Sztuka czytania/Płody edukacji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sztuka czytania |
Wydawca | Czytelnik |
Data wyd. | 1966 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze wszystkich możliwych sensów odpowiedzialności pisarza za słowo najbardziej bliski jest mi jego sens dosłowny. Pisarz określa się każdą stroną swego dzieła, każdym zdaniem, każdym słowem niemal. Od dawna myślę sobie o takim rodzaju krytyki, w którym analizie poddawałoby się nie kompleksy dzieł, nie dzieła same, lecz poszczególne zdania. Na razie na swój prywatny użytek kolekcjonuję takie jednozdaniowe cytaty, z których według mego mniemania można by wydedukować wszystko, co wyraża danego pisarza. Może tkwi w tym zarodek pomysłu na częściowe rozwiązanie konfliktu między skończonością indywidualnych możliwości lekturowych a nieskończonością zasobów światowego piśmiennictwa? Może biedny bohater „Dżumy“, który w ciągu całego życia nie zdołał napisać pierwszego zdania swej powieści, nie jest wcale taki śmieszny? Nie każdy przecież musi być pisarzem i nie każdemu musi się udać napisać swoje zdanie. Pisarstwo tak jak życie jest przecież udanym albo i nieudanym rezultatem nader przypadkowego zbiegu okoliczności.
Podchodząc do rzeczy realnie, nie należy wyśmiewać tych, którzy mają możliwość poznawania literatury pięknej tylko z nazwisk autorów i tytułów ich dzieł. Z odpowiedzialnie układanych tytułów dzieł literatury pięknej można wiele wyczytać: historię stylów, historię filozofii, cechy społeczne i indywidualne osobowości twórcy. Rzetelna interpretacja udanego tytułu może wyjaśnić tyle samo, co interpretacja całego dzieła. Jakże wymowna jest na przykład taka konfrontacja tytułów: „Węzły życia“, „Nowele włoskie“, „Noc“, „Pogranicze powieści“ i „Nr 16 produkuje“, „Węgiel“, „Penicylina“, „Kierunek natarcia“.
Dywagacje powyższe nasunęły mi się przy lekturze książek Bohdana Czeszki, najbardziej wyczulonego na wagę słowa pisarza swojej generacji. Czeszko lubi pieścić słowa jak stary snycerz swoje wytwory. Jest w nim zresztą więcej rozkochania w kształcie s łów niż przebiegłości w ich używaniu, choć i tej mu — nie brak. Smakoszostwo formalne rzuca się jedynie bardziej w oczy. W nowej prozie nie spotyka się już zdań tak niemal perwersyjnie cyzelowanych pod względem formalnym jak takie oto pierwsze z brzegu u Czeszki: „Rzeka w tym miejscu łagodnym zakolem opływała górę Atan i bulgotała wśród głazów, które stoczyły się ze zbocza obrywanego co roku przez wiosenną powódź“. Smakuje się tu jak w starych wierszach kształt samogłosek otwartych, spółgłosek dźwięcznych, rytm zdania i nobliwość owego „łagodnym zakolem“. Radzę zresztą usłyszeć, jak Czeszko mówi lub śpiewa słowo „cześć!“ Czeszko obnaża w nim całą swoją fonetyczną lubieżność językową, którą mniej jawnie demonstruje w każdym swoim zdaniu. Myślę, że u Czeszki wyczucie sensu słowa jest konsekwencją wyczucia jego kształtu. W jego sformułowaniach sugestywniejsza jest ładność niż mądrość czy odkrywczość. Mądrością błyska zresztą Czeszko częściej w sformułowaniach podsłuchanych niż wymyślonych. Najmądrzejsze zdanie „Pokolenia“ to owo ludowe powiedzenie doktora Konstantego: „Słowem: niech się wlecze, aby się nie szargało“. Czeszkę urzekła uroda formalna tego powiedzenia, aczkolwiek jego sens był mu co najmniej obcy. W Czeszce jest materiał na najbardziej rasowego epika, jego myślicielstwo jest dużo bardziej pośledniego gatunku. Nic nie mogłoby być bardziej szczęśliwe dla przyszłości jego sztuki, jak wyciągnięcie z dotychczasowej edukacji wniosku Franciszka Bacona: „Nie chcę wierzyć niczemu, co zostało przepisane ponad okolicznościami ludzkiego doświadczenia. Chcę się zdać na oczy, chcę widzieć okoliczności wypadków i wierzyć tylko w to, co zobaczyłem“. Wszystko wskazuje na to, że Czeszko jest bliski wy-ciągnięcia takiego wniosku. Szkodliwa sprzeczność w jego postawie między empiryzmem z natury a swoistym sentymentalizmem mimo woli zostałaby w ten sposób szczęśliwie zlikwidowana.
