Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpieg |
Podtytuł | Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych |
Rozdział | XIX |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Hajota |
Ilustrator | Stanisław Sawiczewski |
Tytuł orygin. | The Spy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„I poco rozważać i dręczyć się dłużej?
Myśl pierwsza najlepsza jest zawsze;
Szaleństwem jest odejść, a śmiercią pozostać;
Więc dalej na Orra, a prędko!“
Podczas gdy koledzy Dunwoodie’go spali głęboko, zapomniawszy o przebytych niebezpieczeństwach i doznanych trudach, sen nie kleił powiek majora. Wstawszy wcześnie z twardego łoża, na które rzucił się był w ubraniu, wyszedł z izby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza w uciśnioną pierś i orzeźwić myśl, zmęczoną bezsennością. Ostatnie blaski księżyca gasły już w świetle budzącego się dnia; wiatr ustał, a podnoszące się w górę mgły zapowiadały znów jeden z tych cudnych dni jesiennych, które w tym zmiennym klimacie następują po burzy z szybkością, mającą w sobie coś czarnoksięskiego.
Nie nadeszła jeszcze godzina wymarszu; chcąc więc dać żołnierzom możliwie najwięcej czasu na wypoczynek, major nie budził nikogo i zwolna skierował się w stronę sadu, rozmyślając o swem kłopotliwem położeniu i sam nie wiedząc, jak pogodzić poczucie obowiązku z głosem serca. Aczkolwiek Dunwoodie pokładał jak najgłębsze zaufanie w czystości zamiarów kapitana Whartona, nie był wcale pewnym, czy sąd wojenny podzieli jego zapatrywania; z drugiej strony wiedział doskonale, że stracenie Henryka równało się rozwianiu wszelkich nadziei małżeństwa z jego siostrą.
Poprzedniego wieczora Dunwoodie wyprawił oficera do pułkownika Singletona, dowodzącego przed niemi strażami, z raportem o pojmaniu angielskiego kapitana i — po przedłożeniu własnego przekonania — o jego niewinności — z zapytaniem o rozkazy dalszego postąpienia z jeńcem. Rozkazy te mogły nadejść lada moment, i niepokój Dunwoodie’go rósł, w miarę jak zbliżała się chwila, kiedy jego przyjaciel mógł dostać się w inne ręce i być pozbawiony jego opieki. W tym stanie ducha major minął sad i sam nie wiedząc kiedy, znalazł się u stóp skał, które ułatwiły ucieczkę opryszkom. Miał już zawrócić, gdy tuż nad nim rozległ się nakazujący głos:
— Stój, lub zginiesz!
Dunwoodie spojrzał w górę ze zdumieniem i zobaczył jakiegoś człowieka, stojącego na odłamie skały z wymierzonym w niego muszkietem. Ciemnawo tu jeszcze było, i Dunwoodie musiał dobrze wytężyć wzrok, by ku jeszcze większemu zdumieniu rozpoznać rysy kramarza. Oceniwszy w mgnieniu oka całe niebezpieczeństwo położenia i gardząc prośbą o zmiłowanie lub ucieczką, gdyby ta była możliwą, młodzieniec zawołał dumnie:
— Jeżeli mam być zamordowanym, strzelaj, bo nigdy nie stanę się twoim jeńcem.
— Nie, majorze Dunwoodie — odpowiedział kramarz, opuszczając muszkiet — nie jest moim zamiarem ani mordować ani brać w niewolę.
— Więc o cóż ci chodzi, tajemniczy człowieku? — rzekł Dunwoodie, zaledwie wierząc własnym oczom, że to co widzi, nie jest igraszką jego wyobraźni.
— O twoją dobrą opinję — odrzekł kramarz ze wzruszeniem. — Chciałbym, aby wszyscy dobrzy ludzie sądzili mnie pobłażliwie.
— Sąd ludzi musi ci być obojętnym w tej chwili, bo ich wyroki nie mogą cię dosięgnąć.
