Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 85

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Tropem zbrodniarzy
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TROPEM ZBRODNIARZY

W tym samym czasie, gdy w willi Rodriganda radowano się otrzymanym z Meksyku listem, nastrój jeńców, pozostawionych w Santa Jaga, był o wiele mniej podniosły.
Piątkę, składającą się z Corteja, Józefy, Landoli i Manfreda, zamknięto w ustroniu i rozmieszczono nawet w dwóch osobnych, ciemnych podziemiach, na wszelki wypadek przykuto wszystkich łańcuchami do ścian, jak to przykuwał swych jeńców Hilario. Józefa siedziała wraz ojcem w jednej celi podziemnej Gasparino, Landola i Manfredo zamknięci byli w drugiej. Obydwie cele przedzielał korytarz.
Dni upływały jeńcom w ponurym przygnębieniu. Ponadto Józefa ustawicznie jęczała wskutek bólu żeber; dlatego Pablo miał wrażenie, że go zamknięto na dnie piekła.
Gasparino i Landola szybko pogodzili się z towarzyszem niedoli Manfredem, który niedawno trzymał ich pod kluczem. Wspólnie snuli plany ratunku i zemsty. Ale czas, płynący niezmiernie wolno, robił swoje; z dnia na dzień przycichali, pokornieli; po trzech tygodniach doszli do stanu, graniczącego z apatią i zupełną biernością.
Czarny Gerard, którego pozostawiono w Santa Jaga razem z Marianem, starym hrabią Fernando, kapitanem Helmerem, Grandeprisem i Mindrellem, skręcał się wprost z nudów. Pojechał więc do głównej kwatery Zapoteki, aby ofiarować swoje usługi. Energicznej jego naturze odpowiadało to bardziej, niż pilnowanie jeńców, pozostawionych, jego zdaniem, pod zupełnie pewną strażą. Pożegnawszy przyjaciół, odjechał. Czy mógł przewidzieć, co się przygotowuje w podziemiach klasztoru? — —
— Caramba! — zaklął Landola. Przyzwyczajony do życia na morzu, najdotkliwiej reagował na duszność więziennego powietrza i ciągłe ciemności. — Jeżeli to się nie skończy, oszaleję! Wolałbym, aby nas bodaj postawiono pod sąd. Takiego życia dłużej nie zniosę.
— Mam wrażenie, że wkrótce niczego już czuć nie będziecie pod nogami, — rzekł Manfredo — gdyż kat założy wam stryczek na szyję. Gdybym miał swobodne ręce! Nie słuchałbym wtedy gwizdania szczurów.
— Tak, gdyby! — odparł szyderczo Landola. — Słówko gdyby wymyślił diabeł. Jakżebyście się zresztą wydostali z tego mrowiska? Opowiadaliście wprawdzie, że pod klasztorem jakiś tajemny korytarz prowadzi do kamieniołomów. Powiedzieliście jednak, że wrogowie nasi zmusili was do wydania im planu krużganka. Możecie być zresztą pewni, że postarano się o zamknięcie wyjścia, jeżeli nie, to jest z pewnością strzeżone i nikt z nas nie będzie mógł wyjść przez nie.
— Słusznie! Nie mówiłem wam jednak o tym, że istnieje drugie tajemne wyjście. Tego wyjścia nie ma na planie, który musiałem wydać temu przeklętemu doktorowi.
— Wiecie, gdzie się mieści?
— Wiem. Nie warto jednak o tym, mówić dopóki...
Umilkł, gdyż ktoś odsunął rygiel. Otworzyły się okute żelazem drzwi — wszedł jakiś człowiek. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej dzban z wodą. Pod pachą miał bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie wydał okrzyku zdumienia. Opanował się jednak, gdyż człowiek, który wszedł przed chwilą, ściągnął karcąco brwi.
Położywszy bochen i postawiwszy dzban z wodą, człowiek wyszedł, rzuciwszy znaczący wzrok na chleb.
— Co to było? — zapytał Landola. — Miałem wrażenie, że ten człowiek chciał na coś zwrócić naszą uwagę. Zresztą chleb i wodę przynosił nam ktoś inny. Cóż to znaczy?

