<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Lokator poddasza
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LOKATOR PODDASZA.

Uczony Reb Lajzer Skowronek poprawił aksamitną krymkę na siwiejącej już głowie, wytrząsnął na ziemię i schował w tylną kieszeń prunelowego chałata swoją porcelanową fajkę i stojąc na środku brudnej sieni, głęboko rozmyślał nad tem, za którą też wyjrzeć ma bramę?...
Jeżeli wyjrzy za zieloną, na ulicę, może zobaczyć tam rzeźnika, pędzącego woły, starą babę z konewką, chlebem lub butelką w ręku, a w każdym razie brunatny drewniany dom, którego parter zajmuje blacharz i waciarz, a facjatkę... Pan Lajzer skrzywił się, odwrócił i postąpił parę kroków ku bramie żółtej.
W tej stronie wszystko należy do niego. Ten stróż, pokornie stojący z czapką w ręku, i to kwadratowe podwórze z wielką szopą na środku i te poduszki czerwone, pierzyny w niebieskie kratki, suszące się na słońcu, i ta o dach szopy oparta drabina, gdzie na trzecim szczeblu od ziemi dokazuje cudów zręczności pejsaty Dawidek, najmędrszy ze Skowronków, jacy egzystowali na świecie, wszystko to należy do niego.
Czy tylko to?... A tenże za szopą dom drewniany, mający osiem okien na górze i pięć na dole?... A tenże drugi, na prawo, z trojgiem drzwi i dachem blaszanym?... A ten chodnik, po którym mały Josek ciągnie na sznurze przewrócony do góry nogami stołek?... A ta na lewo zbutwiała parterowa rudera, pod którą na stosie desek gnijących igra troje brudnych i odartych dzieci, a goj bednarz z hałasem pobija wielką beczkę?...
Smutna rudera! Żadna deska w jej ścianach nie przystaje do drugiej, żadne drzwi nie domykają się, żadnego okna otworzyć nie można, żeby się nie rozleciało. Sczerniały, mchem porosły dach tworzy tak zawikłaną powierzchnią wichrowatą, że najznakomitszy jeometra nie podjąłby się jej badać, a przykrywa takich biedaków... ach! takich biedaków, że miłosierny Reb Lajzer już piąty miesiąc ociąga się z wymówieniem im komornego.
Żółtawe oko Skowronka zatrzymało się na ostatniem oknie facjatki, skąd przez wybite szyby od godziny już buchają kłęby pary. Tak wielka ilość pary zdradza wielki ogień, a zbyt wielki ogień...
— Ach!... ach!... — mruknął uczony Żyd — oni mi jeszcze domy spalą... — i zwolna postąpił ku bednarzowi.
— Niech będzie pochwalony, Marcinie...
— Na wieki wieków! — odparł bednarz, składając narzędzia i dotykając ręką czapki.
— Co u tego Jakóba taki ogień w izbie?
— To ona... gotuje wodę do prania.
— Ny! ny! A jak tam z nim?
Bednarz machnął ręką.
— Wun tak casem wygląda jak pijany — ciągnął Żyd.
— Gdzie zaś on tam pijany! Zwyczajnie, spadł z ruśtowania i z tych czasów zrobił się taki jakiś... że to... eee!... — objaśnił bednarz.
— Ny! ny! ja to zara pomiarkowałem. Wun raz u mnie drwa rąbał, ale nawet godziny nie porąbał i ustał. Ze jemu we śpitalu nic nie pomogli?...
— Co ta mieli pomóc, nawet mu nogi nie zgoili...
— Franek!... Franek!... chodź ino tu! — odezwał się głos z facjatki, a rozmawiający ujrzeli w wybitem oknie owiniętą w żółtą chustkę głowę kobiety.
Najstarsze z obdartych dzieci, które na widok gospodarza skryły się między gnijącemi belkami, pobiegło na schody.
— To jego dzieci? — spytał Lajzer.
— A jego! — odparł Marcin. — Troje na dole, a dwoje chorych w izbie.
— A wa! — mruknął Żyd i pochyliwszy głowę, począł przysłuchiwać się rozmowie na górze.
— Gdzie wczorajsze kartofle, co były w rynce... co?... — pytał gniewnie głos kobiecy.
— Abo ja wiem... matusiu! — odpowiedział z pewnem wahaniem głos dziecinny.
— Łżesz, boś sam zjadł w nocy; Józia cię widziała... Ja ci dam!...
— Jak Boga kocham, matusiu!... żeby mi ręce i nogi połamało!... żeby mnie cholera!... — piszczał chłopak przy akompanjamencie uderzeń.