To, co nazywam sentymentalizmem u Czeszki, wyniknęło u niego z braku wewnętrznej odporności na doświadczenie, z nadmiaru wrażliwości. Tytuł pierwszej książki Czeszki („Początek edukacji“) nie oznacza niestety spokojnej i skromnej konstatacji faktu. Przeciwnie, jest tak nabrzmiały liryczną emfazą (patrzcie, co wytrzymałem na początku), że przypomina mimo wytworności literackiej gromki krzyk: „Śmierci nie ma!“ Krzyk ten wybuchnął zresztą w „Pokoleniu“. Tu epickość jest już tak fałszywa, że tytuł powinien być pisany z wykrzyknikiem. Wiarę przeciwstawił Czeszko doświadczeniu, złudzenia przybrały pozór rzeczywistości. Robociarz Stach, który widział głowy ludzkie obcięte szpadlem, szczebiocze o życiu jak pisklę: „Warsztat przecież pozostanie. Odejdą Bergowie, Słupeccy, Koleta. Powróci Sekuła. Wtedy jak damy po robocie. Nie będzie to fuszerka niemiecka, ale robota ze sznytem. Fabryka stanie się jak jedna rodzina. Pójdą z niej pomiędzy ludzi przedmioty mocne, trwałe na sto lat, pięknie wykończone, o bogatych, miłych dla oka kształtach“.
Najnowsza książka Czeszki, w której podsumowuje autor swój dotychczasowy dorobek pisarski, powinna się więc raczej nazywać „Edukacja sentymentalna“. Byłoby to zgodne z prawdą stwierdzenie stanu rzeczy. W „Edukacji niesentymentalnej“ (1958) pobrzmiewa liryczne zawodzenie. A naprawdę nie słychać już zawodzenia w ostatnich opowiadaniach Czeszki. „Naukowa rozprawa o kicie“ jest już w sposób rzetelny epicka i szkoda, że autor nie zachował pierwotnego tytułu utworu „Ballada o kicie“ (pierwodruk w „Przeglądzie Kulturalnym“).
Z nowych opowiadań, z doboru dawnych, z charakteru drobnych zmian, które do dawnych opowiadań zostały wprowadzone, da się wyczytać świadomą tendencję epicką — można by powiedzieć — antysentymentalną i antyliryczną. W trochę dwuznacznych i zawoalowanych „Krzewach koralowych“ było to zresztą także widoczne.
W „Krzewach koralowych“ refleksja zdominowała sentymenty. Narrator „Opowieści katorżniczej“ bardzo rozsądnie rozważa mechanizm młodzieńczych urzeczeń. „A więc można powiedzieć, że nie wątpiłem nigdy w zdanie Rudolfa, wtedy gdy je wypowiadał. Mój sceptycyzm odzywał się dopiero wówczas, kiedy obumierał urok żarliwości, z jaką zostały wypowiedziane. Proces ten trwał czasem latami. („.) Czasami wiedziałem o niesłuszności jego sformułowań, a mimo to zachowywałem milczenie przekonany, że prawdopodobnie poza pozornym błędem kryje się dalekosiężny, słuszny i piękny zamysł“. W „Kłopotach władzy“ narrator, tym razem sam Czeszko, jeszcze głębiej określi przyczyny moralnej kapitulacji wobec doświadczenia. „Pójdę do armii — myślałem — ponieważ w armii mną będą dowodzili, a zakres mych obowiązków będzie jasno określony regulaminem. Mojej rozlazłej duszy potrzebny jest rozkaz“. „Krzewy koralowe“ są wszakże jak sens tytułu nie dopowiedziane, aluzyjne i wieloznaczne. Po zadufanej pewności „Pokolenia“ musiał nastąpić okres wzmożonych wątpliwości.