— Bóg oszczędza życie sług swoich aż do czasu — rzekł Birch uroczyście. — Przed kilku godzinami byłem pańskim jeńcem, zagrożonym szubienicą; teraz pan jesteś moim, ale, majorze Dunwoodie, jesteś wolnym. Są tu niedaleko może ludzie, którzy nie obeszliby się z tobą tak życzliwie. Bo nacóż przydałaby ci się szabla wobec mojej broni i pewnej ręki? Posłuchaj rady tego, który cię nigdy nie skrzywdził i nigdy nie skrzywdzi. Nie zapuszczaj się w lasy sam i piechotą, wierzaj mi.
— Czy masz towarzyszy, którzy ci dopomogli do ucieczki i są mniej szlachetni niż ty?
— Nie — nie, jestem sam zupełnie. Nikt mnie nie zna tylko Bóg i On.
— I kto? — zapytał major z mimowolnem zaciekawieniem.
— Nikt — odrzekł kramarz, odzyskując zwykły spokój. — Ale inaczej mają się rzeczy z tobą, majorze Dunwoodie, Jesteś młody i szczęśliwy i masz takich, którzy są tobie drodzy, i ci znajdują się stąd niedaleko. Niebezpieczeństwo grozi tym, których najbardziej kochasz — niebezpieczeństwo wewnątrz i zewnątrz. Podwój czujność, wzmocnij patrole i milcz. Gdybym ci powiedział więcej, to wobec opinji, jaką masz o mnie, mógłbyś mnie podejrzewać o zasadzkę. Ale pamiętaj, strzeż tych, którzy ci są najdrożsi!
Z temi słowy kramarz wystrzelił w powietrze i rzucił muszkiet do stóp osłupiałego słuchacza. Gdy ochłonąwszy ze zdumienia, Dunwoodie spojrzał znów w górę, skała była pusta i resztki dymu unosiły się nad nią.
Tętent koni i odgłosy trąbki wyrwały majora z odrętwienia. Wystrzał zaalarmował cały oddział, i patrol nadjeżdżał galopem w to miejsce. Nie wdając się w żadne wyjaśnienia, major prędko powrócił do kwatery, gdzie zastał już cały szwadron pod bronią, niecierpliwie oczekujący ukazania się dowódcy. Oficer, mający nadzór nad tego rodzaju sprawami, odkomenderował część żołnierzy do zdjęcia ze słupa przed domem tablicy, noszącej napis „Hotel Flanagan“, i szubienica dla szpiega była już przygotowana. Dowiedziawszy się od majora, że to on sam wystrzelił z muszkietu, porzuconego prawdopodobnie przez któregoś z uciekających bandytów (Dunwoodie wiedział już o karze, jaka ich od Lawtona spotkała, lecz uznał za stosowne przemilczeć o spotkaniu z Birchem), oficerowie poddali myśl, by stracenie więźnia odbyło się przed wymarszem.
Wciąż jeszcze sam sobie nie dowierzając, że to wszystko co się stało pod skałami, nie było snem, Dunwoodie w otoczeniu oficerów, poprzedzony przez sierżanta Hollistera, udał się na miejsce wrzekomego zamknięcia kramarza.
— Cóż, zuchu — rzekł major do stojącego przed drzwiami szyldwacha — spodziewam się, że pilnowałeś więźnia jak należy.
— Śpi jeszcze — odpowiedział żołnierz — a tak chrapie, że ledwo słyszałem alarmową trąbkę.
— Otworzyć drzwi i wyprowadzić go.
Rozkaz spełniono, lecz ku najwyższemu zdumieniu uczciwego weterana, który pierwszy wszedł do komórki, znaleziono wszystko w nieładzie, zwierzchnią odzież kramarza na ziemi, garderobę Betty porozrzucaną na podłodze, a ją samą śpiącą na tapczanie w ubraniu, lecz bez pewnego czarnego czepeczka, który dniem i nocą nie opuszczał jej głowy. Hałas i wykrzykniki wchodzących zbudziły kobietę.
— Co to! Śniadania chcecie? — zapytała Betty przecierając oczy. — O! wyglądacie tak, jak gdybyście mnie samą zjeść chcieli; ale cierpliwości, chłopczyki, usmażę wam taki kąsek, że palce lizać.
— Usmażysz! — wykrzyknął sierżant, tracąc swą religijną filozofję i zapominając o obecności oficerów — my cię sami usmażymy i to na wolnym ogniu, czarownico! Tyś pomogła uciec temu przeklętemu kramarzowi.
