgła zasnuwała drogę Małgosi i słychać było, jakby ktoś szeptał po kępach: „Hej! hej! nie wyjdzie stąd dziewczyna!”
„Ale nad samotną czuwał młyn, wierny przyjaciel. Nagle drobnoszybne oczy jego w oponę mgły rzuciły płomienie, czarne wielonożne cielsko poczęło dygotać i w tej samej chwili doleciał uszu otumanionej dziewczyny znany jej hukliwy głos, który wołał z gorączkowym pośpiechem:
— Małgoś! Małgoś! — Małgoś! Małgoś?
„Teraz dziewucha spokojnie odkładała wiosło, bo porwany w ogromną paszczę młyna prąd wody sam ku stawidłom niósł czółno. Kładła się na dnie łódki, jak senne dziecię w łagodnie bujanej kołysce, z uśmiechem patrzyła na blade płomyki, skaczące z gniewu nad bagnem, i na chłodne, wilgotne sieci dziewic wodnych, które ją omotać chciały. A stary młyn coraz mocniej gniewał się i krzyczał: Małgoś! Małgoś! Małgoś! Małgoś! niespokojny o swoją dziewczynę...”
Przytoczyliśmy cały ten ustęp, gdyż jest on poezyą najczystszej wody, nie naśladowanej znikąd, ale płynącej z głębokiego poczucia natury, z przejęcia się jej pięknościami i z umiejętnej obserwacyi. Młyn w tym opisie jest istotą żyjącą, która kocha, gniewa się i troszczy. Ze wszystkich piszących Prus posiada największą zdolność obserwowania rzeczy martwych lub istot bezrozumnych. Ta właściwość zbliża go także do Dickensa. Jest to wyobraźnia rzeczy, miejsc i szczegółów, z której autor umie wykrzesać i sytuacye liryczne i szczególniejszy komizm. W dalszym ciągu powieści pełno na to dowodów. Małgoś wychodzi za mąż za Szaraka, dotrzymuje zapewne wszystkich obietnic co do wybielenia chaty i zasadzenia ogrodu, a nadto po roku przynosi mu małego Stasia. Odtąd ów Staś i jego czworonożny przyjaciel Kurta stają się bohaterami opowiadania. Właściwie o nich to rzecz idzie, a raczej o małego Stasia, którego w końcu spotyka niezbyt dramatyczna przygoda. Oto matka, wybrawszy się do dziadka Stawińskiego, przywiązała wózek Stasia do wolanta sędziego Łaskiego. Pod górę było dobrze, ale gdy nagle sędzia zjechał z góry, Staś zniknął z oczu matce. Nie pomogły krzyki i wołania. Pan sędzia tymczasem przyjechał do domu, nic nie wiedząc, jaki ciągnie za sobą dodatek. Goście się śmieli, szafarka utrzymywała, że malec do pana podobny, a pani sędzina, piękna bezdzietna blondyna, oświadczyła ze łzami mężowi, „że mu to przebacza”. Wreszcie właściwa matka odnajduje zgubę i... koniec.
Musielibyśmy chyba całe ustępy cytować, chcąc dać dokładne wyobrażenie czytelnikowi, ile i jak wybornej autor zużył obserwacyi na odmalowanie małego Stasia i pierwszych jego wrażeń. Jest to poprostu znakomite studyum psychologiczne, pisane z powieściopisarską werwą i niezrównanym humorem. Kurta odmalowany z równą miłością jak Staś. Tu autor czuł się na właściwym gruncie, bo też sen Kurty, w chwili gdy pilnuje śpiącego w ogrodzie malca, mógłby nawet hypokondryka rozweselić.