— A masz!... a masz!... — krzyczała kobieta. — To będziesz łgał, będziesz kradł... będziesz się przysięgał?... A masz!...
Każdemu wyrazowi towarzyszył trzask mokrej ścierki, upadającej na różne części ciała chudego i brudnego chłopca, który zanosząc się od płaczu, mówił:
— A co ja temu winien, że mi matusia jeść nie dają, co?... Abom to jadł kolacją?... abom jadł śniadanie... co?... I jeszcze mnie matusia biją za to... U! hu!... hu!...
Zrobił się straszny wrzask, w którym oprócz bijącej matki i bitego pacjenta, przyjęło udział dwoje dzieci na górze i dwoje na dole. Zniecierpliwiło to Żyda, który po chwili namysłu wszedł do sieni, z sieni na brudne i ruchome schody, i sapiąc ze zmęczenia, stanął na progu izby pełnej pary, zaduchu i woni mydlin.
— Jakóbowa! pani Jakóbowa!... co u was zawdy takie krzyki? — zaczął przybyły.
— Ooo... to pan gospodarz?... — zdziwiła się licho ubrana kobieta, a potem płacząc dodała:
A cóż ja pocznę nieszczęśliwa z temi bachorami, kiedy nic się przed niemi nie uchowa i niczem ich nie nakarmi? Ten roboty nie ma, dzieci pięcioro, wszyscy wołają jeść, a ty choć sobie ręce do łokcia pozdzieraj, choć się sama rozedrzyj!...
— Ja wam co powiem, moja Jakóbowa — przerwał oburzony Lajzer, — Że wy biedni, to jest prawda, ale że wy mi wiele nieporządku w domu zrobicie i nie płacicie, to także prawda. Zawdy u was pranie, wylewanie, suszenie, ze świecą po strychu chodzenie, zawdy krzyk, a zapłaty niema, a pięć rubli winniście... Wy mi głowę rozkrzyczycie, wy mi domy spalicie, wy... wy się wyprowadzić musicie!... Już i was, i waszych pieniędzy widzieć nie chcę...
— A panie gospodarzu! — zawołała kobieta — niechże pan tego nie robi, niech pan jeszcze będzie cierpliwy!...
— Co to cierpliwy?... ja już jestem pięć miesięcy cierpliwy!...
— Może się też Pan Bóg nad nami zlituje i staremu da jaką robotę, to się jeszcze wypłacimy...
— Robotę!... robotę!... — mruknął Żyd. — Abo wy dbacie o co?... Abo wy nie wygnaliście od siebie jednej lokatorki?...
— To jest prawda, panie gospodarzu, ale widzi pan gospodarz, ona to była takie nic dobrego, że panu i nam wstyd robiła... Niech się pan Lajzer zmiłuje!... — mówiła dalej, składając ręce. — Niech się pan zmiłuje przynajmniej nad tym drobiazgiem!...
Gospodarz spojrzał po izbie, gdzie wszyscy jej mieszkańcy znajdowali się już w komplecie. Troje chudych, z nadmiernie wielkiemi brzuchami dzieci, kryło się między balją i stołem, zarzuconym mokrą bielizną. Czwarte, okryte jakimś czarnym łachmanem, leżało na łóżku, piąte w drewnianej pace na słomie, a ich nędzny ojciec z rozczochranym włosem, najeżonemi wąsami, z bojaźnią w oku stał oparty o komin, obok ciekącej konewki, na której siedział przed chwilą.
Poważną twarz Żyda przebiegł dreszcz wzruszenia.
— Co tamtemu? — spytał już łagodniej, wskazując na pakę.
— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując na łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!... — syknął gospodarz i zwracając się do Jakóba, dodał:
— A jak z wami, Jakóbie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonemi palcami podrapał komin, lecz milczał.
— No!... odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakób poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłe, zapadłe oczy w twarz gospodarza, lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem! — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta, wychylając się przez poręcz za schodzącym gospodarzem, którego w sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?...
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek!... — odparł Żyd i poszedł dalej.

— No, Bogu dziękować! — mówiła pani Jakóbowa, znęcając się nad jakimś podejrzanej formy szmatem, który gwałtownie i rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy go lewą do dna napełnionej wodą balji. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmy dzień zaczęli. Woda gorąca je, mydło je, roboty mamy na jakie purubla, i gospodarz ustatkował się na jaki miesiąc. Franek... nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz!... Za parę dni u sklepiciarki umyję podłogę, to nam może znowu zacznie borgować, a może i przyszle swego siestrzanka, co to je u felczera, żeby Józi poradził... Maniusiu! weź się do kartofli... Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się odda pojutrze... Moszkowa gadała, że ten siestrzanek to zdatniejszy od innego doktora, więc możeby on i tobie, stary, co poradził...
