Tajemnica Tytana/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Dalszy ciąg poprzedzającego.

„Wszystko to — pisał dalej Andrzej de Villers — powiedziałem sobie sto razy, i powtarzam bez ustanku; ale na co się to zdało? Miłość jest silniejszą od rozumu, a wreszcie na tym świecie, wszystko jest możliwe, nawet rzeczy najnieprawdopodobniejsze!... Jest to pewne prawie, iż w ten sposób sam sobie przygotowuję cały szereg złudzeń, udręczeń i cierpień, ale może mój piękny sen ziści się kiedy...
Gdybym się nie był zaślepił, przez gorącość moich pragnień, przez fałszywy blask moich nadziei, powiedziałbym ci, że w tej walce życia, w którą się rzuciłem jak szalony, wszystkie szanse nie zdają się być mi przeciwne... Dalszy ciąg tego listu, objaśni cię, jakie są te szanse, które, mam nadzieję, będą mi sprzyjać...
Najprzód, pan Verdier — za co go z całej duszy błogosławię — nie robi ze swojej córki jednej z tych lalek, w obec których istotna nizkość stanowiska mego, byłaby nawet w przyszłości, nieprzebytą przeszkodą projektów, które ośmielam się tworzyć...
Lucyna, chociaż wykształcona przynajmniej o tyle, ile inne młode dziewice w jej wieku, żyje w takiej skromności, że jej stanowisko w domu ojca wcale nie jest wyższe od mojego przynajmniej z pozoru. Nie zna żadnej kokieteryi, robi sobie suknie sama, stosunki po za domem są prawie żadne, zaledwie wychodzi, i nie znajduje innej rozrywki w monotonnem życiu, nad pracę, której się oddaje z zapałem...
Praca, o której ci piszę, jest jedyną przyczyną naszego zbliżenia, mogę nawet powiedzieć przyjaźni, jaka panuje pomiędzy mną a nią...
Każdodziennie, panna Verdier przepędza dwie lub trzy godziny, w biurze, które zajmuję ja sam. Dzielemy się buchalteryą, i ani jednego razu nie znalazłem błędu w jej cudownej akuratności. Zajmuje się z wielką inteligencyą interesami domu, i zdaje się brać żywy udział; robi pewną część obliczeń, przyjmuje klijentów w nieobecności ojca, i zawiera z niemi najtrudniejsze umowy...
Oh! to wcale nie bohaterka romansu, ta piękna i słodka dziewica; i gdyby nie była córką miljonera, i gdyby nie miała grosza jednego, mogłaby sama zarobić na swoje utrzymanie w sposób wielce zaszczytny... Czy nie sądzisz, moja matko, że to rzecz bardzo piękna i bardzo rzadka?...
Znasz mnie za dobrze, abyś mateczko nie była zupełnie pewną, że jestem niezdolny korzystać z okazyi, i starać się wzbudzić w pannie Lucynie uczucie, podstępnymi środkami lub próbować przynajmniej owej poufałości, do której dodaje odwagi zaufanie, a nawet pewna obojętność pana Verdier... Jestem przedewszystkiem honorowym człowiekiem. Zrzekłbym się prędzej moich marzeń, moich nadziei, zanimbym śmiał zwrócić się do tej czystej młodej dziewicy, w naszych długich sam na sam, choćby z takiem słowem, któregobym nie mógł powiedzieć przy jej ojcu...
Zupełnie nie wiem, jakiego rodzaju są uczucia panny Lucyny dla mnie... Samotność we dwoje nie sprawia jej wzruszenia, ani zakłopotania. Często mówiąc do niej potrzebuję wezwać na pomoc całej mojej energii dla uspokojenia głosu... Jej głos, gdy przemawia, nigdy nie drży... Jednakie wiem, że nie jestem jej obojętnym... Zdaje mi się, że mnie szanuje... że raczy mi okazywać trochę braterskiej czy koleżeńskiej przyjaźni... Czy miłość się zrodzi z tego? — Nie wiem... i na pewno, Lucyna daleką jest od uczuć których ja doświadczam...
Mówiłem ci o oziębłości, często źle ukrytej, pana Verdier względem córki, dziwnej, niezrozumiałej, niesprawiedliwej... Jakby w zamian za to, jest w zakładzie szlachetny człowiek, dla którego mam najgłębszy szacunek, najżywszą sympatyę, głównie z przyczyny jego miłości i czułości beż granic, których dowodów dawać nie przestaje pannie Verdier.