— Cicho! — ostrzegł Manfredo. — Nie mówcie zbyt głośno, aby nie usłyszał nas pilnujący wartownik. Znam tego człowieka. To jeden z dozorców klasztornych. Wyświadczyłem mu raz pewną przysługę i wydobyłem z wielkich tarapatów, może chce się teraz odwdzięczyć. Nie wiem, w jaki sposób udało mu się przynieść nam wikt. Wskazywał znacząco na chleb. Zobaczmy, co w nim być może!
Chwycił kawał chleba, leżący u nóg.
Pierścienie, opasujące jeńców, były w ten sposób wbite w ścianę, że więźniowie nie mogli się dotykać wzajemnie. Mogli jednak zupełnie swobodnie brać jedzenie, które kładziono obok nich. Gdy Manfredo przełamał swoją kromkę, zmiarkował natychmiast co wyrażało spojrzenie dozorcy. Nie widział wprawdzie nic, ale wyczuł palcami przedmioty zawarte w chlebie.
— Cielo! Oto krzesiwo, używane w preriach. — To zdaje się knot świecy. A tu skrawek papieru i ołówek.
Pozostali słuchali z zapartym oddechem. Landola szepnął ochrypłym od wzruszenia głosem:
— Zapalcie świecę! Żywo!

Bratanek Hilaria usłuchał rozkazu Landoli. Wkrótce zamigotał słaby płomyk. Manfredo zapalił świeczkę i przy jej blasku odczytał następujące gryzmoły:
Z wielkim trudem udało mi się otrzymać pozwolenie na przyniesienie wam posiłku. Manfredo, czy życzysz sobie czego? Jeżeli tak, napisz na tej kartce i włóż do pustego dzbanka.

— Valgame Dios! — zawołał Manfredo. — Jesteśmy uratowani!
— Jakże wydostaniemy się za mury klasztoru?
— Już moja w tym głowa! Miejmy przede Wszystkim klucz i nóż.
— Wypiszcie wasze żądania na kartce. Musimy oszczędzać świecy. Resztę omówimy po ciemku.
— Słusznie — odezwał się Cortejo. Po głosie jego można było poznać, że znowu wstąpiła weń nadzieja. — Piszcie!
Manfredo wziął ołówek i, podłożywszy pod kartkę kromkę chleba, napisał:

W kancelarii stryja umieszczona jest nad biurkiem kaseta. Znajdziesz w niej kluczyk, który otwiera nasze kajdany. Przynieś ten klucz i jakiś ostry nóż. Oto wszystko, czego nam potrzeba.