Wszystkie te miejsca są pierwszorzędnej wartości; ale rzućmy teraz okiem na całość. Oto naprzód „Przygoda Stasia”, a z nią i powieść, mogłaby się śmiało zaczynać od przyjścia na świat samego Stasia. Młynarz Stawiński, młyn, Małgosia jako dziewczyna, Szarak jako majster wezwany do naprawy młyna, — słowem, cały początek powieści jest prześlicznym dodatkiem, ale zgoła luźnym i nie stojącym w bezpośrednim związku z samą przygodą. Czytelnik z początku spodziewa się, że utwór jest nowelą, której treść polega na miłości kowala do młynarzówny; potem spostrzega, że jest to epizod stanowiący sam w sobie odrębną całość, a że głównie chodzi o Stasia. Doczytawszy wreszcie do końca, trudno nie zadać sobie i autorowi pytania: czy warto było nagromadzić tyle typów, tyle podpatrzonych tak bystro objawów życiowych i tyle piękności, by skończyć na przyczepieniu wózka z malcem do wolanta i na sytuacyi, w której główną rolę gra zaambarasowanie się sędziego i Stasiowej matki? Treść nader błaha! brak porządku w grupowaniu epizodów i prawie żadnego planu. Wszystko razem wygląda jak bardzo piękny haft na kanwie, nietylko parcianej, ale podziurawionej. Dla piękności haftu można wszystko darować; ale krytyka, podnosząc wysokie zalety autora i wszystkie, charakteryzujące go właściwości, winna ukazać i na niedostatki, tak ze względu na czytelników, jak i na samego autora.
O noweli „Antek” można powiedzieć mniej więcej to samo, a nawet i dodać, że brak jej tej swobody i naturalności, jaką odznacza się „Przygoda Stasia”. „Antek“, zapoznany geniusz wioskowy z nadzwyczajną zdolnością do mechaniki, nie wychodzi wprawdzie z granic możliwości, ale nie jest typem, tylko wyjątkiem. Czytelnik nie ma go z kim i z czem porównywać, nie umie go sprawdzić, a musi przyjmować go na wiarę autora. Pozbawia nas to tej przyjemności, jaką znajdujemy w odkrywaniu, że to, co autor pisze, jest prawdziwem i podpatrzonem trafnie. Wreszcie Antek mniej dotrzymuje niż autor zapowiada, bo to, że struże wiatraki, umie okuć konia, lub wystrugać z drzewa krzyżyk, nie stanowi nic wielkiego i nie wynagradza tego, że Antek nie ma cech typowych. Widzimy malca zabłąkanego jakoby wypadkiem w świat wiejski i poniekąd mu obcego, który zatem wydaje się jakąś sztuczną roślinką, a nie ma dość w sobie danych, by nas szczerze zająć i wzruszyć. Poza swoją zdolnością do mechaniki, jest to jakiś bajronista wioskowy i trochę próżniak. Do chaty matusinej zajrzała wreszcie bieda, więc Antek ruszył w świat, do miasta. Co dalej będzie — niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa. Powieść się kończy na wezwaniu autora do czytelników, by, jeśli spotkają biednego chłopaka, szukającego pracy i schronienia, nie odpychali go nieczule. Ze stanowiska filantropii zgoda na takie zakończenie, ale pod względem artystycznym „Antek” jest nowelką, która jak bohater poszła w świat... i nie dalej. Brak jest końca. Wygląda ona jak pierwszy rozdział jakiejś powieści. Środek zaś szwankuje tem, że autor trochę przemocą ciągnie nasze współczucie dla bohatera, zapewniając nas, że to jest dziecko wyjątkowe. Takie wyjątkowe dzieci dostarczyły już bohaterów do niejednej noweli; ale by takie nowele zjednały sobie wyjątkową łaskę i krytyki i czytelników, potrzeba, by w nich artyzm doszedł do maksymum, by wzgląd estetyczny przeważył wszystkie inne i by czarodziejstwo stylu i uroki obrazów pokryły z czubem wszelkie niedobory tematu. W „Antku” niema tego. Względy społeczne i filantropijne przeważały w umyśle autora nad artystycznymi i z tego powodu nie wyszedł zwycięsko z trudności. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, czego autor chce i czego od niego żądają. Czy żeby wyszukiwał po wsiach zapoznanych geniuszów? Zapewne nie! Gdyby autor chciał tylko zachwycić pięknościami obrazka — kwestya stanęłaby jasno. Od Antka samego lepsze jest jego otoczenie, bo rysując je robił to, co najlepiej umie robić, to jest kreślił ludzi prostych, naturalnych, słowem: typy. Dzięki temu otoczeniu, nowela daleką jest od mierności. Wady jej leżą raczej w jej rodzaju, polegającym na roztkliwianiu czytelnika losem istot małych i bezbronnych. Powtarzamy, że tylko nadzwyczajny artyzm może zbawić ten rodzaj, który od pewnego czasu wszedł w modę, a z którym wypadłoby prędko skończyć, bo inaczej przejdzie w ckliwą manierę. Nie wątpimy na mocy „Przygody Stasia”, „Lokatora z poddasza“ i innych prac Prusa, że może on się zdobyć na ów konieczny stopień artyzmu, ale w „Antku” nie chciało mu się nań wstąpić, w tem przynajmniej, co się tyczy głównego bohatera. Na tle całości są perełki, ale przyszywane grubym ściegiem, który przyćmiewa ich blaski.
