Tajemnica Tytana/Część druga/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.
Usprawiedliwienie

— Czegóż więcej żądam od ciebie jak słuchania mnie — wyrzekł Jakób Lambert poważnie — powinnaś mnie wysłuchać bez uprzedzenia, bezstronnie, w całej prostocie twojego serca!... Jednem słowem nie trzeba, aby każde moje słowo, napotykało zwątpienie i podejrzenie z twojej strony... Bardzo często w przeszłości, Lucyno, znajdowałaś mnie zimnym dla ciebie... ten chłód był tylko pozornym... ja cię kocham serdecznie, głęboko, i czuję dobrze że nie mógłbym żyć dłużej, gdybym stracił przywiązanie i szacunek mojej córki, i gdyby moja córka uważała mnie za winnego tak potwornej zbrodni... Dla tego właśnie chcę przedstawić tobie jaką jest wina moja, i dla tego pragnę usprawiedliwić się przed tobą...
Te, w gruncie rzeczy nic nie znaczące wyrazy, wymówione głosem wzruszonym, przez człowieka, którego za swego ojca uważała, sprawiły na Lucynie bardzo żywe wrażenie i zaczęły zachwiewać jej przekonanie.
— Tak — zawołała z uniesieniem, wyciągając obiedwie ręce ku niemu — tak, usprawiedliwiaj się ojcze!... Ja teraz błagam cię o to!... W sercu mojem, ja już uniewinniam cię, ale rozum mój potrzebuje pozytywnego wyjaśnienia... w tej chwili nie chcę, aby pomiędzy tobą a mną pozostał jakiś cień powątpiewania!... Ja cię kocham, mój ojcze... kocham cię z całej duszy!... i dla tego cios, który mnie dotknął jest tak straszny!... Obwiniać cię!... sądzić cię występnym!... ah! to byłoby nad moje siły!... Rozum mój by uległ, a może w szaleństwie mojem, zdradziłabym cię bezwiednie...
Jakób Lambert cofnął się o jeden krok, a twarz jego dotąd słodko uśmiechnięta, przybrała groźny wyraz.
— Nieszczęśliwe dziecko, zdradziłabyś mnie!... — szepnął głosem ponurym.
— O! mimowolnie, mój ojcze, i bezwiednie! — odpowiedziała młoda dziewczyna — prędzej dałabym się zabić, zanimbym wymówiła słowo oskarżające cię, Bóg mi świadkiem!... ale w mojem szaleństwie, i w gorączkowem jakiem uniesieniu, kto wie czybym...
— Tak — myślał ex-kapitan — tego można się w istocie obawiać!... i za jakąbądź cenę trzeba tego uniknąć...
— Usprawiedliw się więc, w imię nieba — kończyła Lucyna — wvtłomacz mi to, czego sama nie mogę zrozumieć... o to na klęczkach... u nóg twych błagam cię i zaklinam!...
I młoda dziewczyna, zamieniając słowa w czyn, padła z takiem uniesieniem i szybkością do nóg Jakóba Lambert, że nie zdążył jej powstrzymać od tego kroku.
Pośpieszył podnieść ją, i łagodnie posadził napowrót na łóżko.
— Powiem ci wszystko, drogie dziecko — rzekł biorąc ją za ręce, i jednocześnie całując ją po ojcowsku w czoło — i bądź pewną, moje usprawiedliwienie będzie zupełne...
— Jeśli tak, to mów prędzej!... mój ojcze!... mów prędzej!... O! jakże ja będę szczęśliwa gdy te ciemności rozproszone zostaną!...
— To nastąpi bardzo szybko.... Muszę ci naprzód powiedzieć o tym człowieku...
Lucyna zadrżała.
— O tym, który... przed chwilą... był tam? — szepnęła.
— O tym, który dawał sam sobie nazwisko Maugirona, a który nazwisko to przybrał aby ukryć swoje własne — odpowiedział Jakób Lambert. — Dziś rano, w zakładzie, skoro mi przedstawiony został przez ciebie, nie poznałem go zrazu, tak umiał zmienić z niezrównaną zręcznością, twarz swoją, a nawet i głos!...
— Znałeś go więc oddawna, mój ojcze?...
— Znałem go kiedyś, moja Lucyno!... ale od wielu lat, nie było między nami żadnych stosunków... myślałem że umarł... przynajmniej miałem nadzieję... bo był moim śmiertelnym wrogiem...