— Oj matusiu!... tak mnie kole... — szepnął chłopak w pace i zakaszlał.
— Niech kole, to i ty jego kol!... co ja tobie poradzę? — odparła kobieta. — Posłuchaj, stary! — zwróciła się do osłupiałego męża — ot widzisz, przecie to i twoje dzieci, pomóżże im. Oj, bodajem ja była pierwej oślepła, niżem wyszła za ciebie...
W tej chwili zatrzeszczały i zadudniły schody, a na progu izdebki ukazała się jakaś kobieta, jeszcze młoda, lecz wynędzniała i ubogo ubrana.
— Moja złocista pani Jakóbowa — zawołała przybyła — a oddajcież co prędzej statki, bo mi stara chyba łeb ukręci!...
— Statki?... — spytała przerażona praczka. — Statki?... a jakże ja dokończę?...
— Cóż ja na to poradzę, moiście wy!... Pókim mogła, pótym wam w sekrecie pożyczała, ale jak się wydało, stara ani słyszeć o was nie chce, woła, że pójdzie do cyrkułu, wyzywa od złodziei i powiada, że jak jej w moment nie oddacie balji i sagana, to wam policjantów naszle z całej Warszawy...
Praczka schwyciła rękoma za krawędź balji.
— Nie dam balji!... nie dam sagana!... nic nie dam!... Ja tu nigdzie statku nie dostanę, a w domu niema co jeść i robota pilna...
Przybyła załamała ręce.
— Bójcie się Boga! co wy gadacie?... To za moje dobre serce chcecie, żeby i mnie i was do cyrkułu powiedli? Jakóbowo!... kumo!...
Dzikie uniesienie biednej matki we łzy się rozpłynęło. Cóż miała robić? jak mogła nie oddać rzeczy, które nie były jej własnością?... To też nie dziw, że po kilkominutowych prośbach i zaklęciach, sama wreszcie wydobyła mokrą bieliznę z balji i sama pomogła wylać z naczyń do rynsztoka wodę gorącą, dla przechowania której nawet Marcin, poczciwy bednarz, nie mógł jej statku wynaleźć...
Drobny ten napozór wypadek obezwładnił biedną kobietę, która siadłszy na jedynym stołku w izbie i ukrywszy twarz w fartuch, zaniosła się od płaczu.
— Ot tobie, stary, żona, ot tobie dzieci! — wołała, szlochając. — Chciało ci się żenić, masz teraz! Wszystko wali się na moją biedną głowę, a jakąż ja radę dam, kiedy z izby ostatni żeleźniaczek i balijka między Żydy już poszły!...
We drzwiach stanął smutny i zadyszany Franek.
— Matusiu — rzekł — we sklepiku nie chcą dać chleba i jeszcze mówią, żeby matusia za dawniejszy zapłaciła...
— Ale!... A skądże ja zapłacę, kiedym ostatni grosz na mydło wydała?
— Matusiu!... — szepnęło chore dziecię z łóżka — matusiu!... chyba my już dziś nic nie będziemy jedli?...
I uroniwszy te słowa, biedactwo utkwiło bojaźliwe spojrzenie w zapłakanej twarzy matki.
Od palącego duszę wzroku dziewczyny, Jakóbowa odwróciła oczy w inną stronę, a tam zobaczyła pożółkłą twarz kaszlącego chłopca, który ze swojej paki wytknął najeżoną głowę; spojrzawszy ku drzwiom, spotkała trzy pary lękliwie pytających o chleb źrenic; zwróciła się wreszcie ku kominowi, lecz i tam znowu dostrzegła oczy, okrągłe, zapadłe oczy swego biednego męża, utkwione w nią z jakimś bezsilnym wyrazem.
Wówczas w sercu tej kobiety żal i rozpacz przemieniły się we wściekłość; łzy jej oschły, a przed chwilą uboga praczka zamieniła się teraz w wilczycę, która wietrzy niebezpieczeństwo i postanawia bronić szczeniąt.
— Słuchaj-no stary! — syknęła przez zaciśnięte zęby do męża, kładąc mu na ramieniu ciężką, spracowaną i jeszcze wilgotną rękę. — Słuchaj i rusz-no się, bo w domu niema nic...
Stary milczał; żona wstrząsnęła nim.
— Słuchaj, stary, radź co teraz, boś ty chłop, a mnie już wszystko z rąk ucieka... Idź między ludzi i dostań robotę, albo użebraj co, byle chleb był w domu, bo ja tu z dzieciskami nie wytrzymam...