Do podobnie pobieżnych robót należą: „Michałko” i „Sieroca dola“. Ta ostatnia powieść nie powinna była nawet znaleźć miejsca w ogólnym zbiorze pism, który powinien być zarazem wyborem. Jest to utwór trzymany w nastroju tak popularnym, że właściwymby był w wydawnictwach ludowych. „Michałko” ten należy także do kategoryi zapoznanych i bezbronnych. Ludzie i bieda grają sobie nim w piłkę. Potem ucieka w świat, zupełnie jak Antek, i nie wiadomo co się z nim dzieje. Rażąca jednostajność w zakończeniach. „Sieroca dola” wreszcie również kończy się wyjazdem Jasia. Jest więc trzech takich, którzy by mogli zaświadczyć, że autorowi brak albo pomysłowości, albo cierpliwości, żeby jak należy kończyć swoje utwory. Trzech świadków — liczba wystarczająca! Obie te powieści wyglądają jak materyał in crudo, któryby należało dopiero wlać w jakieś określone estetyczne powieściowe formy. Jest to luźny szereg obrazów ludzi, rzeczy i miejscowości. Jako materyał takie to bogate, że obserwacyą, zużytą do zebrania go, mogłoby się śmiało obdzielić kilku powieściopisarzy. Jest to kolekcya szkiców niewykończonych, ale kreślonych z wielką wprawą i oryginalnością. Jako całość przedstawiają się chaotycznie, przez co ogólny obraz szwankuje. Nieznawca przejdzie obok niego obojętnie, znawcę zastanowi robota pojedyńczych części, samorodność talentu autora i jego oryginalność. Prus ma właściwy sobie sposób patrzenia na ludzi. Jest to, jak wspomnieliśmy, filantrop. Na biedę, niedolę, ciemnotę patrzy on z miłością — ale temperament posiada czysto powieściopisarski. Dzięki owemu temperamentowi, uderzają go przedewszystkiem ekscentryczne strony biedy, niedoli i ciemności, — takie, w których rysuje się ona najwybitniej w swym odrębnym charakterze. Te formy miewają czasem i cechy komiczne; wówczas powieściopisarz bierze górę i Prus staje się humorystą, choć na dnie tej czary humoru tak jowialnego i szczerego leżą łzy. Znowu mimowoli nasuwa się porównanie z Dickensem. Prus go nie naśladuje bynajmniej. Czerpie on wszystko z siebie i swego otoczenia, ale jest do niego podobny. Anglik jednak przewyższa Polaka dokładnością spostrzeżeń i zakresem ich; Dickens bowiem obejmuje w swych powieściach wszystkie niemal klasy towarzyskie, gdy tymczasem Prus ogranicza się prawie wyłącznie do niższych miejskich. Na wsi nie czuje się on już równie swobodnym, chyba także między rzemieślnikami. Zresztą obaj są nadzwyczaj litościwi. Kochają nie ludzkość jako ideę — ale wprost ludzi, zwłaszcza biednych. Pod tym względem Prus nawet jest nieco jednostronnym. Gotówby on powiedzieć każdemu frakowi i surdutowi: „help yourself! ja mam swoich biednych!” Maluje on też swoje uprzywilejowane klasy najczęściej same w sobie, nie zaś w zetknięciu się z wyższemi i bardziej oświeconemi, co także jest jednostronnością. Otwiera ona przez to alkierz robotnika lub rzemieślnika i pokazuje nam jego życie wewnętrzne, ale nie wyjaśnia stosunku życiowego tych ludzi do klas wyższych, pozbawiając tym sposobem swoje utwory znaczenia, jakieby im nadało wyjaśnienie stosunku i ukazanie na jego strony ujemne.
