Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 84

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Niefortunne porwanie
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NIEFORTUNNE PORWANIE

Podczas gdy Miramon i Orbanez omawiali plan skierowany przeciw Emilii, sennorita wróciła do swego mieszkania. Zmiarkowawszy, że rola jej skończona, myślała z utęsknieniem o wyjeździe. Nagle usłyszała odgłos kroków męskich. Zatrzymały się przed drzwiami. Stara służąca otworzyła drzwi, prowadzące na korytarz i, stanąwszy w nich, rzekła:
— Dwaj sennores chcą mówić z wami, sennorita. Jeden zwie się sennor Helmer, drugi Starzyński.
Zjawili się Robert i mały André Zobaczywszy André‘go, Emilia podeszła doń szybko i, wyciągając radośnie ręce, zawołała:
— Co za niespodzianka! Kogo widzę, sennor André! Skądże pan przybywa?
André rozejrzał się ostrożnie dokoła. Przekonawszy się, że służącej nie ma, odparł cicho:
— Od Juareza.
— Od Juareza? Przeprawa bardzo niebezpieczna! Któż panu towarzyszy?
— Słyszała pani o dwóch braciach Helmer, należących do otoczenia Zorskiego?
— Owszem pan ma na myśl Grzmiącą Strzałę i kapitana, nieprawdaż?
— Tak. Oto sennor Robert, syn kapitana. Przybył z Polski, aby nas ratować. Dręczyliśmy się wszyscy w okropnej niewoli.
Usiedli i zaczęli opowiadać. Gdy André skończył, Robert poinformował Emilię o celu obecnej wizyty.
— Jakto? — zapytała Emilia. — Chce pan mówić z cesarzem? Nie wolno mi wiedzieć, jaki cel ma ta rozmowa, nieprawdaż?
— Zgadła pani. Muszę milczeć, choć jestem przekonany, że mogę mieć do pani pełne zaufanie.
— Ależ oczywiście! Jak długo zamierza pan tutaj pozostać?
— Nie wiem dokładnie. To zależy od odpowiedzi cesarza. Skoro ją otrzymam, wrócę do Juareza.
— Oh, czy zabierze mnie pan ze sobą? Czuję się tu bardzo niepewnie i nędznie.
— Oczywiście, zabierzemy panią! — zawołał mały André z entuzjazmem.
— Jestem tego samego zdania, co mój kolega, — rzekł Robert.
— Kiedyż pójdzie pan do cesarza?
— Natychmiast.
Wyszli. André wrócił do venty, Robert udał się do klasztoru La Cruz.
Maksymilian spojrzał na Roberta szeroko otwartymi oczami i rzekł:
— Zameldowano mi pana jako porucznika Helmera.
Robert skłonił się dziarsko.
— Nazywam się Helmer, jestem porucznikiem, Najjaśniejszy Panie.
— Był pan w stolicy?
— Owszem, niedawno.
— Przybywa sennor od pana Magnusa?
— Niestety, nie.
Twarz cesarza rozjaśniła się przy ostatnim pytaniu. Otrzymawszy odpowiedź Roberta, spoważniał znowu i rzekł:
— A więc przybywa pan w sprawie prywatnej?
— W sprawie prywatnej? Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, w sprawie, w której chodzi o pańską osobę?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. Przybywam z Zacatecas.
Cesarz cofnął się o krok.
— Z Zacatecas? Z głównej kwatery Juareza? Czy pan był u niego?
— Rozmawiałem z nim.
— Jakże się sennor dostał do Juareza, będąc pruskim oficerem?
— Zjawiłem się nie jako oficer, lecz jako osoba prywatna. Był przed laty przyjacielem i obrońcą kilku członków mej rodziny. Odwiedziłem go w sprawach rodzinnych.
— Jakże to się stało, że pan przybył od niego do Queretaro?
— Wysłał mnie do Waszej Cesarskiej Mości.
Twarz cesarza nabrała lodowatego wyrazu.
— Czy pan uważa mnie za człowieka, utrzymującego stosunki z Juarezem?
— Skądże znowu. Przybyłem tu z inicjatywy kilku wybitnych ludzi. Choć przebywają w otoczeniu Zapoteki, los cesarza leży im bardzo na sercu.