Ten zacny człowiek nazywa się Piotr. Może on ma inne nazwisko, ale jest znany tylko pod tem... Wszedł do zakładu przed dziesięcioma laty, a od sześciu lat jest podmajstrzym i prowadzi roboty z takim zapałem, z taką niezmordowaną wytrwałością, iż myślano by, że to są jego własne interesa. Ma pewnie ze sześćdziesiąt lat. Włosy jego są biało jak śnieg, ale zachował nadzwyczajną energię.
Pan Verdier ma do niego wielkie zaufanie, a nawet pewne względy, rzecz dziwna do zrozumienia dla tego kto zna charakter pryncypała...
Piotr jest stanowczy i surowy z robotnikami, nie darowywa im żadnego przewinienia; wymaga od nich pracy usilnej, całkowitej, w zamian za wynagrodzenie jakie pobierają. Nie zamyka oczów na niepunktualność i nie toleruje nieprzyzwoitości; ale ponieważ z jego surowością łączy się prawość, bezstronność, nadto ponieważ przyznaje zawsze racyę sprawiedliwym i słusznym skargom, robotnicy go uwielbiają; rzuciliby się chętnie w ogień i wodę za niego, a najniekarniejsi słuchają go, tak jak owce psa owczarskiego...
Przywiązanie starego podmajstrzego do panny Verdier sięga jeszcze bardzo odległego czasu. Piotr był w zakładzie dopiero od kilku miesięcy, kiedy młoda dziewczynka, zaledwie mająca wtedy dziesięć lat wieku, zachorowała tak gwałtownie, że doktorzy uznali wyleczenie niemożliwem. Pan Verdier, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, zdawał się wpadać w najczarniejszą rozpacz... Przypuszczam, że żadne wsteczne myśli interesowne nie znajdowały się na dnie tej rozpaczy. Piotr jak słyszałem, powiedział wtedy:
— Zostaw mnie pan przy niej, ja ją uratuję!..
Chociaż dziką, mi się wydała, i taką była rzeczywiście ta propozycya zwykłego robotnika, pan Verdier przyjął ją. Od tej chwili Piotr, zainstalował się u wezgłowia małej dziewczynki... Przepędził tak piętnaście dni i nocy, nie odpocząwszy ani jednej godziny, otaczając ją staraniami tak czułemi tak światłemi, że matka byłaby o nie zazdrosna...
Szesnastego dnia, Piotr, wyczerpany z sił, opuścił swoje miejsce i z kolei wpadł w z ciężką chorobę... Ale dotrzymał słowa... dziecko było uratowane!...
Podczas gdy się to działo, pan Verdier, ochłonął bardzo prędko z pierwszego strachu, nie okazywał już nic więcej swojej córce jak zwyczajne zajęcie, które się wyraża gotowemi frazesami, i zajmował się czynnie swojemi interesami... W tym jednym wypadku maluje się cały charakter człowieka...
Opowiadano jeszcze, że uznając zacną i szlachetną przysługę oddaną dziecku, ofiarował się z podwyżką pensyi Piotrowi...
Piotr podziękował panu Verdier, i podwyżki odmówił...
Odtąd, czuły wzajemny stosunek, łączy młodą pannę ze starym podmajstrzym; ze strony panny Lucyny, żywa wdzięczność i poufałość, ze strony starego robotnika uczucie przywiązania serdecznego, połączonego z głębokim szacunkiem...
Powiedziałem ci już, moja dobra matko, że kocham tego szlachetnego człowieka. On ze swej strony, bez żadnej w świecie pretensyi postawienia się na równej stopie ze mną, okazuje mi tyle sympatyi, którą się tu mało kto poszczycić potrafi, a która mi pochlebia więcej niż pojąć możesz...
On tylko jeden z niższych urzędników pana Verdier nocuje w zakładzie. Czasami wieczorem, po pracy, daję mu znak, i pod pretekstem zasięgnienia objaśnień rozpoczynam rozmowę, W której imię panny Verdier musi być wymówione przez jednego lub drugiego... Wtedy oczy jego ożywiają się, twarz zwykło blada zarumienia się, wyraz najwyższej czułości świeci na jego czole
Jak tylko mówi o Lucynie, jest niewyczerpany, a jego słowa, zawsze prosto i często nawet trywialne, stają się prawie wymownemi.