Wątpliwość i niepewność spotęgowały w Czeszce poczucie wagi słowa. Niektóre opowiadania z „Krzewów koralowych“ świadczą o obsesyjnym lęku Czeszki przed nadużyciem słowa. Czeszko czai się jak lis, żeby nie zrobić żadnego fałszywego kroku. Ta niepewność po pewności jest u Czeszki więcej niż sympatyczna. W znakomitym opowiadaniu „Wielka budowa i stary człowiek“ pointa jest majstersztykiem wyrachowania pisarskiego.
„ — Ty myślisz, że on przywykł? — spytał Tadeusz. — Jak można przywyknąć do takiej biedy? Ty myślisz, że on przywykł...
— Ba — powiedziałem — gdyby to ludzie nie przywykali.“
W tej poincie ozdobił Czeszko precyzyjność wypowiedzianego prowokacyjnością niedopowiedzenia. Określoność stwierdzanego faktu wywiódł z nieokreśloności możliwości, które ten fakt przekreśla swoją realnością. W tym odwołaniu się do możliwości, które rzeczywistość eliminuje, jest sporo kokieterii, ale nie ma to nic wspólnego z dawniejszym podstawianiem urojeń w miejsce faktów. Najnowszy Czeszko ma szacunek tylko dla faktów.
W nowym opowiadaniu „Przelanie krwi za ojczyznę“ jakże inaczej zobaczył doświadczenia wojny. Sentymentalne wybujałości zostały zredukowane, z mgławicy heroicznych emocji wyłonił się kształt rzeczywistego doświadczenia. „Jak to taniutko wychodzi — myślałem. — Żyję oto i nie zginąłem ani z tchórzostwa, jak ten idiota Michałka, ani z gorliwej odwagi — jak porucznik. A przy tym wszystkim mam wiele zasługi i chwały“. Heroizm został odsunięty w sferę niezrealizowanych możliwości, do których można platonicznie wzdychać. „Ogarnął mnie nagły ostry żal, że nie jestem razem z nimi i nie jadę na twardej skorupie maszyny w pięknym, grzejącym mocno słońcu wiosny, ku rychłemu zwycięstwu. Nigdy nie mogłem sobie dostatecznie wygodzić ani wtedy, ani przedtem, ani później“. Dostatecznie wygodzić można sobie przy decyzjach ostatecznych, ale ostateczność jest — jak wiadomo — sprawą końca, nie kontynuacji. Warunkiem kontynuacji jest kompromis. Doświadczenia, które mają dalszy ciąg, są rezultatem kompromisu. Sztuka życia jest sztuką wyboru kompromisów, które stręczą się w całym podziwu godnym bogactwie. Prawdę tę uznał Czeszko za pewnik i na nim zbudował konstrukcję dwóch swoich najlepszych nowych opowiadań: „Naukowej rozprawy o kicie“ i „Złodzieja“. Życie toczy się w nich na fali kompromisów, które płyną raz wezbranym nurtem, raz tak skąpym, że ledwie umożliwiają trwanie.
Wie o tym filozoficzny złodziej — Słoń-Apostoł. „Jestem młodym i silnym mężczyzną. Moje siły i możliwości chciałbym obrócić na pożytek dla społeczeństwa. Chcę mieć za to trzy posiłki dziennie, własny dach nad głową, ubranie i trochę luźnych pieniędzy na uprzyjemnienie sobie życia. Tej umowy nikt ze mną nie chce zawrzeć. Nie chcą nic ode mnie poza tym, abym dał im święty spokój, i nie chcą mi dać trzech posiłków, kąta i odzieży. Muszę zatem zdobywać jedzenie i odzież, a także kwaterę wbrew ich woli, ponieważ, jeśli jestem, powinienem żyć. Pozostaje mi oszustwo i kradzież. Oszustwo ma w sobie podły smak tchórzostwa. Pozostaje kradzież“. Słoń-Apostoł nie chce do końca rezygnować z prawa wyboru kompromisów, zachowując we wszelkich okolicznościach niejaką wykwintność duszy. W jego sytuacji wykwintność ta ma zresztą posmak uroczego kabotyństwa. Jestem jak najbardziej za kabotyńskimi grymasami Czeszki, którymi stara się niekiedy słodzić okrucieństwo faktów. Jest to perspektywa na kpiarstwo, a kpiarzem po trosze musi być każdy rasowy epik. Zalążkowe kpiarstwo Czeszki ma urok całkiem swoisty. Nie dziwię się, że młoda dziedziczka z opowiadania „Synowie“ zwróciła uwagę na robociarza, który na pytanie, kto będzie rozbierał budowany przez niego z rozkazu Niemców barak, odpowiedział jak najbardziej dystyngowanie: „Łaskawa pani pozwoli, że ten fragment pracy pozostawimy do wykonania jej lokatorom z parteru.“ Ostatecznie kabotyństwo tej odpowiedzi strawił bądź co bądź całkiem seriozny towarzysz jej autora. Można by więc mieć nadzieję, że na kpiarstwo będzie sobie mógł Czeszko pozwolić. Odrobina kpiny jest nieodzowna dla tego, kto wierzy tylko w to, co zobaczył.