— Czyś go obraził czem?...
— Nigdy!...
— Zkąd więc pochodziła ta jego nienawiść?...
— Któż to wiedzieć może i jak można wytłomaczyć nienawiść duszy zawistnej i podłej?... Niegdyś za moje dobrodziejstwa odpłacił mi czarną zdradą... mógłbym się był mścić... ale umiałem panować nad sobą, gardząc jego obelgami, jego intrygami, jego potwarzami... Tacy ludzie nie przebaczają wzgardliwej litości jaką wzbudzają... to też, powtarzam, prześladował mnie z ustawiczną nienawiścią, zawsze równie żywą i zaciętą, jak w pierwszym dniu, pomimo ubiegłego czasu, pomimo wszystkiego co się w ciągu tego czasu wydarzyło...
— Mówiłeś o obelgach... intrygach... potwarzach... może on cię spotwarzył mój ojcze?...
— Nie mnie, ale osobę, która mi była tysiące razy droższą niż moje własne życie...
— Kogóż?...
— Dowiesz się zaraz... Dziś rano, po kilku minutach rozmowy pobieżnej, zażądał odemnie wyznaczenia mu schadzki tajemnej na tę noc... Chciałem odmówić... mówiłem ci, że go nie poznałem od razu, ale zaczął nalegać i dał mi do zrozumienia kilkoma wyrazami dla wszystkich niejasnemi, ale zrozumiałemi dla mnie, że posiada tajemnicę owych niecnych potwarzy, z których jednej byłoby dosyć aby zniesławić pamięć drogą i świętą!... Drżący ze wstydu i boleści, widząc w ręku nieznajomego człowieka te zapomniane już tajemnice, uległem!... Naznaczyłem Maugironowi schadzkę nocną, o którą mnie prosił... albo raczej, której wymagał odemnie, i w celu który łatwo zrozumiesz, przedsięwziąłem niezbędne! ostrożności, aby moje widzenie się z nim było nieznane nikomu... Przyszedłem tutaj!... Bo i któż w istocie mógłby o tak spóźnionej godzinie śledzić moje kroki w kajucie na statku?... czy nie trzeba było nadzwyczajnego wypadku, albo raczej niepojętej fatalności, aby cię przywiodły do tych drzwi?...
O naznaczonej godzinie Maugiron przybył...
Byliśmy sami... Zdjął maskę z bezwstydną bezczelnością... dał się poznać i przekonał mnie od pierwszych słów, że takim jakim go kiedyś znałem, pozostał do dziś dnia!... Chciał znowu wyzyskiwać potworne potwarze będące dziełem jego własnem, za czasów jego młodości; a pamięć święta, której nędznik groził, była to... zadrżysz ze zgrozy moje dziecię!... była to pamięć twojej matki...
— Mojej matki!... — krzyknęła Lucyna składając ręce — o! podły!... O! nikczemny!... on czernił pamięć mojej matki!...
— Czernił ją kłamliwie, bo godna towarzyszka mego życia, po której w sercu mojem wieczną noszę żałobę, była najczystszą, najcnotliwszą, najnieskazitelniejszą z kobiet!... Ale Maugiron z machiawelskiem łotrowstwem, ze straszną zręcznością prawdziwego artysty, w zdradzie zebrał kiedyś fałszywe pozory, zgrupował je, a z tych pozorów zwodniczych nikczemną wysnuł historyę, którą za rzeczywistość dowodami popartą, podawał:
Niech Bóg uchowa, abyś się sama kiedyś przekonała córko moja ukochana!... o tem, że ze wszystkich broni podstępnych, potwarz jest najniebezpieczniejsza... Prawda czasem rani, ale potwarz zabija na pewno, gdyż rana przez nią zadana jest zatruta!...
Maugiron, znał moją cześć, mój szacunek dla pamięci drogiej małżonki, dla czułej matki, która z wysokości nieba czuwa nad nami, i chciał nałożyć cenę na swoje milczenie!... Czy wiesz czego chciał odemnie za to aby milczał, moje dziecko... mojego majątku całego... Tego majątku tak pracowicie zarobionego dla ciebie, dla ciebie jednej, tego majątku który ma kiedyś należeć do ciebie...