— Jaki zaszczyt, co za cześć! — odparł Maksymilian z ironią. — Cóż mi sennor ma do powiedzenia?
— Polecono mi wręczyć Waszej Królewskiej Mości pewien papier. Musiałem jednak dać słowo honoru, że go zniszczę, gdyby Wasza Cesarska Mość nie chciała się nim posłużyć.
— To znaczy, że po przeczytaniu muszę panu oddać papier z powrotem?
— Tylko wtedy, gdy Wasza Cesarska Mość nie zechce się nim posłużyć.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Proszę pokazać papier!
Robert wyjął pismo Juareza i podał cesarzowi. Maksymilian czytał z początku ze zdumieniem, stopniowo jednak brwi ściągały mu się ponuro.
— Co to jest? Kto to pisał?
— Juarez.
— Czy to prawdziwy jego podpis?
— Najjaśniejszy Panie, jestem oficerem.
Maksymilian przeszył go ostrym wzrokiem.
— Chciałem zapytać — rzekł — czy Juarez podpisał dokument w pańskiej obecności?
— Tak.
— Z jakiej to się stało przyczyny?
— Osoby, o których mówiłem przedtem, błagały go usilnie.
— Przypuszcza więc, że zamierzam uciec?
— Nie. Ale wszyscy jego zwolennicy są przekonani, że to jedyny ratunek dla Waszej Cesarskiej Mości.
— Młodzieńcze, niech pan nie zapomina, przed kim pan stoi!
— Dokładnie zdaję sobie z tego sprawę.
— W myśl tego pisma powinienbym się oddać pod czyjąś opiekę, nieprawdaż?
— Tak. Pod opieką dostawcy tego glejtu.
— Ah. Więc to pan! — zawołał cesarz z najwyższym zdumieniem. — Pan chce mnie uratować?
— Tak.
— Młody porucznik!...
— Jestem przekonany, że Wasza Cesarska Mość może mi w zupełności zaufać. Juarez wierzy w to również.
— Byłby to krok szalony! Oto glejt — niech go pan zabierze.
— Pozwolę sobie jeszcze zapytać, czy nie było tu niejakiego doktora Hilaria z Santa Jaga?
— Uważam, że tego pytania nie słyszałem.
— Mogę tylko stwierdzić, że lekarz ten jest narzędziem w rękach wrogów Waszej Cesarskiej Mości; że byłoby bardzo wskazane relacyj jego słuchać z rezerwą.
— Rozumiem. Juarez obawia się runąć. Dlatego nie chce mnie schwytać i nakłania do ucieczki.
Cesarz wypowiedział te słowa obrażonym tonem. Robert odparł spokojnie:
— Oświadczam pod słowem honoru, że Juarez napisał tych kilka słów, które miałem zaszczyt przedłożyć Waszej Cesarskiej Mości, nie dla jakiejś spekulacji, a wyłącznie pod wpływem naszych próśb oraz głosu swego serca.
Po tych słowach skłonił się i wyszedł.
Cesarz sobie zdawał sobie sprawy z tego co uczynił. Zapomniał zapytać, czy Robert pozostanie w Querataro, czy też opuści miasto. Zapomniał również, że ze względów politycznych, należałoby ograniczyć wolność osobistą człowieka, który widział wnętrze miasta i może wszystko zdradzić Juarezowi. Myślał tylko o ostatnich słowach Roberta. Brzmiały mu w uchu, jak daleki grzmot. Ale zmarnował lekkomyślnie sposobność ratunku. — —
— Udało się? — zapytał André lakonicznie powracającego Roberta.
— Nie. Cesarz łudzi się jeszcze, że pokona Juareza.
Była godzina dziewiąta. Emilia czekała na swych gości. Rozległy się głosy, uchylono drzwi, zajrzała przez nie para oczu. Przekonawszy się, że Emilia jest sama, przybysz wszedł do pokoju.
W pierwszej chwili przestraszyła się nieco. Lęk jednak ustąpił natychmiast, poznała bowiem adiutanta Miramona.
Skłonił się uprzejmie.
— Wybaczcie, sennorito, że wchodzę w taki sposób. Ale przyszedłem w sprawie ściśle poufnej. Pani była dziś z generałem Mejią u cesarza, jego Cesarska Mość nie mógł z panią rozmawiać ze względu na obecność Miramona i innych osób. Jego Cesarska Mość chciałaby przedstawić pani swe plany i dowiedzieć się czegoś o osobie doktora Hilaria, więc sądzi, że będzie mógł panią zobaczyć u siebie na chwilę.