Pewnego dnia, widząc do jakiego stopnia dzieliłem uwielbienie jego i zapał, wyjąkał głosom wzruszonym:
— Ah! pan mnie rozumie, panie Andrzeju!...
I jego ręka, ruchem nieprzezwyciężonym i zupełnie machinalnym wyciągnęła się do mnie...
Wziąłem ją i uścisnąłem, a on zarumienił się aż po uszy i wyszeptał zakłopotany i zawstydzony.
— Usprawiedliwij mnie panie Andrzeju... Tracę głowę! nie wiem co robię!.. Słowo honoru jestem stary waryat!...
Ah!— gdyby Piotr był ojcem Lucyny!... Na nieszczęście, jest niczem! niczem, tylko biednym starcem, któryby oddał życie za nią!..
Zdaje mi się, że już o wszystkich główniejszych osobach domu, w którym mieszkam, mówiłem ci... Jednakże nie powinienem zapomnieć o jednej dobrej kobiecie, osobie mało znaczącej, która się nazywa pani Blanchet, a którą pan Verdier dodał dla przyzwoitości swojej córce w charakterze panny służącej, czy też damy do towarzystwa... Prawdziwa synekura, płacą jej, ale obowiązków niema żadnych!...
Powiedziałem: — dobra kobieta. — Nie miałem może racyi. Ja myślę, że dobroć pani Blanchet jest trochę, a nawet bardzo względną... We wszystkich wypadkach, ta dozorczyni, okazałej tuszy, szanowana dla swoich siwych włosów, dla uroczystego sposobu mówienia, i z racyi swej godności wdowy po poruczniku straży ogniowej; jest, zdaje mi się, na mnie mało łaskawą... Marzy o wielkościach... wzdycha do przepychu i do życia wystawnego, a ktokolwiek oddaje się użytecznej pracy, stoi w jej oczach na najwyższym szczeblu drabiny społecznej...
Czy potrzebuję ci mówić, że jej wpływ na młodą panienkę tego charakteru i umysłu co panna Lucyna, jest zupełnie żaden...
Pozostaje mi teraz tylko, dobra matko, przedstawić ci moje wielkie i ambitne marzenia, które ośmielam żywić a o których ci wspominałem wyżej.
Najpierwsze i najgłówniejsze, opieram przedewszystkiem na gorącej miłości pana Verdier dla pieniędzy, i na jego oziębłości dla córki, to jest na jego obojętności...
Pan Verdier nie ma osobiście nic, prócz prawa używania procentów od majątku Lucyny; będzie zmuszony oddać jej do rąk ten majątek cały, jak tylko skończy dwadzieścia jeden lat, to jest za dwa lata... Nikt o tym szczególe nie wie, ale ty i ja, moja matko, my go znamy, ponieważ testament twojego wuja był nam komunikowany...
Pan Verdier, jak sądzę na pewno, więcej dba o zatrzymanie pieniędzy jak córki...
Gdyby człowiek szlachetnie urodzony i dobrze postawiony, przyszedł i powiedział mu:
— Kocham pannę Lucynę, i proszę o jej rękę... Ale nie chcę nic zgoła prócz niej... Zostaniesz panem na przyszłość, jakim byłeś dotąd, wyłącznym panem jej majątku...
Dlaczegóżby pan Verdier, nie miał radośnie przyjąć takiej szczerej propozycyi, i dla czego nie miałbym być tym człowiekiem, któryby mu ją ofiarował?
Ztąd cię słyszę wykrzykującą, moja dobra matko:
— Kochane dziecko, jakże ty żyć będziesz!... twoja żona?... Czy można myśleć o małżeństwie, gdy się nic nie ma, i nic przyjąć nie chce?...
Zapewne, masz racyę, ale to dlatego, że nie wiesz jeszcze o wszystkiem!... Mam nadzieję zostać niedługo, jeżeli nie bogatym, to przynajmniej w położeniu odpowiedniem, a które poprowadzi mnie szybko do majątku...
Wytłomaczę ci ten szczęśliwy traf jaki mi się zdarzył i równocześnie przedstawię ci nową osobistość, — przeznaczoną może do odegrania roli w mojem życiu...
Muszę cię zawiadomić najprzód o pewnem towarzystwie, złożonem z bogatych kapitalistów, które się zawiązało i nabywa ogromne przestrznie ziemi nieurodzajnej czyli mało urodzajnej, w okolicach Paryża; i zabudować ją w ten sposób aby podwoiła wartość.
