Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | XX |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Ilustrator | Stanisław Sawiczewski |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawiając kapitana Lawtona wraz z sierżantem Hollisterem i oddziałkiem dwunastu żołnierzy na straży rannych, Dunwoodie nietylko miał na względzie polecenia, zawarte w liście pułkownika Singletona, ale i sińce, jakiemi upadek z konia tak hojnie obdarzył jego kolegę. Napróżno Lawton upewniał, iż czuje się zdolnym do najcięższej bodaj służby; napróżno dowodził, że jego ludzie nie pójdą do ataku za Tomem Masonem z tą samą sprawnością i zaufaniem, jak kiedy on ich prowadzi; Dunwoodie był nieugiętym, i kapitan musiał pogodzić się z losem. Przed odjazdem major raz jeszcze polecił mu, by dawał pilne baczenie na Akację, a zwłaszcza, jeżeli jakiejś podejrzanej natury zbiegowiska dadzą się zauważyć w okolicy, by natychmiast opuścił obecną kwaterę i wraz ze swoim oddziałem zajął posiadłość pana Whartona. Słowa kramarza zbudziły w piersi Dunwoodie’go niejasne przeczucie niebezpieczeństwa, grożące tej rodzinie, aczkolwiek nie mógł zdać sobie sprawy, na czemby właściwie to niebezpieczeństwo mogło polegać, i dlaczego należało się go obawiać.
Po odejściu wojsk kapitan czas jakiś przechadzał się przed drzwiami „Hotelu“ klnąc w duszy los, skazujący go na bezczynność w chwili, gdy można się było spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, i półgębkiem odpowiadając na pytania Betty, która z głębi domu krzykliwie rozpytywała go o różne szczegóły niezrozumiałej dla niej jeszcze ucieczki kramarza.
Wnet potem nadszedł chirurg. Ten, będąc dotychczas zajęty rannymi w oddalonym budynku, nic zgoła nie wiedział ani o tem co się stało, ani nawet o odejściu wojsk.
— Gdzie są straże, Jacku? — zapytał rozglądając się ciekawie dokoła — i dlaczego jesteś tu sam?
— Poszli, wszyscy poszli z Dunwoodie’m na rzekę. Ty i ja zostaliśmy, aby pilnować kilku chorych i paru kobiet.
— W każdym razie chwali się to Dunwoodie’mu, że pozostawił rannych w spokoju — rzekł chirurg. — Nuże, pani Elżbieto Flanagan, nie marudź ze śniadaniem, bo jestem głodny. Mam trupa do pokrajania i śpieszy mi się.
— Nuże, panie doktorze Archibaldzie Sitgreaves — odkrzyknęła Betty, ukazując swe kwitnące oblicze w stłuczonem oknie kuchni — pan zawsze się spóźnia, niema nic do jedzenia prócz skóry z Jenny i tego tam pańskiego trupa.
— Kobieto! — rzekł chirurg gniewnie — jestżem ludożercą, że mówisz do mnie w ten sposób? Powtarzam, pośpiesz się i daj mi coś do zjedzenia, coś odpowiedniego dla zgłodniałego żołądka.
— Zgłodniały żołądek nie powinien być wybredny — rzekła Betty. — Ja też powtarzam panu, że nie mam nic, chyba że usmażę panu befsztyk ze skóry Jenny. Chłopcy objedli mnie z kretesem.
Lawton wmieszał się w rozmowę, zapewniając chirurga, że wysłał już ludzi po zapasy dla oddziału. Doktor Sitgreaves, trochę udobruchany, zapomniał o głodzie i oświadczył, że zaraz weźmie się do roboty.
— A gdzież ten trup? — zapytał Lawton.
— Ano, kramarz — odrzekł doktor, spoglądając na słup. — Zapowiedziałem Hollisterowi, by zrobił rusztowanie z umysłu tak wysoko, by się kark przy spadaniu nie uszkodził. Spreparuję z niego śliczny szkielet. Uważałem, że łotr był dobrze zbudowany. Zrobię z niego arcydzieło. Dawno pragnąłem czegoś podobnego, by posłać w prezencie starej mej ciotce w Wirginji. Poczciwa starowinka, opiekowała się mną, gdy byłem malcem.
— Bój się Boga, człowieku! — zawołał Lawton. — Chcesz posyłać starej kobiecie ludzkie kości?
— A czemuby nie? — odpowiedział chirurg. — Jakiż przedmiot może być szlachetniejszy nad ludzką postać, a szkielet jest jej elementarną częścią. Ale co się stało z ciałem?
— Niema.