— Wymyślasz mi od czarownic i przeklętych kramarzy, panie sierżancie! — zawołała zaindyczona zkolei Betty — a co ja mam do roboty z kramarzami a ucieczkami? Mogłam była zostać żoną kramarza i chodzić w jedwabiach, zamiast włóczyć się za waszą dragońską hołotą, co nie wie, jak się należy obchodzić z uczciwą kobietą.
— Nicpoń zostawił moją biblję — rzekł weteran, podnosząc książkę z ziemi. — Zamiast, żeby ją czytać i gotować się na śmierć jak dobry chrześcijanin, to ten wisielec ucieczkę sobie szykował.
— Właśnie! miał czekać, żebyście go powiesili jak psa — zawołała Betty, zaczynając rozumieć co się stało. — Nie każdy rodzi się na taką śmierć jak wy, panie sierżant.
— Cicho — rzekł Dunwoodie. — To należy zbadać dokładnie. Niema tu innego wyjścia prócz tych drzwi, a tędy wyjść musiał, chybaby mu szyldwach ułatwił ucieczkę, lub zasnął na posterunku. Zawezwać straże.
Pokazało się, że wyjąwszy jednego, o którym już była mowa, żaden nikogo nie widział. Ów wprawdzie nie zapierał się, że Betty przechodziła koło niego, ale usprawiedliwiał się wydanemi mu w tym względzie rozkazami.
— Łżesz, ty złodzieju, łżesz — wrzasnęła Betty, która z niecierpliwością słuchała tych wyjaśnień. — Będziesz ty mi obgadywał uczciwą kobietę, żeś ją widział włóczącą się po obozie o północy. A przecie ja tu spałam calutką noc jak to nowonarodzone dziecko.
— Proszę pana majora — rzekł sierżant, zwracając się z uszanowaniem do Dunwoodie’go — tu jest coś napisanego w mojej biblji, czego przedtem nie było, bo jabym nigdy nie dopuścił żadnej bazgraniny w tej świętej książce.
Jeden z oficerów przeczytał głośno:
„Zaświadczam, że jeżeli uda mi się odzyskać wolność, to stanie się to jedynie z pomocą Boga, którego przenajświętszej Łasce z pokorą się polecam. Jestem zmuszony wziąć ubranie tej kobiety, ale wynagrodzenie za to jest w jej kieszeni.... Własną ręką. Harvey Birch.“
— Co! — wrzasnęła Betty — to ten złodziej okradł mnie ze wszystkiego, powiesić go!... schwytać i powiesić, panie majorze, jeżeli jest jaka sprawiedliwość w tym kraju!
— Zajrzyjcieno do kieszeni — rzekł jeden z młodszych oficerów, którego cała ta scena ogromnie bawiła.
— A! prawda! — zawołała praczka, pokazując gwineję. — Ale to złoto nie kramarz! Niechże sobie żyje jak najdłużej i niech mu się szczęści; a jeżeli go kiedy powieszą, to wielu takich będzie chodziło po tej świętej ziemi, co wody za nim nosić nie warci.
Dunwoodie odwrócił się, by wyjść, i zobaczył kapitana Lawtona, stojącego ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i przypatrującego się całej tej scenie w głębokiem milczeniu. To zachowanie się, tak różne cd jego zwykłej zapalczywości, uderzyło majora. — Oczy ich spotkały się, wyszli razem i kilka chwil rozmawiali na uboczu, poczem Dunwoodie wrócił i rozkazał wszystkim rozejść się niezwłocznie. Sierżant Hollister jednak pozostał z Betty, która sprawdziwszy, że nic z jej garderoby nie brakowało prócz tego, co pozostawiona gwineja sowicie opłaciła, była w doskonałym humorze. Zdawna miała ona widoki na weterana, wybrawszy go sobie w myśli na następcę nieboszczyka męża. Kawalerzysta również zdawał się nie być od tego, i Betty zmiarkowawszy, że się trochę zagalopowała, postanowiła ułagodzić obrażonego wielbiciela. Pomimo całej swej gburowatości posiadała ona dość kobiecego sprytu, by wiedzieć, że chwile pojednania są chwilami władzy. Napełniła przeto szklankę swego rannego napitku i podała ją towarzyszowi jako różdżkę oliwną.