Ze wzmianek wszelako, jakie tu i owdzie się trafiają, łatwo odgadnąć, że Prus patrzy na ów stosunek pesymistycznie. Klasy niższe nie mają dostatecznej opieki i dlatego są biedne, ciemne, nieszczęśliwe. Mają one ogromną cierpliwość, ale jako żywioł, gdyby ów żywioł się rozpętał, mogłyby być niebezpieczne. Zresztą Prus nie jest pesymistą i nie umiemy sobie wytłumaczyć, dlaczego częstokroć biorą go za pesymistę. Między jego ludźmi mało jest złych z natury, lub z zamiłowania do złego, a ujemne postępki niektórych tłumaczą się nieświadomością, głupotą, zabobonami lub są skutkiem nałogów. Filantropia wyłącza pesymizm — obserwacya zaś uczy, że prawie każda duchowa rola mogłaby wydać dobre owoce, gdyby rzucano w nią dobre ziarno. Że na odłogach rosną chwasty, to znowu nic dziwnego. Od kreślenia czarnych melodramatycznych charakterów wstrzymuje Prusa i smak artysty. Również i dobrzy jego ludzie nie moralizują, nie są nigdy postulatami, utworami książkowymi, ale istotami posiadającemi krew i kości, żywemi i żyjącemi. Talent tej miary nie może tworzyć inaczej. Prus, mimo swego oryginalnego na świat poglądu, w tworzeniu powieściowem jest wielce objektywnym. Przedstawia on ludzi tak, jak oni się sami przedstawiają. Są pisarze, którzy patrzą na ludzi przez szkła swoich własnych idei filozoficznych lub nawet doktryn, do których starają się dostosować postacie wprowadzone do powieści. Prus postępuje inaczej. Jego figury nie są tylko illustracyami przekonań autora, ale ludźmi samodzielnymi. Prus pisze tendencyjnie, wszelako tendencya jego jest aposteryorycznym wynikiem rozważania stosunków ludzkich, nie zaś apryoryczną ideą autora. Tendencya jego wspiera się na filantropii, na głębokiem i szczerem zamiłowaniu sprawiedliwości, na miłości dla kraju i na chęci czynienia dobrze krajowi i ludziom. Jednem słowem, ideały jego są ogólne. To też nie przeprowadza on żadnych ściśle określonych tez filozoficznych, jak np. walki o byt, determinizmu i t. p. Jeśli naprzykład objawy walki o byt można stwierdzić jego utworami, to nie dlatego, by autor kładł sobie za zadanie illustrować je, ale dlatego, że istnieją one zewnętrznie, niezależnie od autora w życiu samem. Prus jest demokratą, ale z uczucia. Demokracya przedstawia mu się nie jako oderwana teorya filozoficzno-społeczna, ale jako najprostszy układ życiowy, który winien się praktykować na mocy sprawiedliwości i miłości ludzi do ludzi. Dzięki takim ogólnym ideałom, które zarazem są wspólnymi wszystkim, nie zajął on miejsca w żadnem stronnictwie, jako bojownik przeciw drugiemu stronnictwu. Inni taką neutralność i niezależność zawdzięczają służeniu przedewszystkiem artyzmowi. Prus zawdzięcza je służeniu przedewszystkiem cnym i ogólnym ideom, na które wszędzie jest zgoda. Widzieliśmy poprzednio, że filantrop bierze w nim górę nad artystą, obecnie widzimy, że filantrop i patryota zwycięża w nim doktrynera i człowieka partyi. Co w pierwszym razie Prus traci, w drugim odzyskuje nawet jako artysta, bo dzięki brakowi doktrynerstwa tworzy postacie prawdziwie żywe, a nadzwyczaj ciepło odczute. I w zawodzie publicystycznym i powieściopisarskim jest to entuzyasta, zatem jeden z najszczerszych pisarzy. Utwory jego, mimo braku równowagi artystycznej, mimo braku ładu, podobają się tak, jak naprzykład obrazy starego