Tytuł utworu literackiego Bohdana Czeszki jest odwołaniem się do sensu militarnego słowa tren, ale nieobojętny jest także jego sens literacki i sens ten należy wydobyć na plan pierwszy, ponieważ nie — którzy komentatorzy utworu manifestują tak doskonałą nieczułość na jego poetykę, a co za tym idzie, na jego moralno-estetyczną zawartość, że człowiekowi jako tako literacko wrażliwemu musi towarzyszyć uczucie zażenowania. Genialny ojciec poezji narodowej stworzył arcydzieło, przyswajane przez wszystkich i dla wszystkich dostępne, a śmiała aluzja tytułowa i gatunkowa w dziele współczesnego pisarza nie daje nic do myślenia ludziom uczonym w piśmie i czującym się z literaturą za pan brat (oczywiście nie zestawiam Czeszki z Kochanowskim). Gdybyż chociaż zgromiono dzisiejszego pisarza za zuchwalstwo czy wprost odmówiono mu prawa do takich aluzji. Ambicja pisarza w ogóle nie została zauważona, bo przecież nie chodzi tylko o tytuł dzieła (jak się rzekło, usprawiedliwiony dwojakim sensem słowa), a o jego poetykę, bez zrozumienia której moralno-estetyczny sens utworu musi pozostać nie odkryty.
Czeszko nie zadedykował swego utworu tym, którzy polegli. Ustrzegła go przed tym jego znana wstydliwość uczuć, wyostrzone poczucie przyzwoitości i co tu przemilczać, dobry współczesny smak. Taka dedykacja, gdyby była (a dobrze, że jej nie ma), pobudziłaby może wyobraźnię i intelekt komentatorów i ustrzegłaby ich od prostactwa sądów. Być może, do strzeżono by wtedy wzniosły i szlachetny patos tego utworu, patos rzadko osiągalny dla współczesnego artysty, patos, który z pełnym przekonaniem respektujemy co najwyżej w pomnikach literatury klasycznej. Wzniosłość i patos, które są wyrazem najwyższej kwalifikacji moralnej, jako kategorie estetyczne od dawna straciły swą moc. Znamy różne dzisiejsze próby uciekania się do patosu i wzniosłości i znamy żałosne rezultaty tych prób. Twierdzę, że Czeszce udało się wydobyć absolutnie czyste, szlachetnie brzmiące tony wzniosłości i patosu i jego tren żołnierski jest osiągnięciem literackim najzupełniej wyjątkowym.
Poniektórzy sądzą, że „Tren“ (1961) Bohdana Czeszki jest utworem antybohaterskim, ostentacyjnie pacyfistycznym, nawet cynicznym, nawet destrukcyjnym. Bogać tam! Głusi wyrokujący o naturze tonów, ślepi rozprawiający o kolorach. Niełatwo się nawet domyślać, skąd się biorą takie przypuszczenia. Bo skąd, na Boga? Że Czeszko nie wygłasza bogoojczyźnianych tyrad? Tak, nie wygłasza. Że ci, którzy polegli, nie marzą przedtem z płomieniem w oczach o bohaterskiej śmierci? Tak, nie marzą o śmierci, nie marzą w ogóle o niczym, są po prostu do ostatnich granic utrudzeni. Że giną wszyscy i to giną w zwyczajny żołnierski sposób? Tak, rzeczywiście, ale Czeszko pisze właśnie epitafium nie epitalamnium. Któż ma pretensje do Jana z Czarnolasu, że opiewa tę, która umarła? A może jest ktoś taki, może oskarża się po cichu Kochanowskjego, że uwiecznił śmierć, a nie narodziny swojej córki. Doprawdy, już nic nie wiadomo. Czeszko głosi zresztą nie chwałę śmierci, a chwałę życia tych, którzy polegli w wojnie, o której myśli się do dziś dosyć zgodnie, że była wojną sprawiedliwą.
