Tajemnica Tytana/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tej chwili Lucyna wdała się w rozmowę:
— Rzeczywiście jestem zmęczona — rzekła — i potrzebuję bardzo kilku chwil odpoczynku... Pani Blanchet będzie łaskawą towarzyszyć mi do mego pokoju... zostawiam panów razem... Żałuję bardzo, więcej jakbym umiała powiedzieć, zawodu jaki sprawiłam panu Maugiron, ale naprawdę nie czuję się dosyć silną, abym mogła mówić o interesach w tej chwili...
— Oh! to nic nie szkodzi... pani? — odpowiedział Maugiron — skończę jutro, z pani ojcem tranzakcyę, którą miałem nadzieję ukończyć dziś z panią... Cóż w tem złego?...
Lucyna się podniosła. Była więcej słabą jak przypuszczała, i musiała się oprzeć na ramieniu pani Blanchet.
— Pani — rzekł Andrzej — może pani będzie tak dobra i odda mi klucz od kassy, który jej dałem przed wyjściem z domu...
— Oto jest ten klucz, i dziękuję panu jeszcze raz, panie Andrzeju, bardzo serdecznie, za tę nadzwyczajną grzeczność z jaką podjąłeś się roboty, która do ciebie zupełnie nie należała...
— Oh!, pani, nie zrobiłem nic więcej nad obowiązek...
— Więcej, jak pana obowiązek, panie Andrzeju... daleko więcej... nie zapomnę tego... Czy rezultat pana wycieczki jest pomyślny?...
— Jaknajpomyślniejszy... rachunki i weksle zostały zapłacono za pokwitowaniem — odpowiedział kassyer; — mam w portefeuillu, pięćdziesiąt tysięcy franków w biletach bankowych...
Błysk żądzy zabłysły w oczach Alberta Maugiron, który spuścił powieki, aby je ukryć.
— To doskonale — wymówiła Lucyna Verdier — jesteśmy w porządku, bez odnoszenia się do bankiera mojego ojca... tego właśnie chciałam.
— Do widzenia, panowie, niezadługo...
I młoda dziewczyna, opierając się ciągle na ramieniu pani Blanchet, poszła drogą do głównego pawilonu domu.
Skoro tylko dwie kobiety zniknęły z oczu, pan de Villers znalazł się sam wobec pana Maugiron i wykrzyknął:
— Błagam pana teraz, panie, ty który jesteś tak dobry dla mnie, objaśnij mnie prędko co się tu stało pod moją nieobecność...
— Oh! mój Boże, kochany panie Andrzeju; nic się ważnego nie stało... Nieszkodliwe grubijańskie obejście z uniżonym sługą pańskim, ze strony starego robotnika, była jedyną przyczyną wzruszenia panny Lucyny...
— Starego robotnika? — powtarzał Andrzej, — człowieka od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu lat, czy tak...
— Tak...
— Wysokiego i szczupłego, twarzy bladej, włosów białych jak śnieg?...
— To zupełnie ten sam...
— Piotr podmajstrzy...
— Zdaje mi się, że słyszałem iż go tak nazywano....
— Byłem tego pewny!... ah! nieszczęśliwy!... ależ on zwaryował!...
— W samej rzeczy sądzę że jego umysłu za zdrowy uważać nie można... i to jest jedynem jego usprawiedliwieniem...
— No, ale cóż on zrobił?... co powiedział?...
Maugiron rozpoczął opowiadanie, którego Lucyna usłyszała pierwszą edycyę.
Andrzej słuchał go wstrząsając ponuro głową.
— Ja się z nim rozmówię — powiedział skoro Maugiron skończył. — Oh! ja się z nim surowo rozmówię a pan może liczyć na to, że ta opłakana scena nie powtórzy się więcej...
— Ah! tego się spodziewam!... — odpowiedział młody człowiek śmiejąc się. — Nic nie ma przykrzejszego mojem zdaniem jak utrzymywać się w obronnem stanowisku względem szkodliwej i zwierzęcej napaści, która znienacka dotyka.
Potem zmieniając ton, dodał:
— Do podwójnych czynności kassycra i buchaltera, łączysz pan jeszcze i czynność inkasenta, kochany panie Andrzeju?...