Volgemutha przez swój wyraz, naiwność i dobrą wiarę autora. Zresztą podobieństwo to nie idzie dalej i jest to raczej porównanie niż podobieństwo. Prus nie jest pisarzem wykwintnym. Język jego barwny, charakterystyczny i pełen obrazowości jest szorstki, ale taki być powinien ze względu na sfery, w których autor się obraca. Tą sferą tłumaczy się i to, że nie maluje on nigdy wydelikaconych uczuć, ani zawiłych procesów psychicznych. Inaczej mówiąc, uczucia są delikatne, a ruchy dusz głębokie, ale tylko względnie do sfery. Zamiłowanie artystyczne ciągnie go w stronę dusz elementarnych, w czem poszedł za prądem, który w najnowszej literaturze stał się ogólnym. Ale w malowaniu takich istot, nie dość jeszcze uduchowionych, w których uczucie i myśl z trudnością przebija się przez grube tkanki mózgowe i sercowe, jest czasami nieporównanym. Dowodem tego najbardziej wykończona i najlepiej obmyślana powieść: „Powracająca fala”. Jest to epizod z „Drang nach Osten”. Tendencya prześwieca w utworze tym przez każde słowo, cała powieść kipi nią poprostu, ale na najwyższą autora pochwałę należy zaznaczyć, iż wykazuje się ona sama przez się, że wynika niemal, niezależnie od autora, z życia i opisywanych stosunków, a przez to tak silnie przemawia jak prawda, jak życie, jak fakta, które mają to do siebie, iż są niezbite. Oto treść: olbrzymi, pełen zmysłowych instynktów, ale sprytny robotnik niemiecki, Adler, przychodzi do Polski i zakłada fabrykę tkacką. Fabryka wyrasta wkrótce na ogromne zakłady, a Adler na milionera. Ale dzieje się to z krzywdą ludzką. Adler wyzyskuje robotników, zniża ich płacę, powiększa godziny pracy. W fabryce niema ani doktora, ani felczera, ani kas pożyczkowych, ani nic, coby miało na celu ulgę robotników. Demoniczny Niemiec uważa żywioł miejscowy za glinę, którą urabia niemiłosiernie swemi olbrzymiemi rękoma we wszystkie kształty, jakie mu są dogodne. Postać ta wspaniała w swej grozie, wysoce charakterystyczna i jedna z najlepszych, jakie autor stworzył. Instynkty Adlera są brutalne; niepożyte jego siły zwierzęce ciągnęły go zamłodu w stronę hulatyki i rozpusty do szaleństwa — potem cały ów zapęd swych muskułów i siłę sprytu włożył w robienie pieniędzy. Robił je tedy jak machina i robił. Ideałem jego pozostało użycie, ale sam już się zestarzał — więc używać mógł tylko syn. To go czyniło Adlerowi tak drogim, jak urzeczywistnienie wszystkich marzeń i spełnienie wszelkich życzeń. Synowi dał, co mógł dać, to jest żelazną organizacyę fizyczną i miliony. Syn wywiązał się z zadania: hulał za dwóch. Gdy narobił długów zagranicą, ojciec zaprowadzał t. zw. oszczędności w fabryce, to jest zniżał płacę. Napróżno uczciwy pastor Böhme upominał niemiłosiernego starca.
Ludzie pracowali do północka. Najzdolniejszy robotnik, dusza całej fabryki, Gosławski, z wysilenia przy pracy padł ofiarą strasznego wypadku. Maszyna urwała mu rękę, wskutek czego umarł. Obrazowość autora przy opisaniu podobnych zdarzeń dochodzi do maksymum. Oto północ już wybiła, w wielkiej sali fabrycznej płoną okna. Fabryka grzmi, huczy, zgrzyta, wszystkie maszyny rozpędzone wyglądają przy blasku gazu jak jakie potwory piekielne. Największą tokarnię obsługuje Gosławski; miał on tyle dziś zajęcia, że jest zmęczony, senny, osłabły. Trapi go gorączka, strugi potu oblewają mu ciało.