— Niema! któż się ośmielił wtrącać w moje atrybucje i przeszkadzać moim studjom?
— Djabeł — zawołała Betty. — Porwie on i pana, tylko patrzeć, i o pozwolenie pytać nie będzie.
— Cicho, jędzo — rzekł Lawton, z trudem powstrzymując się od śmiechu. — Jak się ośmielasz przemawiać w ten sposób do oficera?
— A to czemu mnie nazwał brudasem? — zawołała Betty. — Ale ja mam miękkie serce i pamiętam przyjaciela przez rok, a nieprzyjaciela przez miesiąc.
Ale chirurg, nie troszcząc się zgoła o przyjaźń lub nieprzyjaźń pani Flanagan, myślał tylko o swojej stracie, i Lawton musiał mu opowiedzieć, jak się to stało.
— Szczęście to dla pana, panie doktorze — zawołała Betty, gdy kapitan skończył. — Sierżant Hollister, który go widział zbliska, powiada, że to nie żaden kramarz, ale sam Belzebub. Ładnieby pan wyglądał, gdyby pan tak pokrajał Belzebuba, jeżeliby go major powiesił. Nie byłoby mu tam wesoło pod pańskim nożem, ale i panu także.
Tak podwójnie zawiedziony Sitgreaves oświadczył nagle chęć pojechania do Akacji dla dowiedzenia się, jak się miewa kapitan Singleton. Lawton postanowił towarzyszyć mu, i obaj, dosiadłszy koni, znaleźli się wkrótce na drodze, przeprowadzeni drwinami Betty z osowiałej miny doktora. Czas jakiś jechali w milczeniu, wreszcie Lawton, chcąc jakoś pocieszyć towarzysza, rzekł:
— Śliczna to była piosenka, którą zacząłeś wczoraj wieczorem, Archibaldzie, gdy nam ta banda, co przyprowadziła kramarza, przerwała. Zwłaszcza ta aluzja do Galenusa była bardzo zręczna.
— Wiedziałem, że ci się będzie podobała, Jacku, gdy wino wyszumi ci z głowy. Poezja jest bardzo szacowną sztuką, aczkolwiek brak jej dokładności nauk ścisłych i praktycznego zastosowania fizycznych. Z punktu widzenia potrzeb życiowych uważałbym poezję za środek raczej uśmierzający niż odżywczy.
— A jednak oda twoja miała mięsistość dowcipu.
— Oda nie jest właściwą nazwą dla tego utworu, ja zaś określiłbym go jako klasyczną balladę.
— Być może — odrzekł kawalerzysta — z jednej strofki trudno osądzić rodzaj, do jakiego należy całość.
Chirurg mimowoli odchrząknął, co zauważywszy kapitan rzekł:
— Powietrze ciche, droga pusta, mógłbyś ją teraz dokończyć! Nigdy za późno na wynagrodzenie straty.
— Mój drogi Jacku, gdybym wiedział, że to poprawi cię ze złych nawyknień, w jakie popadłeś, nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.
— Zbliżamy się do skał; echo podwoi moją satysfakcję.
W ten sposób zachęcony chirurg, który miał wysokie wyobrażenie o swoim śpiewie i poetyckim darze, odchrząknął znowu, spróbował parokrotnie głosu i zaczął:
— Posłuchaj — rzekł Lawton, wstrzymując konia.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy niewielki kamień padł u jego stóp i potoczył się na drogę.
— No, to jakiś znak przyjacielski — zawołał kawalerzysta — ani broń, ani jej siła nie świadczą o złej woli.
— Uderzenie kamienia rzadko kiedy sprowadza coś więcej ponad kontuzję — rzekł chirurg, rozglądając się dokoła w daremnem poszukiwaniu ręki, z której padł ów pocisk. — Musi to być meteoryczne, prócz nas nie widać tu żywej duszy.
— Cały pułk mógłby się ukryć za temi skałami — rzekł kapitan, zsiadając i biorąc kamień do ręki. — O! otóż i wyjaśnienie tajemnicy.
To powiedziawszy, oderwał kawałek papieru, zręcznie przywiązany do odłamka skały, który w tak dziwny sposób padł u stóp jego, i rozwinąwszy go, przeczytał dość nieczytelnie skreślone, następujące słowa:
„Kula muszkietu niesie dalej niż kamień, i niebezpieczniejsze rzeczy niż zioła dla rannych kryją się w skałach West-Chesteru. Koń może być dobry; ale czy potrafi przelecieć nad przepaścią?“
— Prawdę mówisz, obcy człowiecze — rzekł Lawton — odwaga i szybkość nie na wiele się przydadzą przeciw zasadzkom w tych skalnych zaułkach.