Stary znowu milczał i błędnem okiem patrzył przed siebie; żona pochyliła się nad nim jeszcze bardziej i głucho szepnęła:
— Idź już!... powiadam ci, idź!... Zrobisz, czy nie zrobisz co — idź, byleś mi z oczu zszedł, bo albo twoja albo moja śmierć...
Nędzarz ocknął się; czy zrozumiał co, trudno zgadnąć, lecz pewnem jest, że czuł wszystko. Czuł wilgoć w mieszkaniu, czuł głód, ból okaleczałej nogi, zawrót swojej biednej rozbitej głowy, a nadewszystko to, że niema już dla niego miejsca na rodzinnym barłogu.
Gdy wstał z konewki, żona wcisnęła mu czapkę na głowę i zlekka popchnęła ku drzwiom. Nie obejrzał się nawet, lecz schodząc na dół, usłyszał głos syna, mówiącego:
— No, nie becz, Mańka!... Tatuś poszedł na miasto i chleba nam przyniesie, ba, jeszcze i wędzonki, jak dawniej.

Wyszedłszy z domu, nędzarz zatrzymał się przed bramą zdziwiony. Dziwiła go jasność dnia i ciepło słoneczne; dziwiły go wesołe twarze przechodniów, którzy mówiąc nie narzekali, ani wołali o chleb; dziwił go obszar ulicy, na której mógł odetchnąć, nie czując woni mydlin, i poruszyć się, nie czując na sobie wzroku zrozpaczonej żony i zgłodniałych dzieci. Gasnący umysł rozjaśnił się nieco, i Jakób przypomniał sobie, że powinien gdzieś iść i szukać chleba.
Iść — lecz gdzie?... ulica ciągnęła się w obie strony. Na lewo bruk był bardzo nierówny, na prawo chodnik; Jakób miał nogę skaleczoną, więc poszedł na prawo. Mógłże pomyśleć, że ów niewyraźny, instynktowny pociąg do gładkiej drogi, jest jednem z szarpnięć straszliwej machiny przeznaczenia, której niemiłosierne tryby w tym dniu jeszcze zdruzgotać go miały?...
Na skręcie ulicy zetknął się z jakimś stróżem w niebieskiej bluzie, nader pilnie zamiatającym schody nędznego szynku.
— I i i... hy!... — zawołał stróż — bandzie pogoda, kiej pan Jakób wylazł. Jak się macie?...
— Bóg zapłać, panie Walenty! — mruknął Jakób, zapewne pierwszy raz od dni kilku.
— Coście wy się tak już z tydzień nie pokazywali?... Gadają ludzie, że u was w chałupie bida, hę?...
— Jużci, że bieda! — odparł Jakób. — Roboty nie mam...
— Roboty!... kto ją ta ma? Tak samo jak pieniędzy; tylo Zydy i wielkie panowie mają... No, chodźta do cukierni!...
Z temi słowy wprowadził Jakóba do szynku, gdzie oprócz właściciela, Żydka z bardzo chytrą miną, siedział a raczej drzemał wsparty o dużą kufę jakiś jegomość w pomiętym kapeluszu i wypłowiałym surducie, którego barwy, najjaśniejsze przy kołnierzu, na plecach przechodziły w kolor musztardowy, a około kieszeni w ciemno-tabaczkowy.
— A wa... nas pan Jakób!... — wykrzyknął Żyd. — Taki gość... chyba węglem w kominie zapisać?... Co sze to z panem Jakóbem rabiało?...
— Niech-no Jankiel śpagatówki tu postawi, ino prandko — zakomenderował Walenty.
— Pan Jakób jesce robi u mulaze?...
— Aha, robi!... Zleciał na łeb z ruśtowania i tera ameryture dostał... No, prandzy wódki!... — odparł Walenty.
— A pyniędzy?... — spytał Żydek, zakładając ręce wtył i chwiejąc się na rozkraczonych nogach.
— Jakie pieniądze?... a bez pieniędzy to nie łaska? Ja funduję!... — huknął Walenty.
— Pan Walenty funduje?... Ny, to z tegie chlebie... to z tegie mąkie... No, nic nie będzie z tegie... — zakonkludował Jankiel.
— A... a... panu Walentemu!... — ocknął się wypłowiały jegomość z pod kufy. — A... moje... u...szanowanie... Cóżto za obdartus z panem Walentym przyszedł?... niechże mam honor poznać!...
— To mój kamrat — odparł stróż. — Pan Jakób, co był u mulazy, ale rozbiuł się i tera roboty suko...
— Ha! ha!... roboty w szynku? Głupstwo robota — w całej Europie nie znajdzie roboty, tylko wódkę... wódkę, jeżeli ma pieniądze... Jankielku, mój szczupaczku, a daj-no mi tam kieliszczynę...