Pomysł jest zachwycający, z każdego punktu widzenia, to niezaprzeczenie; ogromne sumy można w podobnem przedsiębierstwie zyskać, i żadnej nie ma wątpliwości, aby towarzystwo nie sprzedało pozostałych w portfelu akcyj z wysoką zwyżką ceny.
Na czele tego towarzystwa, znajduje się bardzo jeszcze młody człowiek, lecz wyróżniający się pod względem fizycznym i umysłowym: którego życie splecione jest z trudnych interesów, ciężkiej pracy z jednej i zbytkowych przyjemności z drugiej strony, takim jest on, jednem słowem, jakim być dziś potrzeba aby dojść do majątku prędko i pewno.
Ten młody człowiek bardzo już bogaty, sam przez się, nazywa się Albert Maugiron, i on to będzie moim protektorem... przynajmniej mi to stanowczo obiecał, a ponieważ nie miał w tem żadnego interesu, aby mi robić nadzieję, ja więc nie mam żadnych powodów, do powątpiewania o jego słowie.
Towarzystwo założone dla „kolonizacyi okolic miasta” (to jest nazwa pod jaką się zawiązało), mające zamiar rozpocząć budowle na wielką skalę, potrzebuje wielkiej ilości obrobionego drzewa, bali i desek, etc. Pan Albert Maugiron, który prowadzi te interesa, jako członek zarządu i dyrektor, ale który nie mniej zajmuje się szczegółami, przyszedł sam do zakładu. Pan Verdier był w Bourgogne, panna Lucyna, trochę słaba tego dnia, nie wychodziła z pokoju. To też do mnie zwrócił się ten nowy klijent...
Widząc go wysiadającym z prześlicznego małego powoziku, zaprzężonego w jednego konia angielskiej rasy, bardzo troskliwego o piękną fryzurę, faworyty i wąsy, które były w doskonałym porządku, widząc jego jasne słomkowe rękawiczki, jego laskę, szkło w oku, wziąłem go z początku za jednego z tych dandych, z najwyższej sfery, który chce się brać do interesu, nie rozumiejąc z niego ani słowa.
Spostrzegłem się jednak bardzo prędko, że się omyliłem, i że ten młody lew posiadał w swojej grzywie wiadomości bardzo poważne i bardzo praktyczne.
Nasza rozmowa trwała bardzo długo.
Po obejrzeniu zakładu w mojem towarzystwie i wyrażeniu uwielbienia dla wielkich obszarów, ich cudownego porządku i wskazaniu podstaw, na których zawartą być by mogła, według jego zdania, umowa pomiędzy towarzystwem kolonizacyi a domem handlowym Verdier o olbrzymią dostawę — pan Albert Maugiron zaczął mówić o mnie samym, i zdawał się być żywo mną zainteresowanym...
Pytał się o moje nauki — o uzdolnienie w szczególności — o mojej teraźniejszej pozycyi, o moje zajęcie i wynagrodzenie.
Wszystkie te pytania były mi dane tak prosto i tak dobrodusznie, że nie wahałem się odpowiadać.
— Wiesz pan, kochany panie — powiedział mi wtedy pan Albert Maugiron — że mi się wydajesz człowiekiem wiele obiecującym, bardzo rozumnym, bardzo inteligentnym i zdolnym do oddania wielkich usług temu ktoby pana zrozumiał, i postawił rzeczywiście na właściwem stanowisku!
Dla przyzwoitości zacząłem się bronić przeciw tym przesadzonym pochwałom.
Pan Maugiron przerwał mi:
— Tylko — wykrzyknął — bez wygórowanej skromności! Pan sam wiesz dobrze co wart jesteś! Jest to niezrozumiałe dla mnie, dla czego pan tu się zagrzebałeś, przy tak śmiesznem wynagrodzeniu, obarczony czynnościami, które pierwszy lepszy mógłby pełnić tak dobrze jak pan, aby był tylko uczciwy i miał machinalne wiadomości o rachunkach i buchalteryi... Jest to jasne jak dzień, że pan Verdier wyzyskuje pana ohydnie.
— Ależ... jąkałem.