I dosiadłszy zpowrotem konia, zawołał głośno:
— Dzięki, nieznany przyjacielu;, będę pamiętał o twojej przestrodze! Jakaś chuda ręka ukazała się na chwilę z poza zrębu skały, i znowu cisza i pustka otoczyły obu jeźdźców.
— Nadzwyczajne zdarzenie! — rzekł zdumiony Sitgreaves — i ten tajemniczy list w dodatku!
— O! to pewnie koncept jakiegoś figlarza, któremu się zdaje, że nastraszy w ten sposób dwóch Wirgińczyków — rzekł Lawton, chowając bilecik do kieszeni. — Ale pozwól sobie powiedzieć, panie Archibaldzie Sitgreaves, że miałeś ochotę pokrajać dziś niezwykle uczciwego człowieka.
— Przecież to miał być kramarz, jeden z najgorszych szpiegów na usługach nieprzyjaciela, i muszę dodać, że byłoby to zaszczytem dla takiego człowieka, być obróconym na pożytek nauki.
— Może on jest szpiegiem, jest nim zapewne — rzekł Lawton, zamyślony — ale ma serce, które umie czuć, i duszę, mogącą przynieść zaszczyt żołnierzowi.
Chirurg spojrzał z osłupieniem na towarzysza, lecz ten dostrzegł znów nową grupę skał, które wysuwając się naprzód zagradzały niemal wijący się u ich stóp gościniec.
— Czego koń nie przeleci, to noga ludzka przebyć może — rzekł ostrożny partyzant. I zeskoczywszy znów z siodła, zaczął szybko piąć się po zboczu wzgórza, skąd mógł dokładnie zbadać owe skały i wszystkie w nich zagłębienia.
Zaledwie to uczynił, spostrzegł jakąś ludzką postać, chyłkiem uciekającą przed nimi i znikającą po drugiej stronie przepaści.
— Ostrogę koniowi, Sitgreaves, ostrogę! — krzyknął kawalerzysta, sam puszczając się w pogoń — i pal do tego łotra, co ucieka.
Chirurg usłuchał przynajmniej pierwszej części polecenia i w chwilę potem ujrzał człowieka uzbrojonego w muszkiet, który przebiegał w poprzek gościńca z widocznym zamiarem ukrycia się w gęstym przeciwległym lesie.
— Stój, stój, mój przyjacielu, stój! poczekaj na kapitana Lawtona — zaczął wołać chirurg, widząc, że nie dopędzi uciekającego. — Ale tamten, usłyszawszy tę zachętę, wytężył wszystkie siły i dopadł zbawczych zarośli; poczem, już czując się bezpiecznym, odwrócił się, wypalił z muszkietu do chirurga i zniknął w gęstwinie. Zanim Lawton zdążył wybiec na gościniec i dosiąść zpowrotem konia, już go nie było.
— Gdzie uciekł? — zawołał.
— Johnie — rzekł chirurg — przecież ja żołnierzem nie jestem.
— Gdzie uciekł ten infamis? — powtórzył niecierpliwie Lawton.
— Tam, gdzie go dogonić nie możesz — do lasu. Ale, powtarzam, Johnie, ja nie jestem żołnierzem.
Zawiedziony kawalerzysta, przekonawszy się, że wróg umknął mu nieodwołalnie, zwrócił zaiskrzone gniewem oczy na kolegę, lecz stopniowo srogi wyraz jego rysów miękł, a na ustach pojawił się ten figlarny uśmiech, który tam tak często gościł. Chirurg siedział uroczyście na koniu, wyprostowany, z podniesioną sztywnie głową, jak ktoś, komu stała się krzywda niesłusznego zarzutu.
— Czemu pozwoliłeś mu uciec? — zapytał kapitan. — Gdybym go tylko mógł sięgnąć szablą, miałbyś, czego sobie życzyłeś przed chwilą.
— Nie mogłem temu zapobiec — odrzekł chirurg, pokazując płot, przed którym zatrzymał konia. — Łotr przeskoczył na drugą stronę i ani chciał słuchać, kiedym wołał na niego, żeby zaczekał, bo ty pragniesz się z nim rozmówić.
— Istotnie bardzo niegrzeczny jegomość. Ale czemu nie przeskoczyłeś płotu i nie zmusiłeś go, by przystanął mimo chęci. Przecież to nawpół rozwalona płocina, Betty Flanagan przesadziłaby go na swojej krowie.