— Wypadkiem i to na jeden raz...
— Jakto?...
Andrzej opowiedział wypadek, który znamy, i opowiadając wyjął z portefelu pięć paczek biletów bankowych, każdy po dziesięć tysięcy franków, i złączył je z temi, które się znajdowały już w kasie ogniotrwałej.
— A prawda, przypomniałeś mi pan — rzekł niedbale Maugiron — to jutro piętnasty, dzień wypłat... Dużo macie płacić na ten termin?...
— Nie.... jest to jedna z najsłabszych wypłat, jeżeli nie jest najsłabszą z tych, które pamiętam...
— No... ileż?...
— Około sześćdziesięciu trzech tysięcy...
— To już coś stanowi, to już cyfra...
— Nieznaczna dla naszego domu... nasze wypłaty w przecięciu przechodzą prawie zawsze sto tysięcy franków, i byłoby zupełnie inaczej gdyby pan Verdier nie miał zwyczaju płacenia gotówką prawie wszystkich swoich zakupów drzewa...
— Naprawdę!...
— Tak jest w istocie... Zyskuje dużo zawierając tranzakcye ze sprzedawcami z gotówką w ręku... Potrąca on im sześć od sta, od wszystkich sum w ten sposób płaconych, to daje w końcu roku rezultat, wcale pokaźny, ani byś pan nawet nie przypuścił...
— Dom Verdier jest więc bardzo bogaty?
Andrzej zrobił gest który miał oznaczać:
— To przechodzi wszelkie wyobrażenie!
— I pomimo takiego majątku — spytał Maugiron — pan Verdier żyje skromnie i pracuje jak zwyczajny komisant.
— Ja nie znam żadnego komisanta oddanego tak pracy jak mój pryncypał — odpowiedział Andrzej śmiejąc się — a jego zewnętrzne życie jest podobnem do życia biednego małego kupca, który zaledwie może związać brzeg z brzegiem...
— Jaka dziwna i nadzwyczajna chciwość!...
— Nie wiem czy to jest chciwość, i prawie wątpiłbym... brak wielu potrzeb i pragnień wytłomaczyłby lepiej, co do mnie, to obyczaje lacedemońskie...
— Procenta i zyski, bezustannie powiększane, nigdy nie wydane, rosną oczywiście jak tocząca się po śniegu kula śniegowa — rzekł Maugiron.
— Oczywiście... — powtórzył de Villers.
— Ta kula śniegowa skończy na przybraniu rozmiarów olbrzymich!... Panna Lucyna będzie jedną z najbogatszych dziedziczek Paryża...
— Niestety tak! — wyszeptał kassyer.
— Dla czego to niestety?... Wygrasz pan wielki los na loteryi, kochany panie Andrzeju, jeżeli zostaniesz jej mężem...
— Ah! nie o jej majątek mi chodzi wcale!
— To już rzecz widoczna... romantyczny młodzieńcze, i nie wątpię ani minuty o twojej szczerości i bezinteresowności... ale wierzaj mi majątek nigdy nic nie psuje...
— Pan wie, iż tylko na pana jednego liczę, jeśli marzyć sobie pozwalam o dojściu kiedyś do celu moich nadziei!... Czy pan był łaskaw w moim interesie nowe przedsięwziąć kroki?...
— A jakże, kochany panie Andrzeju; jutro a może nawet dziś wieczór, spodziewam się, że będę mógł pomyślną panu zwiastować nowinę...
— Ah! panie, będziesz moją Opatrznością!...
W chwili kiedy de Villers wymawiał te słowa, Motyl, młody terminator z którym zabraliśmy już znajomość przy chorobie psa Plutona, wpadł do biura i zdjąwszy czapkę, poprawiając swoje blond włosy potargane, nie umiał wyrzec ani słowa...
— Co ty chcesz, mały? — spytał się kassyer.
— A to proszę pana — odpowiedział chłopak — jakiś jenerał austryjacki, taki sam jak w sztukach w cyrku na bulwarach Temple, w ubraniu zielonom oszytem złotem, dużych epoletach, piękną szpadą i kapeluszu z piórem...
— Jenerał austryjacki! — powtórzył do Villers.