— Znowu na burg?... — spytał Żyd płaczliwie. — Juz mi pan Ignac tyle od rana winien i jesce chce?...
— Com ci od rana winien, ty psi flaku?... ja?... tobie?... winien?...
— Moze nie?... Pan Ignac z samego rana zjad obazanek, potem wódki wypiuł, potem znowu wypiuł, i znowu zjad, i znowu wypiuł ze dwa razy, i znowu chce pić?
— Panie Ignacy — zaczął Walenty — ja sobie myślę, mozeby pan Jakóbowi jaką prośbę wyśtafirował do państwa, zeby choć trochę cłekowi dopomóc...
— Prośbę?... temu obdartusowi?... — dziwił się pan Ignacy, widocznie bardzo pobłażliwy na usterki swojej garderoby. — To się na djabła nie zdało... Mnie zapytajcie, co prośby znaczą, mnie... bom ja sam chodził z listem, gdzie było napisano... Wódki, psiawiaro!...
— Nima wódki!... — odparł Żyd.
— W liście moim — ciągnął pan Ignacy — stało wyraźnie napisano, jako ja, Ignacy, od urodzenia głuchoniemy, a przytem zbankretowany majster, polecam się wzglę... względom Jaśśśnie Wielmożnych i Wielmożnych państwa... I co myślicie?... Może myślicie, że oni wspomagają kogo?... Sto djabłów tam!... Oni tylko umieją wyzywać od pijaków... Mnie... mnie samego nazwali pijakiem!... Wódki, bydlęcy ogonie!... bo cię zabiję, spalę, zaskarżę... hup!...
W tej chwili wpadła do szynku jakaś zaperzona kobiecina z okrzykiem:
— Ty znowu w szynku, nicponiu, znowu?... A ja ci tu...
— Magdziu!... Magdusiu!... — zaczął zdetonowany Walenty. — Ja nic... Ja tylko z Jakóbem...
— Z Jakóbem?... — wrzasnęła żona. — I ty się nie wstydzisz chodzić z Jakóbem, co jest gorszy od dziada, bo i sam nie ma co jeść, i jeszcze dzieciom chleb odbiera?...
To powiedziawszy, schwyciła męża za kołnierz.
— Waluś!... nie daj się, mój cynaderku!... — zachęcał go pan Ignacy.
— Jeszcze i ty, pijaku, i ty?... Ja wam obu sprawię!
I po tej groźbie zepchnęła męża i pana Ignacego ze schodów na ulicę, rozdając między obu z wielką wprawą po parę kopnięć nogą, od której na surducie pana Ignacego bardzo wyraźny ślad pozostał. Jakób wyszedł za nimi.
— Fiuuu... jaka jędza! — zwrócił się do biedaka Ignacy, gdy już małżeństwo znikło im z oczu. — Prawdziwa łaska Boża, żem jej w moje ręce nie dostał... Fiuuu!...
Tak pogwizdując i zataczając się, chwycił pod rękę Jakóba i pociągnął go za sobą.
— A jak ci tam, moja miętóweczko? — zaczął.
— Jakób — odpowiedział oszołomiony biedak.
— Otóż widzisz, mój Ja...Jasiu, powiem ci tyle, żeś głupi, kiedy szukasz roboty... Robota to nie dla takich jak ty, robota to głupstwo i wszystko głupstwo!...
Przy tych słowach blada i napuchnięta twarz pijaka okazywała wielkie zmartwienie.
— Powiadam ci... — prawił dalej — jak ci tam?...
— Jakób.
— Powiadam ci, mój Jacusiu, wszystko głupstwo! I to słońce... a psik!... Ja zawsze kicham, ile razy spojrzę na słońce... Głupstwo słońce, i ziemia, i domy, i bogactwa!... Taki, powiadam ci, człowiek z edukacją, jak ja, utrzymać się nie może, a dopiero ty?... O zaślepienie ludzkie!... Ale... jakże ci tam, bo ciągle zapominam?...
— Jakób.
— Otóż, powiadam ci, mój Jędrusiu, ja, z moją szlachetnością w sercu, żebym miał dzieciom chleb odbierać i być niepotrzebny na tym świecie... powiadam ci, poszedłbym na most i... i słowo honoru... hult w wodę!... Hult w wodę!... żeby nikomu nie zawadzać, mój Józiu...
A może ci świata żal?... — dodał pan Ignacy, patrząc błędnemi oczyma w twarz Jakóba. — Jęd... Jędrusiu, turrrkaweczko moja, nie bądź głupi!... Wszystko, co tu widzisz dokoła, to marność... to czczość... Plunąć nie warto, powiadam ci!...