Chirurg po raz pierwszy odwrócił oczy, utkwione w miejscu, gdzie znikł zbieg, i przeniósł je na towarzysza, a prostując się jeszcze sztywniej, odpowiedział:
— Śmiem sądzić, kapitanie Lawtonie, że ani pani Elżbieta Flanagan, ani jej krowa nie są przykładami do naśladowania dla doktora Archibalda Sitgreaves’a; i byłby to bardzo wątpliwy komplement dla nauki, gdyby powiedziano, że doktor medycyny połamał obie nogi, skacząc przez płot.
Mówiąc to, chirurg podniósł wzmiankowane kończyny do horyzontalnej niemal postawy, co oczywiście czyniło go niezdolnym do wszelkich skoków, ale kawalerzysta, nie zważając na ten niezbity dowód, zawołał:
— Co to za przeszkoda, człowieku?! — Cały pluton przeskoczyłby tędy, nie zawadziwszy nawet ostrogą o te dyle, Phy! Nie takie przeszkody brało się w ataku na bagnety piechoty.
— Zechciej pamiętać, kapitanie Johnie Lawton, że nie jestem ani berajterem pułkowym, ani doboszem, ani zbzikowanym kapitanem; nie, mój panie — mówię to z całem uszanowaniem dla rozporządzeń lądowego Kongresu — ani zbzikowanym kapitanem, który równie mało dba o własne życie jak swoich nieprzyjaciół. Ja, łaskawy panie, jestem tylko skromnym literatem, prostym doktorem medycyny, dyplomowanym przez uniwersytet edynburski, i chirurgiem dragonów, niczem więcej, upewniam cię, kapitanie Johnie Lawton.
Z temi słowy zawrócił konia w stronę Akacji i jechał dalej.
— Masz słuszność! — mruknął kapitan. — Gdybym miał ze sobą najgorszego bodaj jeźdźca z całego mego oddziału, byłbym schwytał hultaja, i przynajmniej o jednego łajdaka byłoby mniej na świecie. Ale, Archibaldzie, nikt nie może jeździć dobrze, kto siedzi na siodle jak kolos rodyjski. Nie pokładaj całej wiary w strzemionach, trzymaj się bardziej kolanami.
— Nie ubliżając twojemu doświadczeniu, kapitanie Lawtonie — odparł chirurg — uważam siebie za dość wykwalifikowanego do wyrokowania o muskularnej sprawności czy to w kolanach, czy w innych częściach ludzkiego kształtu. A, aczkolwiek liche jest moje wykształcenie, to nie będę się uczył teraz, że im szerszą jest podstawa, tem mocniejszy wierzchołek.
— Ale w ten sposób zajmiesz jedną parą nóg cały gościniec, którym pół tuzina jeźdźców może wygodnie jechać obok siebie. Rozstawiasz je tak jak Scytowie na kołach starożytnych kwadryg.
Ta aluzja do zwyczajów starożytnych ludów udobruchała nieco chirurga, odpowiedział więc z mniejszą wyniosłością:
— Należy mówić z szacunkiem o tych, którzy nas poprzedzili, i którzy, aczkolwiek nie biegli w naukach, zwłaszcza w chirurgji, zostawili nam wiele cennych przykładów do naśladowania. Nadmienić muszę, że Galenus niewątpliwie operował rany, zadane przez owych właśnie Scytów, aczkolwiek nie znajdziemy potwierdzenia tego faktu u współczesnych pisarzy. Ach! musiały to być straszliwe rany, i lekarze owych czasów mieli z niemi zapewne wiele kłopotu.
— Tak, zdarzały się prawdopodobnie wypadki przecięcia ciała na dwoje, nad czem pomimo całej ich uczoności nabiedzić się musieli, żeby je znów w całość zestawić.
— Co?! zestawić dwie połowy ludzkiego ciała, przecięte ostrem narzędziem, by mogły nadal pełnić funkcje życia?
— Właśnie, a nawet służbę wojskową — odparł Lawton.
— Ależ to niemożliwe, wręcz niemożliwe! — zawołał chirurg. — Napróżno, kapitanie Lawton, umysł ludzki stara się przeciwdziałać wysiłkom natury. Pomyśl tylko, w danym wypadku przecinasz wszystkie arterje, uszkadzasz wnętrzności, niszczysz nerwy i żyły, i...
— Powiedziałeś już dosyć, doktorze Sitgreaves, żeby przekonać członka współzawodniczącej szkoły. Nic już nie skusi mnie, bym dobrowolnie poddał się takiemu niepowetowanemu poćwiartowaniu.