„Chwilami, skutkiem zmęczenia, doświadcza sennych halucynacyi i zdaje mu się, że jest gdzieindziej, niż w warsztacie. Wnet jednak otrząsa się, zasmolonemi rękoma przeciera oczy i z trwogą spogląda, czy nóż nie za wiele zebrał z walca.
— Oto spać się chce! — rzekł do niego sąsiad.
— Prawda — odparł Gosławski, siadając na stołku.
— Chyba tak z gorąca — zauważył sąsiad. Maszyna ogromnie rozpalona, kowale robią przy obu ogniskach. Zresztą już późno.
— Która u pana godzina?
— Trzy kwadranse na dwunastą. Skończysz pan dziś robotę?
— Zdaje się, że skończę — odparł Gosławski. — Jeszcze trzeba na jaki włos zebrać, a tu mi się tak dwoi w oczach.
— Z gorąca, z gorąca! — mówił sąsiad.
Gosławski zmierzył średnicę toczonego walca, posunął nóż, ścisnął go śrubą i znów puścił w ruch machinę. Po chwilowym wysiłku uwagi, nastąpiła reakcya i począł drzemać, stojąc z oczyma utkwionemi w błyszczącą powierzchnię walca, na którą upadały krople wody.
— Czy pan do mnie mówił? — zapytał nagle sąsiada. Ale sąsiad nie słyszał pytania.
Teraz wydało się Gosławskiemu, że jest u siebie w domu. Żona i dzieci śpią, na komodzie pali się przykręcona lampa, jego łóżko już rozebrane. Oto stół... przy nim krzesło... Znużony chciał usiąść na krześle, więc — oparł rękę na krawędzi stołu.
W tej chwili tokarnia dziwnie zgrzytnęła. Coś w niej pękło, zaczęło się łamać i straszny jęk ludzki rozległ się po warsztacie...
Autor nic nie mówi od siebie o wyzyskiwaniu robotników, o nadmiarze narzucanej im pracy, ale ta scena męczeńska, żywcem z życia fabrycznego wyjęta, nie mówi, ale krzyczy. Przytem, obok największej prostoty, co za prawda i plastyka wstrząsająca nerwami. Widzi się fabrykę i salę, światła i ludzi, słyszy się ich rozmowy, prowadzone wśród grzmotu maszyn, odczuwa się ich osłabienie i senność. Obraz tu następuje za obrazem. Gosławskiego odnoszą do domu. Noc jest widna, księżycowa, a wśród bladego światła rysuje się czarny korowód, niosący rannego. Psy, zwietrzywszy krew, wyją, nocny stróż zdejmuje czapkę i patrzy wybladły na orszak. Nagle słychać turkot. To młody Adler wraca pijany z miasteczka. Z drogi! wołają na woźnicę.
— Co to? — pyta rozespany młodzieniec.
— Gosławskiemu urwało rękę — odpowiadają przytłumione głosy z ciemności.
— To trzeba posłać po doktora.
— Może wielmożny pan każe z miejsca zawrócić.
Ale konie pana Ferdynanda są zmęczone. Pośle inne, a tymczasem krew z rannego ucieka. Odnoszą go do domu. W ciemnościach rozlega się pytanie:
— Kto tam?
— Niech pani Gosławska otworzy.
Doktora nie znaleziono w miasteczku. Przyjechał dopiero na trzeci dzień. Ranny umarł. Przepracował się i umarł jak męczennik pracy i ofiara wyzyskiwania. Prędka pomoc, gdyby znajdowała się na miejscu, mogła go ocalić. Teraz żona i dzieci pozostaną bez chleba. Robotnicy poczynają szemrać. Niezadowolenie wzrasta. Ale Adler niczego się nie lęka. Przechodzi on środkiem szemrzących, olbrzymi, spokojny — jeno szyja mu przybladła, a oczy trzyma zamknięte. W parę dni jest już cicho w fabryce. Tylko poczciwy pastor Böhme, pijąc reńskie ze starym Adlerem w ogrodowej altanie, zamyśla się jakoś dziwnie, a potem rzuca na czystą powierzchnię sadzawki to kawałki drzewa, to korki.