Nagle urwał i stanął z podniesionym do góry palcem, jakby pragnął powstrzymać grom wzgardy, zbyt pośpiesznie rzucony na otaczającą go rzeczywistość, jakby uznał, że miejsce, na którem znajdują się obecnie, nie usprawiedliwia bynajmniej, może słusznego, lecz w każdym razie zbyt gwałtownego wstrętu do świata. Tu wodociąg, tam szynk, w suterynie flaczarnia, a obok niej jeden stragan z pietruszką, drugi z pieczywem, trzeci z wędlinami, przy którym w kociołkach, mających formę wanienek, gotowały się kiszki i kiełbasy... Pan Ignacy uczuł, że na widok ten mięknie mu serce, zaczął więc znowu, ale już z innego tonu:
— Wiesz co, mój Fran... Jakże bo ci tam?...
— Jakób — odpowiedział nieszczęśliwy towarzysz.
— Aha! Otóż wiesz, mój Jasieczku, że... że dalibóg miałbym wielką ochotę zafundować ci co... Możebyśmy też tak... kiszeczki z bułeczką? Aż mi pachnie, powiadam ci...
— Jeżeliście łaskawi...
— A możebyśmy, słuchaj, pierwej wódeczki, a potem flaczków?... Widzisz... kiszkę jeść pod straganem, to strasznie ordynarrr...
— Iii... co tam! — odparł Jakób.
— A gdyby też, posłuchaj-no mnie, naprzód wódeczki, a potem kiełbaski, hę?...
— Możnaby!... Dlaczegóż!...
— Hum! Widzisz... mój Piotrusiu, ja funduję... tylko ja, nikt więcej... No, ale daj pyska, daj dzióbka... niech cię!... — To powiedziawszy, pochylił się na prawo i ucałował kołnierz, potem na lewo i zawadził nosem o ucho Jakóba. — Ale widzisz, pożycz mi złotówczynę, nie więcej, niech cię Bóg broni!... bo... bo ja nie wziąłem z sobą...
— Abo ja mam!... skądbym ja wziął złotówkę? — odpowiedział smutnie Jakób.
— Nie masz?... złotówki?... Fiu!... A chciało ci się prośbę pisać?... Fiu!... A chce ci się z porządnymi ludźmi pod rękę chodzić?... Dla Boga! i ten bezecny Walek zaznajamia mnie z takim hołyszem?... Bywaj zdrów, Jacusiu! Muszę wstąpić do cukierni... może jest kto znajomy... Adiu!...
Z temi słowy pan Ignacy wbiegł do nowego szynku i upadł na ławę, pozostawiając Jakóba na ulicy, zwróconego twarzą ku Wiśle, do której stąd było zaledwie kilkaset kroków.

Jakim sposobem trafił, kiedy zasnął i jak długo spał Jakób, trudno zgadnąć; dość, że około zachodu obudził się pod szychtami, wprawdzie rozgorączkowany, lecz spokojniejszy i przytomniejszy niż zwykle.
Spał na śmieciach, które rozgrzebywało kilka kur i prosię tuż koło niego i nie zważając na niego jak na rzecz martwą, lecz Jakób był na to obojętny. O kilka kroków od siebie widział on starą i poplamioną lecz jeszcze dość całą czapkę, z której mógłby zrobić bardzo miły podarunek dla swego syna, nie podniósł jej jednak, tak jakby nie podniósł w tej chwili i woru ze złotem.
Poniżej swego ohydnego posłania dostrzegł on dwu chłopców, widocznie nie znających się z sobą, z których mniejszy rzucał kamienie na wodę, wyższy zaś zdawał się rozmyślać nad sposobem zawarcia z nim znajomości. Jakób uczuł dziwną sympatją dla tych wyrostków, chętnieby nawet porozmawiał z nimi, tylko że nie mógł jakoś zebrać się na wypowiedzenie pierwszego słowa; milczał więc i słuchał.
— Hej tam! — zawołał nagle wyższy — a nie przestaniesz rzucać, he?...
— No, abo co? — odparł niższy.
— Bo to, że w mordę dostaniesz, jak będziesz rzucał!...
— O! a za co?...
— Za to, że niewolno rzucać na wodę kamieni. Nie wiesz, czy co?
Podczas gdy Jakób napróżno usiłował przypomnieć sobie tak dziwny zakaz, mały chłopiec przystąpił do wyższego, który znowu zaczął:
— Widzisz ty, cybulusie, tego łobuza na górze? — i to mówiąc, wskazał na Jakóba.
— Możeby w niego z parę razy?... — spytał nieśmiało młodszy.
— Pal go! — zawołał starszy.