— O! mój ojcze... mój ojcze — przerwała żywo Lucyna — trzeba mu go było dać!... co nas obchodzi ubóstwo?... mielibyśmy łatwo odwagę i siłę do zniesienia go razem... wzięłabym się do pracy dla ciebie z ochotą, z radością... a wreszcie nędza, głód nawet, byłyby lepsze jak wyrzuty sumienia...
— Pozwól mi dokończyć, moje dziecko — wyrzekł Jakób Lambert — a zobaczysz, że wyrzuty, o których mówisz nie istnieją, bo nie mam sobie nic do zarzucenia... Układałem z Maugironem warunki nikczemnej, niegodnej umowy, jaką mi proponował... Ofiarowywałem temu nędznikowi ogromną sumę... milion!... myślałem, że już jest gotów przystać, gdy w tem nagle, niespodziewanie, on, wymierzając ku mnie lufę pistoletu wykrzykuje!...
— Dosyć już tych rozpraw!... wola moja jest nieubłagana... podpisz mi tu natychmiast zrzeczenie się natychmiastowe tego wszystkiego co posiadasz, lub zginiesz!...
— Ach! — krzyknęła Lucyna — co za nikczemnik!... Potwór!...
— Prawa boskie i prawa ludzkie przyznają każdemu prawo święte legalnej obrony... — kończył kapitan — moje życie było zagrożono!... natchnienie z nieba przypomniało mi, że ja sam mam w ręku życie niegodziwego zbrodniarza!... Zdawało mi się że Bóg sam skazywał tego człowieka popychając go w moc moją!... przycisnąłem sprężynę, która porusza podłogę statku, w tem właśnie miejscu na którem stał zdrajca nikczemny!... I stało się!..
Oto jest cała prawda, prawda!... jeszcze jedna chwila, jedno poruszenie zbrodniarza, a zostałabyś sierotą! broniłem się!... nie doznaję ani żalu, ani wyrzutów sumienia za ten czyn straszny wprawdzie, ale konieczny!... Nie spełniłem zbrodni... sumienie głośno mi mówi, że tylko wykonałem sprawiedliwy wyrok!...
— Mój ojcze... mój ojcze... — szeptała młoda panienka wzruszona rzucając się w objęcia Jakóba Lambert — przebacz mi żem przez chwilę podejrzewała cię o zbrodnię... Byłam szalona... ale byłam także bardzo litości i pożałowania godną!... Gdybyś wiedział jak wiele cierpiałam!... serce moje zmuszało się aby wierzyć w niewinność twoją, ale rozum mój dał się złudzić kłamliwym pozorom!... Widziałam!... nie wiedziałam!... byłabym oszalała, jestem pewna, gdyby te straszne wątpliwości dłużej trwały!... Teraz ciężar straszny jaki mnie przygniatał znikł!... Mogę całować twoje ręce, one są czyste od wszelkiego złego czynu!... Nic nie staje na przeszkodzie mojej miłości dla ciebie... nic czci mojej dla ciebie nie nadwyręża!... Widzisz, mój ojcze... patrz, płaczę jeszcze... ale w tej chwili to z radości!...
Jakób Lambert, po raz pierwszy w życiu uściskał serdecznie Lucynę, co biedną dzieweczkę wielce i rozkosznie wzruszyło.
— A teraz droga córko — powiedział potem — teraz kiedy dzięki Bogu, dzięki sile nie przepartej jakiej prawda dodała słabym słowom moim, wygrałem przed tobą sprawę, powinnaś zrozumieć potrzebę zupełnego milczenia!... powinnaś zrozumieć, że wieczna noc musi pokryć akt najwyższej sprawiedliwości, który się tu spełnił!...
Lucyna patrzyła na ojca ze zdziwieniem.
— Czegóż się możesz obawiać? — spytała — dla czego usuwać się przed światłem jeżeli się nie ma sobie nic do zarzucenia?...
— Ja nic nie rozumiem... — rzekł Jakób Lambert.
— Czy chcesz abym ci powiedziała całą myśl moją, mój ojcze?...
— Mów moje dziecię!...
— Na twojem miejscu, wiesz cobym zrobiła?...
— Nie wiem, ale gorąco pragnę dowiedzieć się...
— A więc ci powiem!... zaraz z brzaskiem dnia poszłabym do prokuratora cesarskiego i opowiedziałabym mu wszystko...
Jakób Lambert zadrżał i odstąpił kilka kroków...