— Czego ty ale, Marcinie, rzucasz śmiecie na wodę? — pyta Adler.
— Widzisz, Gotliebie — rzecze pastor — te fale? Widzisz, jak one rosną i płyną coraz dalej?
— Tak się zawsze robi.
— Masz racyę, tak się zawsze robi: na wodzie i w naszem życiu. Kiedy złe, czy dobre upadnie na świat, powstają koło niego fale coraz większe i idą dalej, a dalej.
— Nie rozumiem.
— Zaraz ci to wytłumaczę. Ty źle wychowałeś syna i rzuciłeś go w świat, jak ten patyk na wodę. On narobił długów — i to jest pierwsza fala. Ty zniżyłeś płacę robotnikom i oddaliłeś lekarza, a to jest druga fala. Śmierć Gosławskiego — to trzecia. Nieporządki w fabryce i opisy w gazetach — to czwarta. Wypędzanie robotników i procesy — to piąta fala. A jaka będzie szósta i dziesiąta?...
— Nic mnie to nie obchodzi! — rzekł Adler. — Niech sobie twoje fale idą w świat i trapią głupich, mnie nic do tego.
Pastor rzucił korek przy brzegu sadzawki i znowu wskazał go tkaczowi.
— Patrz, Gottliebie! Niekiedy dziewiąta fala odbija się od brzegu i wraca... tam, skąd wyszła.
Złowróżbne słowa sprawdziły się. Ferdynand zginął w pojedynku i fala złego wróciła, skąd wyszła. Staremu Adlerowi ziemia usunęła się z pod nóg w sposób straszny. Toż on dla tego syna żył, pracował, zniżał płace, krzywdził ludzi, kupował bawełnę, fabrykował perkal i miliony. Straciwszy go, stracił wszystko. To też czuje się prawdę w jego słowach, gdy pokazując pastorowi trupa syna, mówi:
— Patrz, Marcinie, to ja jestem, to mój trup — to leży moja fabryka, mój majątek, moja nadzieja... Fala krzywdy wróciła.
Demoniczny starzec szaleje jak demon. Nic świetniejszego pod względem literackim, jak opis tej wielkiej, strasznej a prostackiej rozpaczy. Jedno niewłaściwe słowo mogłoby tu popsuć efekt, ale takiego słowa niema. Twardy metal, z którego został odlany olbrzym, kruszy się pod młotem nieszczęścia, ale okruchy sieją jeszcze zniszczenie. Starca porywa obłęd — i wieczorem na kilkanaście mil wokoło rozbłysła łuna fabryki, którą sam właściciel podpalił. — Opis pożaru i owego olbrzymiego cienia ludzkiego, który chodzi spokojnie po wszystkich piętrach i podpala — jest wspaniały. Język Prusa wznosi się do wielkiej siły i niepomiernej obrazowości. Powtarzamy, że jest to najlepiej skomponowana powieść, pod względem artystycznym, ze wszystkich, objętych w tomie pierwszym. Wszystko się w niej schodzi, łączy, wiąże w jedną harmonijną całość. Powieść tę pisał niepospolity artysta, ale zarazem i rozumny człowiek. Jest głęboka i oryginalna filozofia w tem, co mówi pastor Böhme o falach złego i dobrego, i o powracaniu ich tam, skąd wyszły. Teza moralna wyborna i wybornie prowadzona, a przykład jej realny, owo objaśnienie, dawane przez Böhmego na falach wodnych, zarówno plastyczne jak świeże. Z drugiej strony leży w tej powieści jakiś posępny morał społeczny; łatwo bowiem wyciągnąć z niej wniosek, że takie olbrzymie Adlery koniec końcem wycisną i zduszą to społeczeństwo ludzi miękkich, dobrych ale anemicznych, wśród których robią miliony. Fala wprawdzie wraca, ale nim wróci, iluż to Gosławskich zginie? Pod tym względem nie ukazał autor punktu wyjścia. Utwór jego nie zachęca, ale raczej zniechęca. Nie będąc wogóle pesymistą w zapatrywaniu