— Co tam, sierżancie! — rzekła — pomiędzy przyjaciółmi nie zważa się na takie głupstwa; ja bo najbardziej wymyślałam nieboszczykowi Michałowi, kiedy go najwięcej kochałam.
— Michał był dobrym żołnierzem i poczciwym człowiekiem — rzekł kawalerzysta, wychyliwszy szklanicę. — Nasz oddział osłaniał boki jego regimentu, kiedy padł; sam po nim przejechałem tego dnia. Biedaczysko leżał nawznak tak spokojnie, jak gdyby zmarł naturalną śmiercią, po całorocznej chorobie.
— O! Michał to sobie lubił kropnąć; co się tyczy tego, tośmy się szukali w korcu maku. Ale wy sierżancie jesteście człowiek wstrzemięźliwy i roztropny, jak raz na męża stworzony.
— Ano, pani Flanagan, chciałbym z wami pogadać o czemś, co mi leży na sercu, tylko nie wiem, czy mnie zechcecie wysłuchać.
— Wysłuchać? — powtórzyła niecierpliwa niewiasta — czemubym nie miała wysłuchać. Niech sobie tam oficerowie palce gryzą z głodu. Ale łyknijcie sobie jeszcze kropelkę; to wam rozwiąże język.
— Bóg zapłać, już mi więcej nie trzeba — odrzekł weteran, odsuwając szklankę. — Słuchaj, Betty, jak ci się zdaje? czy to był naprawdę kramarz-szpieg, którego tu zamknąłem tej nocy?
— A któżby inny, kochasiu?
— Zły.
— Co! Djabeł?
— Sam Belzebub, przebrany za kramarza, a ci tam niby skinnerzy to były jego djablęta.
— Być to może, sierżancie kochany, bo że skinnerzy to wcielone djąbły, to każdy wie o tem.
— Otóż to. Zły wiedział, że na nikogo nie mamy takiej chrapki jak na kramarza, więc przybrał jego postać, żeby się dostać do twego pokoju, pani Flanagan.
— A czegoby djabeł chciał ode mnie? — zawołała Betty gniewnie, — Czy to nie dosyć djabłów w wojsku, żeby jeszcze taki przychodził z piekielnych otchłani, by straszyć uczciwą samotną kobietę?
— Wielkie to szczęście dla ciebie, Betty, że mu przyjść dozwolono. Widzisz, wymknął się drzwiami w twojej postaci, co jest oznaką twego przeznaczenia, o ile się nie poprawisz. O! dobrze uważałem, jak drżał, gdym mu podawał biblję. Powiedz tylko sama, kochana Betty, czy jaki chrześcijanin pisałby coś podobnego w świętej książce? Tam można tylko zapisywać daty urodzenia i śmierci i inne tego rodzaju zdarzenia.
Praczka była zachwycona łagodnością obejścia swego wielbiciela, ale jego przypuszczenie oburzyło ją do żywego. Pomiarkowała się jednak i z właściwym swojej narodowości sprytem rzekła:
— A czy to djabeł zapłaciłby za ubranie, i to tak dobrze zapłacił? Jak wam się zdaje, sierżancie?
— I te pieniądze są niewiele warte — odparł sierżant, trochę zachwiany w swych domniemaniach takim dowodem uczciwości w kimś, kogo wogóle uważał za niegodziwca w każdym calu. — I mnie kusił błyszczącą monetą, ale Bóg Najwyższy dodał mi siły, żebym mu się oparł.
— Złoto wygląda na prawdziwe, ale taki wolę je zmienić dziś jeszcze u kapitana Jacka. Ten się żadnego djabła nie boi.
— Betty, Betty! — rzekł jej towarzysz — nie mów z takim brakiem uszanowania o złym; on jest zawsze gdzieś pod ręką i może się na ciebie obrazić za takie gadanie.
— Et! coby się miał obrażać na biedną, samotną kobietę, jeżeli ma choć odrobinę serca.
— Zły nie ma serca, bo czyżby pożerał chrześcijańskie dzieci? — odrzekł sierżant, oglądając się dokoła ze zgrozą. — Dlatego lepiej żyć z nim w zgodzie, bo niewiadomo, jak to mówią, co w trawie piszczy. Ale, Betty, mówię ci, że człowiek nie byłby mógł przejść koło wszystkich straży i nie być poznanym, dlatego weź to sobie za przestrogę i.....