Schował do rękawa kartkę i inne przedmioty, znalezione w chlebie, wraz ze zgaszoną świecą.
— Cóż dalej? — szepnął Gasparino Cortejo, gdy zapanowały dawne ciemności.
— Trzeba czekać — odparł lakonicznie Landola. — Oto wszystko.
Czy zabierzemy mego brata i siostrzenicę? Wystarczy odsunąć rygiel przeciwległych drzwi, aby ich oswobodzić.
— Hm — rzekł Landola po namyśle. — Tak bardzo tęsknicie za swymi krewnymi?
— Hm — mruknął również Gasparino. — Właściwie nie. Ta para nie zasłużyła na moją litość.
— Macie rację. Zresztą, siostrzenica wasza, trapiona bólami, byłaby nam tylko przeszkodą w ucieczce. Pocóż kłopotać się o babę, którą i tak niedługo diabli porwą? Niech siedzi, gdzie ją zamknięto!
— Jakże sobie wyobrażacie ucieczkę? — zapytał Cortejo. — Do jakiego portu się udamy? Do Veracruz?
— Drogę do Veracruz odcinają cesarskie i meksykańskie wojska. Musimy dotrzeć do jakiegoś zachodniego portu, do San Blas lub Manzanillo. Mam nadzieję, że Maksymilian będzie się jeszcze opierać Juarezowi do czasu, aż przybijemy do bezpiecznej przystani. Należy wygrać na czasie i uprzedzić wrogów.
Zanim wojna się skończy i wieści o stanie faktycznym dotrą do Hiszpanii, musimy załatwić ostatecznie sprawę Rodrigandów.
Naradzili się czas jakiś, wreszcie ustalili plan aż do najdrobniejszych szczegółów.
Ze wzruszenia i podniecenia przez następne trzy noce nie spali prawie. — — —
— Gdy czwartego dnia zjawił się wartownik, aby zluzować kolegę, ujrzał ku przerażeniu, że poprzednik jego leży w kałuży krwi. Nóż, wepchnięty w serce, pozbawił go życia. Pełen złych przeczuć, nowy wartownik podszedł do najbliższych drzwi i odsunął rygiel. W celi zastał Corteja i Józefę w kajdanach. Ale u drzwi przeciwległych rygiel był odsunięty. Uchyliwszy drzwi, wartownik omal nie upadł na ciało, rozpostarte na ziemi. Przy blasku latarni dojrzał, że leży przed nim człowiek, który miał zanieść jeńcom jadło. Był związany, usta miał zakneblowane. Trzej jeńcy zginęli, zostawiwszy pierścienie, w które ich zakuto.
Szybkim ruchem uwolnił wartownik z więzów i odkneblował leżącego na ziemi kolegę. Ten opowiedział, co zaszło.
— Gdy wczoraj w południe otworzyłem drzwi, aby wnieść jeńcom codzienne pożywienie, jeden z nich nazwiskiem Landola, przebiegł obok mnie z podniesionym nożem i, dopadłszy w korytarzu wartownika, przebił mu serce. Pozostali dwaj rzucili się na mnie, związali, skneblowali i rzucili na ziemię. Oto wszystko, co mogę powiedzieć. Istna to dla mnie zagadka, w jaki sposób jeńcy uwolnili się od więzów i skąd Landola dostał nóż.
Wartownik zameldował o wypadku majorowi. Zjawił się po upływie pięciu minut wraz z don Fernandem, Marianem, strzelcem Grandeprisem, kapitanem Helmerem i Mindrellem, których ucieczka zbrodniarzy najżywiej poruszyła.
Grandeprise zaczął przeszukiwać celę.
— Proszę o aresztowanie człowieka, którego znaleziono w celi związanego i skneblowanego. Mam mocne podejrzenie, że dopomógł jeńcom do ucieczki — rzekł wkońcu.
— Jakież są podstawy tego podejrzenia?
— Dlaczego zbiegowie wartownika zamordowali, a tamtego jedynie obezwładnili? Przecież tylko dlatego, że cieszył się ich względami.
— Ma pan rację. — I, zwracając się do pielęgniarza, udającego zdumienie, rzekł groźnie: — Przyznajcie się, żeście ułatwili tym łotrom ucieczkę!
— Myli się pan, sennor! — tłumaczył się pielęgniarz. — To nie ja. Nie mam pojęcia, jak — — —
— Zobaczymy! Związać go!
Pielęgniarz chciał się bronić, ale wobec przewagi sił związano go w oka mgnieniu.