Tren, czyli śpiew żałobny. Odwieczny i dziś już trwający jedynie w skostniałych, klasycznych formach kształt słowa literackiego. współcześnie wygłasza się jeszcze mowy pogrzebowe, ale to już niewiele ma wspólnego z literaturą. Czeszko odważył się ożywić skostniałą formę, uznał, że ożywi ją słowo prozy, słowo proste i codzienne, byleby było maksymalnie prawdziwe i rzetelne. Wzniosłość i patos? Tak. Ale droga do nich prowadzi poprzez wszystkie możliwe zaprzeczenia wzniosłości i patosu. Właśnie zapasowa kompania zapasowego pułku. Właśnie ludzie bez złudzeń, ludzie mądrzy swoim utrudzeniem i swoim mimowolnym a koniecznym wysiłkiem. Właśnie ów zwykły w żołnierskim doświadczeniu, a tak niebohatersko utrudzający MARSZ jako główny motyw bohaterskiego rapsodu żołnierskiego. Patos bitwy to zbyt znane w sztuce wszelkiego formatu i zbyt nieprawdziwe w dzisiejszym odczuciu. Patos niepatetycznego to efekt, który może być kuszący dla ambitnego artysty. U Czeszki patos wyczuwa się w najbardziej rzeczowych opisach i obrazach marszu i innych zwykłych, zbiorowych działań żołnierskich.
„Kiedy noc jest zgniła w sobie, kleista i przesycona ciepławą wilgocią, to bywa, że zasypiają idąc. Biorą się wtedy pod ręce, ale bywa i tak, że dwóch wzajemnie się podtrzymujących uśnie. Niekiedy trudno rozeznać, że śpią. Idą bowiem dalej, dopiero kiedy ich sen pogłębi się dostatecznie, poczynają zwalniać lub skręcać w prawo, pociągnięci w tym kierunku skłonem drogi. Jeśli się któryś potknie, to przebudzony idzie później z nadmierną dziarskością i rzadko się zdarza, aby zasnął tej nocy ponownie. Śpiących budzą także koledzy, jeśli dostrzegą ich somnambuliczny stan. Niektórzy, na przykład snajper Dymidko, zapadają w sen ustawicznie i choć ich to zawstydza, nie mogą się opanować“ (str. 55).
Sama forma gramatyczna — trzecia osoba liczby mnogiej — to „oni“ ukryte w formach czasownikowych zawiera w sobie cały dystans szacunku i czci. Ktoś łasy na tropienie wpływów i zależności mógłby zauważyć, że Czeszko ucieka się do zabiegów stylistycznych Faulknera, kreującego legendę bohaterów Wojny Domowej. Ślady patetyzacji heroicznej w stylu Faulknera są w utworze Czeszki nader widoczne:
„Tej nocy jednak, przedostatniej, sami dla własnego spokoju wytwarzali jeszcze jedną pozorność, wiedli patetyczny milczący spór, domagając się racjonalności od obłąkania, rozsądku od zrozpaczonych, rozumowania od skazańców, usprawiedliwiając jednocześnie swą własną niechęć i lęk, budując jednocześnie swą własną godność i wielkość, tak jakby to cokolwiek znaczyło dla przebiegu i obrazu wojny, dla zwycięstwa i klęski“ (str. 104).