się na naturę ludzką, rozumiejąc przewagę dobrego nad złem, tym razem dobrał umyślnie najczarniejszych barw, jakie paleta jego posiada. Ten nadmiar cieniów w stosunku do świateł sprawia nietylko pognębiające wrażenie w sensie społecznym, ale szkodzi i artystycznej stronie utworu. Powieść nie zajmuje tak, jakby, ze względu na wyborną fakturę i swą wagę, zająć powinna. Przeciętny czytelnik interesuje się powieścią wówczas, gdy może z nią i z osobami, wchodzącemi do niej, związać nietylko swoje antypatye, ale i sympatye. Jest to psychologiczną potrzebą, tak jak rozmaitość jest znowu estetyczną. Brak rozmaitości wywołuje znużenie, a wówczas nie baczymy, że autor umyślnie chciał nas pognębić, ale przypisujemy to niedoskonałości jego utworu. Adlerów nic nie równoważy w „Powracającej fali”, a czytelnik od początku do końca pływa także w fali krzywd, wyzyskiwań, zwierzęcych brutalnych instynktów, chciwości i t. p. — to też zamyka książkę znużony. Jasna postać Gosławskiego to tylko sylwetka, to tylko mucha, zagnieciona stopą olbrzyma bez walki i oporu. Miłość, która zwykle w powieściach pozłaca łagodnem światłem posępniejsze obrazy, która rozciekawia i otacza urokiem poezyi powszednie ludzkie stosunki, nie ma wcale miejsca w „Powracającej fali”. Do oryginalności Prusa należy, że nie uwzględnia on niemal zupełnie w swoich utworach tego pierwiastku. Biorąc rzecz ze stanowiska estetycznego, wynikają stąd tylko szkody, bo naprzód jest to ważny czynnik w życiu ludzkiem, pod wpływ którego popada człowiek właśnie wówczas, gdy jest młody, czynny, zatem najbardziej interesujący, powtóre, jest to pierwiastek par excellence estetyczny. Jest on wyborną osnową, osią bajki, naokoło której można namotać do woli wszelkich stosunków życiowych, i jest wybornym pozorem, pod którym można naprowadzać, ile kto chce, typów, temperamentów, charakterów. Przytem miłość ma swój początek, rozwój i zakończenie w grobie lub przed ołtarzem, stąd i powieść na niej osnuta musi być pewną całością, musi mieć swój skończony organizm, to jest to, czego właśnie brak większości powieści Prusa. Miłość wreszcie, przedstawiana banalnie, jest czemś nad wyraz nudnem i ckliwem, ale gdy pod piórem biją żywe serca ludzkie, to zawsze jest to wieczysta poezya, światło, tęcze... Tych blasków i tęcz Prus się zrzeka dla analizowania stosunków życiowych, które same w sobie wyglądają jak dzień bez słońca. Zamierzyliśmy mówić tylko o pierwszym tomie, a mówimy wogóle o pisarzu. Zbierając w jedno, cośmy w całości przeglądu o nim powiedzieli, dochodzimy do przekonania, że jest to dusza kochająca ludzi do entuzyazmu, umysł obserwatora oryginalny, rozum i pierwszorzędny talent, któremu brak tylko form architektonicznych. Materyał w jego budowach to nie gruz i piasek, ale kamień, marmur, a często i złoto. Jeno, że budowle same mają styl dziwaczny i nie trzymają się — z wyjątkiem „Powracającej fali” — krzepko. Podwaliny nie wiązane ze ścianami — ściany z dachem. Są to wreszcie raczej magazyny z materyałem, niż wykończone budowle. Prus nie stworzy póty nic prawdziwie znakomitego, póki się nie nauczy architektury. Ale jeśli się nie nauczy, to będzie dla piśmiennictwa naszego prawdziwa szkoda.