Po tej komendzie, kilka kamieni świsnęło nad Jakóbem, jeden padł około jego głowy, drugi trafił w chorą nogę. Jakób syknął z bólu i usiadł na śmieciach, co widząc, chłopcy uciekli.
— Czego oni chcą ode mnie?... com ja im winien?... — mruknął nędzarz, lecz nim zdołał odpowiedzieć na to pytanie, usłyszał za sobą gruby głos:
— Oho! znowu jesteś, ptaszku!... nie widzieli go tu!...
Jakób obejrzał się; za nim stał silny i wysoki człowiek, wyglądający na stróża.
— Jeszcze ci się chce co upolować? — ciągnął przybyły. — Niedawnoś pokradł deski i dziś znowu przychodzisz, kanaljo!
— Ja nie kradnę desek — szepnął Jakób.
— Nie kradniesz ty, tylko twój brat za ciebie... Znamy się, lisku... Won stąd!
Biedak podniósł się.
— Czego wy chcecie ode mnie, człowieku?...
— Won stąd! — krzyknął jeszcze głośniej przybyły i schwyciwszy Jakóba za ramię, gwałtownie wypchnął go na drogę.
Nędzarz teraz dopiero uczuł, że go noga boli straszliwie, że go głowa pali, i język mu z pragnienia wysycha. Chciał jeść, chciał pić, chciał spocząć gdzie, ale miejca nie było.
Na skręcie pustej i niebrukowanej ulicy, za stosem belek, dostrzegł rudego dziada, w starym wojskowym płaszczu i z płócienną torbą na ramieniu. Dziad, siedząc, układał coś na kolanach i mruczał:
— Krajanka chleba... za duszę Piotra i Agaty. Suchy chleb!... Trzy ogórki, żeby Pan Bóg dał deszcz... Może i da? Szóstka za dusze zmarłe... Wieczny odpoczynek...
Jakób zrobił parę kroków naprzód.
— Litościwa osobo, zmiłuj się nad biednym sierotą!... — zaczyna dziad, raczej skutkiem przyzwyczajenia niż nadziei, aby prośba jego przydać się na co mogła.
Jakób stanął.
— I i i... dziadku — rzekł — jeszczeby mnie się co od was należało...
— Wam?... ode mnie?... — zawołał dziad zdumiony.
— A ino?... Wyście dziś jedli, a ja nic! .
— No, patrzaj! nie jedliście?... a to jedzcie, kto wam broni? — mruknął dziad, szybko chowając swe zapasy.
— A kiej nie mam co jeść...
— To sobie zaróbcie. On myśli, że teraz dziady to tak wielkie panowie jak dawniej...
— Pewnie, że chciałbym zarobić, ale nie mam gdzie.
— O ho... nie mam gdzie! To się powieście!
— I powroza nie mam.
— To go ukradnijcie! — zakończył dziad z gniewem. — Ja tam ani wasz brat, ani swat, żebyście mi głowę zawracali.
Wszystkie cierpienia fizyczne i moralne odżyły w biednym Jakóbie. Zdawało mu się, że go ze wszech stron otaczają jakieś sieci niewidzialne, jakieś narzędzia męki, przed któremi chciał uciec. Chciał uciec przed swoją nogą krwawiącą się i opuchłą, przed swoją głową, w którą tysiące młotów kuło, przed spojrzeniami głodnych dzieci, które jak ostre gwoździe wbijały się mu w serce, przed wyrzutami żony, które jak roztopiony ołów upadały na niego, słowem — przed wszystkiem... przed wszystkiem...
Z tej strasznej zadumy ocucił go brzęk szkła i krzyki.
— Giewałt!... lufcik zbił!... łapaj!... trzymaj!...
To on zbił lufcik, to jego łapać kazano!... Jakób rozejrzał się: był już niedaleko swojej ulicy, wpadł więc na nią, zmieszał się z tłumem przechodniów i znikł w bramie.
Na podwórzu zaczepił go bednarz Marcin.
— Nie macie się czego kwapić do domu: Mańka gdzieś zginęła na ulicy, i wasza wyszła za nią z chłopcem, a resztę dzieci zamknęła w izbie.
Jakób, nie odpowiedziawszy nic, wbiegł na schody, a ze schodów do komórki pod strych, gdzie były sznury, na których wieszano bieliznę, i garstka grochowin, na których zwykle sypiał. Tu zziajany, rozgorączkowany, sparł się o jedną z belek i w najwyższym niepokoju począł wyglądać przez dymnik, oczekując na coś...
Czekał niedługo, w kilka minut bowiem ukazał się na podwórzu jakiś Żyd w towarzystwie kobiety.
— Marcinie! — zawołała do bednarza kobieta — a gdzie tu Jakób siedzi?
— A naco go wam?...