Wzniosłość tego dosłownego metaforycznego MARSZU, wzniosłość wszystkich zbiorowych działań czy, jak Czeszko zwykł to określać, prac żołnierskich ma jeszcze swoje źródło w jak najbardziej własnym kulcie Czeszki dla umiejętności ludzkich rąk. Kult dla ludzkich umiejętności urasta u Czeszki do rozmiarów kompleksu człowieka, który nie może robić tego, co kocha i ceni najbardziej. „Wiele przemyślności, świetnej roboty rzemieślniczej, wspaniałych tradycji w trudnej pracy, tradycji pozbieranych w ciągu stuleci puszczańskiego i chłopskiego bytowania, kiedy to siekiera przyrastała do ręki, wiele ludzkiej zapobiegliwości i umiejętności będzie kosztował ten pachnący żywicą most, po którym nie tylko przejadą czołgi i działa i raz tylko przejdą lub przeczołgają się ranni, ponieważ jest to most wojenny, zbudowany z dala od utartych ludzkich traktów, most zawalidroga, twór przypadku, świetnie zrobiona nieprzydatność“ (str. 113).
Takiego hymnu na cześć wspólnoty ludzi w aktywnym działaniu i tworzeniu można szukać ze świecą w ręku w literaturze dzisiejszej. Nadużyte zostały już wszelkie słowa i wszelkie obrazy. Z takich motywów powstają dziś jedynie kicze. Czeszce udało się, słowa jego hymnu brzmią szlachetnie i godnie, tak szlachetnie i godnie, że nie czują tego ci, których zdemoralizowała pstrokacizna i tandetność słów, do których potrafi się odwołać nawet błazen cyrkowy. Żeby ocalić walor słów podniosłych i odświętnych, które przystoi użyć w żałobnym śpiewie, Czeszko nie szczędzi słów brutalnych słów karłowatych, prymitywnie sołdackich, nieporadnie użytkowych. Ci, o których godzi się mówić odświętnie, sami za Boga nie użyliby odświętnego słowa, a jeśli już, to jedynie szyderczo, dla zgrywy. Najczęściej zresztą oni w ogóle nie znają żadnych odświętnych słów, nie znają w ogóle słów, które cokolwiek nazywają, znają jedynie ubogie odzywki, które wyrażają wszystko i nic. Słowo ozdobne to dla nich piosenka: „Sieradz piękne jest miasteczko“. Bez tego kontrastu Czeszki tren prozą nie brzmiałby prawdziwie.
„W tym momencie, kiedy były na szczycie łuku i sączyły pełne światło, podniósł się dowódca kompanii, a może nie podniósł się, tylko przystanął i powiedział: »No to naprzód, chłopcy.„!« Powiedział to głosem donośnym i poważnym, tak właśnie, jak to sobie wszyscy wyobrażali. Dobrze nawet, że nie powiedział nic ani o Bogu, ani o ojczyźnie, ani też, że w imię czegokolwiek, tylko właśnie: »No, to naprzód„.!« I wtedy dowódcy plutonów powiedzieli swoje »naprzód« i ludzie podnieśli się i ruszyli miarowym, spokojnym krokiem, tak że dowódca batalionu mógł nadążyć za nimi bez trudu, chociaż utykał i macał drogę laską“ (str. 119).
Odzywki, strzępy odzywek, westchnienie chłopa Kalitki, zaśpiew białoruski dziadka Bazylego, sołdacka „rugań“ Zawiślaka, cwaniacko-bezradne „no co“ Lilka-fizyliera, kpiarska wytworność paru wypowiedzi Borysa, żołnierskie zagadywania, rubaszne półsłówka — to wszystko, co oni mówią sami z siebie. Resztę usiłuje wypowiedzieć ten, który ocalał, ponieważ chce wobec nich wypełnić swą powinność, chce ich uczcić tak, jak to jest możliwe, gdy słowo musi być wszystkim, gdy nie ma nic poza słowem. Włożyć im w usta słowa, których nie wypowiadali? To byłoby nierzetelne. Trzeba opowiedzieć jedynie, co robili, chcąc czy nie chcąc, licząc na cokolwiek czy nie licząc, ufając czy nie ufając. Bo mimo wszystko robili, bo mimo wszystko działali wspólnie, bo mimo wszystko byli prawdziwi i wspaniali i trwają jako ciężki bagaż pamięci, która funkcjonuje, dopóki funkcjonuje, która jest, dopóki jest. Zdumiewające, jak łatwo przypisać komuś wszelką przewrotność, byleby nie przypisać pobudek czystych, które przecież zdarzają się, które muszą się zdarzać, które chyba będą się zdarzać.