— Niema żadnych ależ... On pana wyzyskuje! Wreszcie jest w swojem prawie, i dobrze robi korzystając z pańskiej własnej niezaradności... Każdy dla siebie w tej walce życia. Jest to dewiza, której dokładność zdaje mi się jest niezaprzeczoną. Osobiste interesa przedewszystkiem. Ja też w myśl tej zasady widzę zysk własny w tem, jeśli zdolności innych na korzyść moich interesów obracam, i czynię to ile razy istotne zdolności spotykam na mojej drodze. Mam surowe idee, lubię płacić, jeżeli nie rzeczy, to przynajmniej ludzi, podług ich wartości, i unikam starannie tej brzydkiej eksploatacyi człowieka przez człowieka. Te mając przekonania, zdaje mi się, że mogę zrobić nadzieję w niezbyt odległej przyszłości, ofiarowania panu miejsca godnego jego zalet i zdolności...
— Bądź pan pobłażliwym dla mojej ciekawości — wyjąkałem wtedy — i pozwól mi się spytać jakiego rodzaju byłoby to miejsce?
— Nie będę wcale robił tajemnicy przed panem — odpowiedział pan Maugiron — idzie rzecz o miejsce jeneralnego sekretarza towarzystwa kompanii, którą ja reprezentuję. Nie mogę rozporządzać sam tem miejscem, ale mam w składzie rady zarządzającej kilku przyjaciół, którzy raczą przyznawać mojemu zdaniu duży wpływ w ich postanowieniach. Możesz więc pan uważać rzecz prawie za załatwioną, od chwili kiedy zacząłem się nią zajmować. Stała cyfra pańskiego wynagrodzenia byłaby ośmnaście tysięcy franków, ale ponieważ pan będziesz miał stosunkowy udział w zyskach towarzystwa, cyfra ta może dojść do dwudziestu pięciu, a nawet trzydziestu tysięcy... Prócz tego, będzie panu łatwo spekulować na własny rachunek na placach bez obawy, i zrobiwszy prędko majątek dojść do niepodległości... Co pan o tem myślisz, kochany panie? Czy wolno mi będzie, w danym razie, rachować na pańskie usługi? Czy mogę mówić o panu z moim kolegami w radzie zarządzającej.
Na razie nie odpowiedziałem nic.
Podobna propozycya, pewno zrozumiesz dobra matko, olśniła mnie, zawróciła głowę, i spowodowała mi pewien rodzaj osłupienia i upojenia.
Pomyśl tylko! — wynagrodzenia ośmnaście tysięcy franków, nie rachując tantjemy i majątku w perspektywie! Zaprawdę, z tak poważną przyszłością, nicby mi już nie stanęło na przeszkodzie w ubieganiu się o rękę panny Lucyny Verdier, i mógłbym bez szalonej zarozumiałości, prosić o nią ojca!
Pan Maugiron zdawał się wcale nie być zdziwionym mojem milczeniem i patrzył na mnie uśmiechnięty.
Przytomność umysłu odzyskałem nareszcie, jak również i mowę. Mogłem zapewnić z głęboką wdzięcznością tego pana, który do mnie mówił, że przyjmę jego propozycyę, i gorąco mu podziękować, za nieoczekiwane zainteresowanie się mną, jakie mi okazać raczył.
Poprosiłem go o zatrzymanie tego cośmy mówili w tajemnicy przed panem Verdier i jego córką, którym, jeżeli to dojdzie do skutku, chciałbym sam zakomunikować tę nowinę.
Obiecał mi to.
— Ale, ale, przypominasz mi pan — rzekł potem — że pan Verdier ma córkę... wiem o tem... czy panna Verdier jest ładna?
— Panna Lucyna jest zachwycającą osobą...
Czułem iż dając te prostą odpowiedź, zaczerwieniłem się po same białka oczu.
— Po co się rumienić, kochany panie — wykrzyknął pan Maugiron tonem najserdeczniejszym, uśmiechając się słodko: — jesteś zakochany w córce twojego pryncypała, to jest w porządku! Inaczej rzeczy się nie dzieją nigdy! Pan jesteś biedny a ona będzie bogata. To kładzie przepaść między wami, ale ja mam nadzieję, że stanowisko na które masz prawo liczyć, postawi most nad tą przepaścią. Zamiast jednego uszczęśliwię dwoje... Tem większa dla mnie korzyść i przyjemność. Ogromne stosunki jakie prawdopodobnie z domem Verdier, utrzymywać nam przyjdzie, dadzą mi pewien wpływ na umysł ojca panny Lucyny. Użyję tego wpływu w pańskim interesie. Oto mój adres. Przyjdź pan jutro w południe do mnie, i przynieś mi wykaz cen towarów do przejrzenia. Muszę go gruntownie zbadać... Pomówiemy w pańskiej sprawie...