— Jakto naco?... — wtrącił Żyd. — Nato, żeby nam za szybę zapłacił, co ją zbił...
— I toście wy, Katarzyno, pokazali drogę do Jakóba? — spytał bednarz kobiety.
— Przecie to nie darmo — objaśnił Żyd. — Wuna ode mnie wódki dostanie...
— Widać, żebyście wy, Katarzyno, rodzonego ojca za kieliszek wódki sprzedali — mruknął pogardliwie bednarz.
— Nu, co tu dużo gadać — przerwał Żyd — pokazujcie, Katarzyno, bo ja nie mam czasu.
Zawstydzona kobieta milczała, spoglądając ukradkiem na dymnik, gdzie w półcieniu dostrzegła wynędzniałą twarz Jakóba.
— Nu, gdzie to jest, Katarzyno?... — nalegał Żyd.
W tej chwili ręce Jakóba podniosły się nad głowę.
— Dajcie mi tam spokój! — odparła kobieta.
Głowa w dymniku poruszyła się gwałtownie, twarz przebiegły konwulsyjne dreszcze.
— Wynoś się, Żydu! — huknął Marcin. — Co się będziesz w cudzym domu rozbijał!...
Twarz wyglądającego ze strychu Jakóba zrobiła się bladosiną.
— Za co wynoś... co to wynoś?... giewałt! — wrzeszczał rozgniewany Żydek, i na podwórzu rozpoczął się hałas, który dopiero przybycie Lajzera Skowronka uciszyło.
Stary gospodarz uspokoił poszkodowanego i kazał mu iść do domu.
— Niech panu Bóg wynagrodzi — rzekł bednarz, uchylając czapki. — Już na tych biednych ludzi tak się wszystko wali, że aż strach... Teraz oto dziecko im zginęło.
— I dziecko się znajdzie — odparł gospodarz — i jeszcze dobrze będzie. Ja dziś gadałem o nich z zakonnicą, a zakonnica powiedziała, że starego zabierają do śpitale i dzieci do ochronę i Jakóbowe dadzą robotę... Będzie gut!
— Jakóbie! — zawołał bednarz, podnosząc głowę — a zejdźta ino na dół... — Nagle urwał i potem niespokojnie dodał: — Co jemu jest?...
— Co jemu jest? — powtórzył wybladły gospodarz, patrząc w dymnik.
W tej chwili w bramie domu ukazała się praczka, niosąc na rękach znalezioną, śpiącą ze zmęczenia dziewczynę; obok niej biegł najstarszy chłopiec z potężnym kęsem chleba, nad zmniejszeniem którego nader usilnie pracował.
Zobaczywszy sędziwego Żyda, Jakóbowa zaczęła mu dziękować; ten jednak machnął niecierpliwie ręką i poszedł na górę, a za nim bednarz i praczka z dziećmi, w towarzystwie kilkorga podwórzowych gapiów.
Przede drzwiami komórki gospodarz zatrzymał się i rzekł:
— Wejdźcie wy naprzód, panie Marcinie...
Lecz i Marcin nie wszedł, spojrzał tylko w głąb komórki przez szczelinę między deskami i cofnął się przerażony.
Nie wiedząc, o co chodzi, Jakóbowa pierwsza stanęła we drzwiach, a za nią gapie.
— O Matko moja Boska! — zawołała nagle kobieta — a cóżeś ty zrobił najlepszego Jakóbie!...
— Dajcie znać do policji — dodał ktoś. — Jakób się powiesił!
— Oderznijcie go, może jeszcze ciepły..;
— Nie dotykajcie się, bo za to kryminał!
Powstał zgiełk i bieganina; najsprzeczniejsze zdania krążyły między gromadą, która w kilka minut zapełniła korytarzyk i schody.
— A wa! a wa!... — lamentował gospodarz, drżąc na całem ciele. — Taki strach, taki grzech, taka kompromitacja!... Zaco on to zrobił?... poco on to zrobił?... Ja komornego nie brałem, ja jego dzieciom dopomagałem, ja za nim do zakonnic poszedłem, a on się powiesił... Nu, róbże tu ludziom dobrze, to oni ci tak zapłacą...
— Nie gniewajcie się, panie Lajzer! — wtrącił niemniej zmieszany bednarz — bo on nie przez złość tak zrobił, ino przez to, że miał źle w głowie... Jemu i sam Pan Bóg daruje...
Tak narzekali i litowali się dobrzy ludzie, a tymczasem przywiązany do krokwi dachu wisiał trup Jakóba. Biedna głowa jego opadła ku ziemi, lecz na zsiniałej twarzy, zamiast obłędu, trwogi i boleści, rozlewał się majestatyczny spokój śmierci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.