Dalszą rozmowę przerwało wezwanie markietanki, by się zajęła śniadaniem, musieli się Więc rozejść; Betty Flanagan z tajemną nadzieją, że troskliwość, jaką jej okazał sierżant, miała bardziej ziemskie podstawy; on zaś rad, że ocalił chrześcijańską duszę od szponów złego ducha, włóczącego się po obozie i czyhającego na ofiarę.
Podczas śniadania przybyło kilku wysłańców; jeden z nich przywiózł wiadomość o siłach i zamiarach wojsk nieprzyjacielskich, znajdujących się obecnie na Hudsonie, a drugi z rozkazem wysłania kapitana Whartona do pierwszego posterunku w górach pod eskortą oddziału dragonów. Ten ostatni rozkaz przepełnił czarę zgryzot Dunwoodie’go. Rozpacz Fanny stała mu wciąż przed oczyma i z pięćdziesiąt razy chciał wskoczyć na koń i popędzić galopem do Akacji, ale zawsze wstrzymało go jakieś nieokreślone uczucie.
Spełniając rozkaz zwierzchnika, wyprawił jednego z oficerów z małym oddziałem dragonów, by odstawili Henryka Whartona na miejsce przeznaczenia; zaś oficerowi temu polecił, by wręczył kapitanowi list, w którym zaklinał go, aby był dobrej myśli, i zapewniał o swej najgłębszej przyjaźni i usiłowaniach zrobienia wszystkiego, co będzie w jego mocy, aby go ocalić. Lawton pozostał z częścią swego oddziału na straży rannych, i wnet po posiłku zwinięto obóz, a główne siły pomaszerowały w stronę Hudsonu. Dunwoodie wielokrotnie powtórzył kapitanowi Lawtonowi swe polecenia, mając na myśli każde słowo kramarza i łamiąc sobie głowę, by odgadnąć znaczenie tych tajemniczych ostrzeżeń. Wreszcie ruszono. Dunwoodie jechał czas jakiś na tyłach kolumny, gdy nagle przypomniał sobie, że nie wydał żadnego rozporządzenia o pułkowniku Wellmere. Wówczas nie opierał się już tajemnym pragnieniom serca, zawrócił konia i popędził w stronę Akacji. Rumak Dunwoodie’go szybki był jak wiatr, i wkrótce major dostrzegł z wyniosłości, z której miał się spuścić w dolinę, eskortę Henryka Whartona, defilującą wraz z nim jednym z górskich przesmyków, wiodącym do wymienionego w rozkazie posterunku. Widok ten jeszcze bardziej podniecił miotanego burzą sprzecznych uczuć młodzieńca, spiął konia i okrążywszy zbocze wzgórza, zstępującego w dolinę, znalazł się nagle wobec celu swych dążeń. Fanny postępowała w pewnej odległości za oddziałem, uprowadzającym jej brata, a gdy znikł z jej oczu, uczuła, że opuściło ją wszystko, co jej było najdroższem na świecie. Niepojęta nieobecność Dunwoodie’go, rozpaczliwe pożegnanie z Henrykiem w tak strasznych okolicznościach zmiażdżyło ją zupełnie. Osunęła się więc na przydrożny kamień z wybuchem niepohamowanego łkania. Dunwoodie zeskoczył z konia, rzucił cugle na jego szyję i w mgnieniu oka znalazł się u boku płaczącej dzieweczki.
— Fanny! najdroższa Fanny! — wykrzyknął — nie poddawaj się tak rozpaczy, zaklinam cię. Nic jeszcze straconego niema; skoro tylko spełnię, co mi obecnie służba nakazuje, pośpieszę do stóp Washingtona i będę go błagał o uwolnienie Henryka. Ojciec tego kraju nie odmówi tej łaski jednemu ze swych ulubieńców.
— Majorze Dunwoodie, za życzliwość względem mego brata dziękuję panu — rzekła Fanny cała drżąca, ocierając oczy i powstając z godnością — ale nie masz pan prawa przemawiać do mnie w ten sposób.