— A jednak, co to za wspaniała rzecz taka rana, która z natury swojej jest nieuleczalna!
— Wyobrażam sobie — rzekł Lawton sucho.
— Jak myślisz? Co jest największą przyjemnością w życiu? — zapytał nagle operator.
— To zależy od gustu.
— Bynajmniej! — wykrzyknął chirurg. — Jest nią śledzenie, a bardziej jeszcze wyczuwanie stopniowej naprawy spustoszeń, dokonanych przez chorobę, naprawy mówię, jaką światła nauki dokonywają ze współudziałem natury! Wyobraź sobie, raz z umysłu złamałem sobie mały palec, aby móc go zestawić i śledzić proces zrastania się owego członka. Było to oczywiście próbą na małą skalę, a jednak, powiem ci, drogi Johnie, że rozkosz, z jaką obserwowałem postępy tej kuracji i podziwiałem umiejętność ludzką, działającą zgodnie z naturą, przeszła wszystkie inne przyjemne wrażenia, jakich w życiu doświadczyłem. A teraz, przypuśćmy, że byłby to jakiś większy członek, naprzykład ręka lub noga, o ileż potężniejsza jeszcze byłaby ta rozkosz!
— Albo kark — rzekł kawalerzysta.
Dalszą rozmowę przerwało im przybycie do posiadłości pana Whartona. Ponieważ nikt nie wyszedł na ich spotkanie, kapitan sam skierował się w stronę saloniku, gdzie, jak wiedział, przyjmowano zazwyczaj gości. Otworzywszy drzwi, przystanął, podziwiając obraz, jaki się oczom jego przedstawił. Pułkownik Wellmere pochylał się nad zapłonioną Sarą, i oboje byli tak sobą wzajem zajęci, że nie usłyszeli hałasu, jaki Lawton sprawił swem wejściem. Po pewnych oznakach, jakie wnet jego badawczy wzrok ogarnął, kapitan odgadł tajemnicę ich serc, i miał się już cofnąć w milczeniu, lecz w tej samej chwili chirurg, który z pewnem opóźnieniem za nim podążał, wpadł do pokoju jak bomba, niezwłocznie przyskoczywszy do Wellmere’a chwycił go za rękę i zawołał:
— Masz tobie! puls szybki i nierówny, policzki zaognione, oczy błyszczące, silne symptomy gorączki, z któremi niema żartów.
Z temi słowy, doktor, mający skłonność do pośpiesznego działania, słabostka wielu lekarzy w służbie wojskowej, wydobył lancet i niedwuznacznie zabierał się do natychmiastowego zastosowania tego ostrego narzędzia. Ale pułkownik Wellmere, ochłonąwszy ze zdziwienia, powstał wyniośle i rzekł:
— Panie, w pokoju jest istotnie trochę za gorąco, i temu przypisać należy moje rumieńce. Zresztą, zbyt wiele już zawdzięczam pańskiej umiejętności, bym go miał trudzić więcej. Panna Wharton wie, że czuję się zupełnie dobrze, — i upewniam pana, że nigdy zdrowszym i szczęśliwszym nie byłem.
Ostatnią część tego przemówienia wypowiedział pułkownik Wellmere z naciskiem, który okrył znów policzki Sary szkarłatem, a doktor Sitgreaves, idąc za kierunkiem wzroku swego pacjenta, zauważył to natychmiast.
— Proszę mi podać rękę — rzekł, zbliżając się do niej z ukłonem. — Niepokój i bezsenność podziałały na pani wątły organizm, i widzę tu symptomaty, których nie należy zaniedbywać.
— Przepraszam pana — rzekła Sara, opanowawszy się z kobiecą dumą — duszno tu istotnie, pójdę więc uprzedzić pannę Peyton o pańskiej obecności.
Abstrakcyjna naiwność chirurga była tak wielką, że każdy łatwo mógł go wyprowadzić w pole, lecz Sara musiała podnieść oczy, by odpowiedzieć na powitalny ukłon Lawtona, który, otwierając jej drzwi, skłonił się tak nisko, że głową prawie dotknął klamki. Jedno spojrzenie wystarczyło. Sara zapanowała nad sobą, by wyjść z pokoju z godnością, lecz znalazłszy się sama, padła na krzesło, miotana uczuciami zawstydzenia i rozkoszy.
Nieco stropiony zachowaniem się pułkownika angielskiego, Sitgreaves raz jeszcze ofiarował mu swoje usługi, i ponownej doznawszy odmowy, udał się do pokoju młodego Singletona, gdzie go już Lawton wyprzedził.