Ucieczka jeńców pozostałaby nierozwiązaną zagadką, gdyby nie to, że major miał angielskiego charta, który świetnie tropił zbiegów. Po upływie kwadransa sprowadzono charta do celi, w której mieścili się zbiegowie. Psu podsunięto pod nos wiązkę słomy, podniesioną z ziemi. Pochyliwszy pysk, zaczął z taką siłą ciągnąć za linkę, że prowadzący żołnierz ledwie mógł za nim podążyć. Pozostali ruszyli za nimi, zaciekawieni, co też się dalej stanie.
Chart przebiegał przez korytarz, potem, minąwszy schody, dostał się do piwnicy, położonej nieco wyżej. Tu zatrzymał się przez chwilę, poczem przednią łapą zaczął drapać jedną ze ścian. Bacznie obejrzawszy ścianę, ku najwyższemu zdumieniu odkryto, że mieszczą się w niej tajemne drzwi, a obok nich maleńkie wgłębienie. Grandeprise włożył rękę i przycisnął: w tejże chwili ściana się rozsunęła.
— Do licha! — zawołał strzelec ze zdumieniem. — Doktór Hilario znał jeszcze jedno wyjście, którego nie ma na mapie. Ten klasztor jest prawdziwym labiryntem. Jazda, naprzód! Dosyć długi korytarz kończył się prostopadłym murem. Czujny pies zaczął go obwąchiwać. Po długich poszukiwaniach odkryto jakiś niepozorny guzik, naciśnięto — — i mur się rozstąpił. Wszyscy stanęli nagle w pełnym świetle słonecznym. Przez gałęzie drzew widać było z góry mury klasztorne.
Pies chciał iść za śladami, prowadzącymi w dół, lecz Grandeprise wstrzymał go i, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Stać! Zagadka jest rozwiązana. Już wiemy, którędy te kanalie zbiegły. Teraz nie wolno tracić czasu. Panie majorze, czy pan użyczy nam psa do ścigania złoczyńców?
— Chętnie. Ale chyba nie zamierza sennor puścić się w pogoń w pojedynkę?
— Nie — odparł Grndeprise. — Poszukam jeszcze kilku tęgich ludzi, którzy lubią polowania.
— Niech pan nie zapomina, — rzekł Mariano — że mamy z tymi ludźmi wielkie porachunki. Idę z panem! Sądzę, że nie będzie się sennor sprzeciwiać.
— I ja się przyłączę — rzekł Mindrelio zdecydowanie. — Zawdzięczam tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim łukiem dokoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandeprise‘a.
— Zależy czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszenie a naszym, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którym pełno było śladów kopyt końskich. Wciągał nosem powietrze, wreszcie, kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Siady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewnie ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku rancho. Przy bramie powitał go stary, ponury vaquero.
— Bueno dias, sennor! — rzekł strzelec uprzejmie. — Bądźcie łaskawi powiedzieć, czyście nie widzieli tu wczoraj trzech ludzi?
Vaquero zasępił się jeszcze bardziej.
— To wasi towarzysze, sennor?
— Nie, ale szukamy ich. To zbiegli zbrodniarze. Powinni byli przechodzić tędy.
Wyraz podejrzliwości ustąpił z twarzy vaquera.
— Jeżeli tak, chętnie powiem, co mi wiadomo. Nie widzieliśmy nikogo, ale musieli tu być jacyś trzej ludzie, gdyż dziś rano stwierdziliśmy brak trzech koni i trzech siodeł.
— Nie ulega wątpliwości, że to oni. Dziękuję za wiadomość. Adios, sennor!
— Nie ma za co. Jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, powieście tych łotrów na pierwszej gałęzi.
— Pomyślę o tym, kiedy ich schwytamy. Możecie być pewni, że nic dobrego ich nie spotka!
Strzelec wrócił do towarzyszy. Badanie śladów pokazało, że datują się od ubiegłej nocy.
Grandeprise wziął psa na smyczę i po krótkim wypoczynku ruszono w kierunku południowym. Ścigający byli w doskonałym humorze. Podtrzymywała ich wiara, że jednak schwytają wrogów, pozbawionych pieniędzy, broni i amunicji. Konieczność zaopatrzenia się w żywność opóźni ucieczkę, co wyjdzie tylko na korzyść ścigających.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.