— Nie mam prawa! Alboż nie jesteś moją, za zgodą twego ojca, ciotki, brata, a nadewszystko twoją własną, słodka moja Fanny.
— Nie chcę wdzierać się we wcześniejsze prawa, jakie inna kobieta ma do pańskich uczuć — rzekła Fanny, siląc się na spokój i stanowczość.
— Żadna inna, przysięgam na Boga, żadna inna praw do mnie rościć sobie nie może — wykrzyknął Dunwoodie z zapałem. — Ty jesteś jedyną panią mego serca, mej duszy.
— Masz pan tyle doświadczenia na tem polu i z takiem spotykałeś się na niem powodzeniem, iż nie dziw, że celujesz we wprowadzaniu w błąd łatwowierności płci mojej — odrzekła Fanny, napróżno starając się uśmiechnąć, gdyż drżące usteczka odmówiły jej posłuszeństwa.
— Czyż jestem nikczemnikiem, że mówisz do mnie w ten sposób? Kiedyż to oszukałem cię, Fanny? Kto w ten sposób zatruł twe niewinne serce?
— Dlaczegóż to major Dunwoodie nie zaszczycił w tych dniach obecnością swoją domu przyszłego teścia? Czyż zapomniał, że znajduje się tam jeden chory przyjaciel, a drugi w najokropniejszem położeniu? Czyż i to wyszło mu z pamięci, że w tym domu przebywa również jego narzeczona? A może lękał się spotkać z jedną jeszcze, mogącą rościć sobie prawo do tej nazwy? Och! Peytonie — Peytonie! jakże się na tobie zawiodłam! z jakiemż młodzieńczem zaślepieniem wierzyłam, że jesteś najszlachetniejszym i najuczciwszym człowiekiem na ziemi!
— Fanny, rozumiem teraz, co cię w błąd wprowadziło — zawołał Dunwoodie, a twarz jego spłonęła szkarłatem. — Ale krzywdzisz mnie! Przysięgam na wszystko, co mi jest najdroższe na świecie, że mnie krzywdzisz.
— Nie przysięgaj, majorze Dunwoodie — rzekła Fanny z blaskiem kobiecej dumy w pięknych oczach. — Minął czas, kiedy wierzyłam przysięgom.
— Panno Wharton, maszże mnie za fanfarona? Chcesz, abym sam sobą pogardził, straciwszy nadzieję, że potrafię odzyskać twoje dobre o mnie mniemanie?
— Nie pochlebiaj pan sobie, żeby to było łatwą rzeczą — rzekła Fanny, zaczynając iść w stronę domu. — Rozmawiamy ze sobą sam na sam po raz ostatni, ale — zapewne — ojciec mój chętnie powita krewnego mojej matki.
— Nie, panno Wharton, nie mogę przestąpić teraz progu tego domu, ubliżyłbym tem samemu sobie. Odtrącasz mnie od siebie, Fanny, zrozpaczonego. Wzywa mnie powinność tam, skąd mogę nie wrócić. Gdyby los okazał się srogim, oddaj przynajmniej sprawiedliwość moim uczuciom; pamiętaj, że ostatnie westchnienie mej duszy będzie o twoje szczęście.
Z temi słowy kładł już nogę w strzemię, lecz Fanny spojrzała na niego takim wzrokiem, że zatrzymał się.
— Peytonie, majorze Dunwoodie — rzekła — możesz li zapomnieć, jak świętej służysz sprawie? Obowiązek względem Boga i Ojczyzny zabrania ci popełnić jakiś czyn rozpaczliwy. Ojczyzna potrzebuje twoich usług. Zresztą — — — —
Tu głos jej się załamał i nie mogła mówić dalej.
— Zresztą co? — wykrzyknął młodzieniec, przystępując szybko do niej i chcąc ująć jej rękę.
Fanny jednakże, opanowawszy się, usunęła go chłodno i szła dalej ku domowi.
— Takież to jest nasze rozstanie? — zawołał Dunwoodie z rozpaczą. — Jestżem nikczemnikiem, że tak okrutnie obchodzisz się ze mną? Nie kochałaś mnie nigdy, i własną zmienność osłaniasz oskarżeniami, których wzbraniasz się udowodnić.