— Ty byś to zrobiła!... — wykrzyknął.
— Tak, mój ojcze...
— Nieszczęśliwe dziecko, ależ to byłaby moja zguba!...
Lucyna zbladła i znowu drżeć zaczęła.
— Jakto?... — spytała.
— Pozory są przeciw mnie, a sprawiedliwość ludzka, w istocie rzeczy omylna, bardzo często z pozorów tylko sądzi!...
— Czyż ja zwątpiłam choćby na chwilę o prawdzie twoich słów ojcze?...
— Ty nic!.. ale ty jesteś moją córką!... tyś mnie zrozumiała!... ty wiesz; że kłamstwem się brzydzę!... Ty zresztą nie żądałaś, nie potrzebowałaś żadnych, dowodów!... Otóż sprawiedliwość ludzka wymagałaby dowodów mojej niewinności!... Byłoby mi niepodobna dostarczyć ich... Na jakież świadectwo mógłbym się powołać!... Na twoje!?... Ach! niestety byłoby ono najstraszniejszym przeciw mnie dowodem, najbardziej o winie mojej przekonywającym!...
— Wielki Boże!...
— Jestem niewinny, przysięgam ci to raz jeszcze, przysięgam ci na to wszystko co kocham, na to wszystko co czczę na tym świecie i tamtym, a jednak tylko zupełna tajemnica, bezwarunkowa, absolutna, może od tej chwili mnie ocalić!...
— Jakież straszne położenie! — szeptała młoda dziewczyna, podnosząc ku niebu swoje oczy zalane łzami. — Ach to okropne!... rozpaczliwe... Co począć teraz?... Co postanowić?... Jak postępować?...
— Trzeba milczeć!... Przypadek, a raczej fatalność uczyniły cię arbitrem mojego życia... masz w ręku swoim mój honor i życie moje!... czuwaj dobrze nad sobą, moje dziecko!... pamiętaj, że jedno słowo nierozważnie wyrzeczone, mogłoby się stać wyrokiem śmierci dla mnie, i że dosyć byłoby jednego wyrazu aby głowa twojego ojca spadła pod toporem, na placu de Grève!...
Lucyna wydała głuchy krzyk przerażenia, jej wzrok wyrażał niewypowiedziany przestrach, i głosem słabym zaledwie dosłyszalnym szeptała:
— O! będę milczała... będę milczała... przyrzekam ci to... mój ojcze!...
— Niech mi Bóg będzie świadkiem dziecię moje, że nie wątpię o tobie... — odpowiedział Jakób Lambert, ale muszę postawić nieprzebytą zaporę między tobą i roztargnieniem, pomiędzy tobą a jedną chwilą zapomnienia, jedną chwilą słabości... Musisz mi przysiądz!...
— Jakiej żądasz przysięgi?...
— Najświętszej ze wszystkich!... Pamiętaj, że honoru twojej matki broniłem tej nocy... przysięgnij mi więc na pamięć twojej matki, że będziesz milczała!...
— Przysięgam...
— Przysięgnij, że ani ruchem, ani spojrzeniem, nie zdradzisz nic z tego co się stało w twoich oczach tu w tej kajucie!...
— Przysięgam...
— Ani teraz, ani później!...
— Nigdy... — Cokolwiekby się stało!?...
— Tak, mój ojcze, cokolwiekby się stało.
— To dobrze!... Teraz jestem spokojny... córka która zdradza taką przysięgę... córka, która naraża swojego ojca, jest nikczemną i wyrodną!...
— Córka, która zdradza swojego ojca — wyrzekła Lucyna z uniesieniem — nie istnieje, nie może istnieć!... Ja umarłabym raczej aby uratować ciebie mój ojcze!...
— Jesteś aniołom!... — wyszeptał Jakób Lambert — wiem że mogę liczyć na ciebie!... nagroda twojego przywiązania dla mnie, nie da długo na siebie czekać...
— Nagroda — przerwała Lucyna — nie zasługuję na żadną i nie potrzebuję żadnej!... nie pragnę nic... nie proszę o nic...
— Tej, którą ci ofiarować zamyślam nie odmówisz pewnie — odpowiedział kapitan z uśmiechem. — Będzie nią dobra wiadomość jakiej chcę ci udzielić... będzie nią zlecenie wymiaru sprawiedliwości w mojem imieniu, którem to zleceniem chcę cię obarczyć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.