Potem pan Maugiron uścisnąwszy mi rękę jak przyjacielowi wsiadł do powozu.
Na drugi dzień o naznaczonej godzinie, przybyłem do tego zachwycającego i dobrego, młodego człowieka. Pewnie posiada on osobisty majątek dosyć znaczny, bo mieszka jak książę, i nigdy nie byłbym sobie wyobraził tak niesłychanego zbytku jak w jego apartamencie.
Przyjął mnie bardzo uprzejmie.
— Już zajmowałem się pańską sprawą — powiedział mi — ale nie mogę jeszcze nic stanowczego powiedzieć; — trzech moich kolegów, ci mianowicie na których najgłówniej liczę, są nieobecni w Paryżu i wrócą dopiero za kilka dni... Jest to opóźnienie, ale to mało znaczące, bo przyszłe posiedzenie rady zarządzającej odbędzie się dopiero w końcu tygodnia przyszłego, na tym posiedzeniu wszystko się zdecyduje...
Zajęliśmy się potem interesem, w którym osobiście pan Maugiron był w przeddzień w zakładzie, i zobowiązał mię abym zapowiedział jego wizytę pannie Verdier, z którą zdecydował był zawrzeć umowę o dostawę drzewa, pomiędzy domem Verdier a kompanią kolonizacyi okolic miasta.
Rzeczywiście na drugi dzień przybył do zakładu, i od tego czasu, co dzień tu przyjeżdża... boć taki olbrzymi interes odrazu się niezałatwia. Zawrócił zupełnie głowę starej pani Blanchet, która już teraz jego oczyma na świat patrzy, i która przy każdej okazyi a nawet bez okazyi stawia go, jako wzór piękności, elegancyi, i dystynkcyi.
— Wielki Boże! — wykrzyknęła wczoraj podnosząc swoje duże porcelanowe oczy ku niebu, — ten młody człowiek to prawdziwy typ rycerza i pana o jakim marzyłam cale życie. Nieboszczyk Blanchet był bez zaprzeczenia rycerskich cnót pełen!... Nie można było patrzeć na niego bez wzruszenia, bez zachwytu, gdy występował w swoim pięknym mundurze porucznika straży ogniowej; ale przy panu Maugiron, nieboszczyk Blanchet byłby wyglądał jak pastuszek!....
Panna Lucyna nie dzieli wcale tych egzaltowanych i śmiesznych uniesień, ale z przyjemnością rozmawia z moim protektorem, i nie może się wydziwić sumienności, staranności i pracowitości, jakich dokłada w obronie interesów towarzystwa kolonizacyi, której jest reprezentantem... Słusznie twierdzi on, że grzeczność i uprzejmość dla dam nie ma nic wspólnego z interesami, że nie trzeba iść za wpływem dwojga pięknych oczu gdy się ma podpisywać ugodę, i sam daje tego przykład.
Ze swojej strony Lucyna, przez miłość własną, nie chce nic ustąpić; wskutek tego dwie strony kontraktować mające tak dalekie są od zgody dziś, jak pierwszego dnia. Ale uwiadomieni jesteśmy o bliskim powrocie pana Verdier, a wtedy interes skończy się bardzo prędko.
Pan Maugiron przybył dziś rano. Powiedział mi tylko kilka słów, ale tych było dosyć aby mnie uszczęśliwić...
— Rozwiązanie się zbliża... Bądź pan dobrej myśli... będzie ono dla pana przychylne!...
Oto gdzie jestem, matko ukochana. Znasz teraz stan mego serca i zgadujesz, że gdyby nastąpiło rozczarowanie po tym promieniu nadziei, który mi przyświeca, to rozczarowanie to będzie mi bardzo bolesne!...
Już trzecia godzina rano; jestem bardzo zmęczony, lampa gaśnie; kończę mój list, ale wprzód muszę ci powiedzieć, albo raczej powtórzyć, że cię kocham ze wszystkich sił mej duszy, i że cię całuję z czułością bez granic.

Twój przywiązany syn
Andrzej de Villers.

P. S. Jak tylko będę miał wiadomość złą czy dobrą, w tej chwili ci napiszę.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.