Fanny przystanęła nagle i spojrzała na niego tak niewinnym i pełnym uczucia wzrokiem, że skruszony Dunwoodie chciał klęknąć przed nią, błagając o przebaczenie; lecz ona, powstrzymawszy go ruchem ręki, rzekła:
— Wysłuchaj mnie po raz ostatni, majorze Dunwoodie. Bolesna to rzecz, gdy poznajemy własną niższość, a na tę właśnie otworzyły mi się oczy w tych czasach. Nie oskarżam cię, nie czynię ci żadnych wyrzutów. Ale choćby nawet było tak, jak powiadasz, choćbym nawet miała prawa do twego serca, nie czuję się godną ciebie. Nie taka słaba, bojaźliwa dziewczyna jak ja może cię uszczęśliwić. Nie, Peytonie, stworzony jesteś do wielkich czynów i sławy, i powinieneś połączyć się z istotą wyższą ponad zwykłą poziomość. Ja byłabym dla ciebie tylko ciężarem, któryby cię wiązał z ziemią, ale z godną ciebie towarzyszką możesz się wznieść na szczyty ziemskiej chwały. Takiej więc ustępuję cię dobrowolnie, choć nie z lekkiem sercem, i modlić się będę, o! jak gorąco, żebyś z nią był szczęśliwy.
— Urocza entuzjastko! — zawołał Dunwoodie — nie znasz siebie i mnie. Mnie właśnie takiej jak ty kobiety potrzeba, słodkiej, cichej i lękliwej jak ty. Nie daj się unieść porywom źle zrozumianej szlachetności, które tylko unieszczęśliwić mnie mogą.
— Żegnaj, majorze Dunwoodie — wymówiło wzruszone dziewczę, przystając dla nabrania oddechu — zapomnij, żeś mnie znał kiedykolwiek; pamiętaj, coś winien twej nurzającej się we krwi ojczyźnie, i bądź szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — powtórzył młodzieniec z goryczą, patrząc za nią, jak otworzywszy furtkę dziedzińca, znikła za otaczającemi go krzewami. — Tak, jestem teraz szczęśliwy, w istocie!
Wskoczył na siodło i wspiąwszy konia ostrogami, połączył się niezadługo ze swym szwadronem, który zwolna posuwał się po stromych górskich ścieżkach ku brzegom Hudsonu.
Ale boleść Dunwoodie’go, wywołana tak niespodziewanem zakończeniem rozmowy z narzeczoną, była niczem w porównaniu z tem, co ona sama czuła w głębi duszy. Przenikliwem okiem zazdrosnej miłości dostrzegła ona wprędce uczucie, jakie Izabela Singleton żywiła względem Dunwoodie’go. Sama nieśmiała i wstydliwa nie mogła przypuścić, aby taka miłość mogła się zrodzić sama przez się, niczem niewywołana. Ileż to trzeba było zabiegów Dunwoodie’go, by pozyskać jej serce, które przecież tak chętnie chyliło się ku niemu, lecz gdy mu je oddała, było to niepodzielnie i raz na zawsze. Jednakże niezwykłe wydarzenia dni ubiegłych, dziwne postępowanie Dunwoodie’go w tych właśnie chwilach, jego niepojęta obojętność względem niej, a głównie romantyczna namiętność Izabeli zbudziły nowe uczucia w piersi dziewczęcia. Wraz z obawą o wierność ukochanego zbudziła się w niej nieodłączna od prawdziwej czystej miłości niewiara we własne zalety. W chwili uniesienia wyrzeczenie się go na rzecz innej, godniejszej wydawało jej się rzeczą łatwą, ale napróżno wyobraźnia usiłuje oszukać serce. Zaledwie Dunwoodie zniknął jej z oczu, nasza bohaterka odczuła całą beznadziejność swego położenia. Major znajdował pewną ulgę w trudach i ciążących na nim obowiązkach, Fanny natomiast nie mogła jej doznać, pomimo że troska o ojca pochłonęła całkowicie jej czas. Uwięzienie syna złamało dostatecznie pana Whartona, który nigdy nie posiadał zbyt wiele energji, i trzeba było całej tkliwości córek, by go przekonać, że ma jeszcze poco żyć na świecie i powinien do zwykłych zajęć powrócić.