— On mi tego nie powiedział, ale ja go sam dobrze przed chwilą widziałem...
— A dla czego u diabła przychodzisz mi o nim mówić?...
— Bo on chce widzieć koniecznie jednego pana, który jak się zdaje jest w zakładzie. Utrzymuje, że przychodzi do tego pana z listem bardzo pilnym, powiedziano mu że jest tutaj, i że wreszcie jego powóz stoi przed bramą i że go poznaje doskonale... Jenerał przyjechał w kabryolecie... Pan którego szuka nazywa się Montgeron, czy też Monneron... czy też jakoś podobnie do tego...
— Ależ — krzyknął de Villers — to pewno on pana czeka, panie Maugiron?...
— Maugiron — wykrzyknął żywo chłopak — tak... tak... tak powiedział!... Czy mam przyprowadzić tu jenerała?...
— Czy pan co z tego rozumie? — spytał Andrzej.
Maugiron wybuchnął głośnym śmiechem.
— Doskonale rozumiem! — odpowiedział — jenerał austryjacki, to poprostu mój służący w kostiumie Strzelca!... Przyprowadź go dobre dziecko, jeżeli pan de Villers zechce pozwolić...
— I owszem proszę!.. — wyrzekł Andrzej kłaniając się.
Motyl wybiegł z całych sił i wrócił niedługo, prowadząc lokaja, w kapeluszu z olbrzymiem piórem.
Strzelcy, dziś wyszli z mody, i już nie widuję teraz, ich kołyszących się piór kogucich, za karetami, landami i koszykami, które ciągną szeregiem, aleją Cesarzowej, i po lewym brzegu jeziora w lasku Bulońskim, ale w roku 1854, były jeszcze niektóre okazy tego rodzaju.
— A! to ty, Lorrin — rzekł Maugiron — jakim wypadkiem aż tu mnie znalazłeś?
— Mam list od mojego pana — odpowiedział strzelec — pan Vicehrabia, uprzedził mnie, że to bardzo pilne i że mam oddać do rąk własnych, przybyłem więc tu podług objaśnienia pańskiego kamerdynera.
— A list?...
— Oto jest...
— Czy mam ci dać odpowiedź?...
— Nic nie wiem... Pan raczy zobaczyć sam, przeczytawszy...
Koperta była duża. Wielka pieczęć na czerwonym laku, a na niej widniał pięknie wyrzeźbiony herb.
Maugiron złamał pieczątkę rozdarł kopertą i rozłożył arkusz papieru, kwadratowy, gruby jak pargamin.
— Nie daję ci odpowiedzi piśmiennej — powiedział, przebiegłszy oczami kilka wierszy nakreślonych na tym papierze, — powiedz panu vice-hrabiemu, że znajduję jego myśl wyborną, że przyklaskuję jej obydwiema rękoma, i że może liczyć bezwarunkowo na mnie...
— Nic więcej, proszę pana?...
— Nie, nic więcej!...
Strzelec ukłonił się i wyszedł.
Maugiron odwrócił się do Andrzeja.
— Kochany panie de Villers — rzekł mu — czy pana bardzo zadziwię zawiadamiając go, że w liście, który niespodzianie odebrałem tu, jest mowa o panu?...
— O mnie!... — krzyknął kassyer zdziwiony.
— Tak panie, tak... Jest to list od jednego z moich najlepszych przyjaciół, vice-hrabiego Montaigle, mego kolegi z rady zarządzającej towarzystwa kolonizacyi okolic...
— Ah! — wyjąkał Andrzej, któremu w piersiach oddech się zatrzymał, tak żywem było jego wzruszenie.
— Mówiłem o panu z vice-hrabią Montaigle — ciągnął dalej Maugiron — mówiłem mu po kilka razy w przedmiocie, który pan łatwo odgadniesz... Powtarzałem, że proszę go, jak o przysługę osobistą, aby użył całego swojego wpływu na pozostałych naszych kolegów, aby otrzymać miejsce, na którem tak serdecznie chciałbym pana widzieć... Na to właśnie odpowiada mi vice-hrabia...
— Ale... — wyszeptał pan de Villers — co odpowiada?...
— Czytaj pan sam...
W tejże chwili Maugiron podał kassyerowi rozłożony list.