— Zaprowadzi mnie pan do cesarza?
— Tak. Stosownie do życzenia Jego Cesarskiej Mości wizyta ma się odbyć w ścisłej tajemnicy.
— Uważam spełnienie woli cesarza za mój obowiązek. Muszę jednak przed wyjściem powiedzieć służącej...
— Ależ nie! Niech i ona nie wie, dokąd się pani udaje.
— Powiem tylko, aby oświadczyła gościom, których oczekuję, że wrócę za godzinę.
— Dobrze! Służąca jest na dole, u gospodyni. Zejdę na dół. Będę na panią czekać przed domem.
Major Orbanez odszedł.
Emilia przebrała się szybko. Na dole zapowiedziała duennie, że wróci po godzinie, i wyszła na ulicę, gdzie czekał major. Podeszła do niego.
Nie zdążyła nawet postąpić pięciu kroków, gdy schwyciły ją z tylu czyjeś mocne ramiona.
Ratun — — —
Urwała, gdyż wpakowano jej chustkę między zęby, skrępowano ręce i nogi. Poczuła, że ją ktoś wsadził na konia. Para ramion trzymała ją tak mocno, że nie mogła wykonać najdrobniejszego ruchu.
Oddychała z wielką trudnością. Miała wrażenie, że jazda trwa wieki. Nareszcie stanęli.
Wyjęto jej chustkę z ust.
— Na miłość Boską, co to jest? — jęknęła — Musieliście się pomylić, sennores!
— O, nie! Wiemy dobrze jakiego schwytaliśmy ptaszka, — rzekł jeździec z uśmiechem.
Przywiązano Emilię do konia. Pułkownik ujął lejce i ruszył galopem.
Jechali tak przez jakieś trzy godziny. Po upływie tego czasu, przybyli przed ventę, samotnie stojącą przy drodze. Przez szpary okiennic widać było płonące w gospodzie światło.
— Popatrz no, Diego, kto tam jest we środku?
— Kilku vaquerów — odparł. — Najwyżej pięciu.
— Zsiądźmy więc i napijmy się czegoś. Odwiązać babę, wnieść do gospody!...
Przywiązali konie do bariery, umieszczonej przed ventą i weszli do gospody. — — —
Przy porwaniu Emilii z pod domu w Queretaro, obecny był major Orbanez. Gdy konie miały ruszyć, popełnił nieostrożność i zawołał:
— Szczęśliwej drogi do Tuli!
Jeźdźcy nie zwrócili na ten okrzyk uwagi, usłyszeli go jednak dwaj inni ludzie. — — —
Tuż przed dziewiątą, Robert i André ruszyli do Emilii.
Nagle usłyszeli wołanie:
Ratun — — —
Zatrzymali się.
— Cóżto takiego? — zapytał André.
— Ktoś woła o pomoc — powiedział Robert. — Mam wrażenie, że to kobieta.
— Nie dokończyła słowa. Zakneblowano jej usta.
— Musimy jej pomóc. Naprzód!
— Baczność. Podkradnijmy się wolno i cicho.
— Szczęśliwej drogi do Tuli! — zawołał ktoś.
W oka mgnieniu znalazł się Robert obok nieznajomego i chwycił go, wołając:
— Co się tu dzieje, łotrze?
— Nic! — syknął schwytany. Wykonał szybki ruch i Robertowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilię uprowadzono. Ponieważ ten idiota adiutant zdradził się, dokąd ją porwano, musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w pokoju sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie im. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów jest przecież tylko dwóch.
— Niech cię o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał się pułkownik:
— Kim jesteście, sennores?
André siedział tyłem. Usłyszawszy pytanie Lopeza, odwrócił głowę i rzucił nań nieprzyjemne spojrzenie.
— Skądże ta ciekawość?
— Co takiego? Ciekawość? Czy nie wiecie, kim jestem? — huknął oficer.
— Pha! Wcale o tym wiedzieć nie chcemy. Z pewnością nie dowiemy się nic mądrego.
Lopez podniósł się i podszedł do stołu.
Zobaczywszy Roberta i André‘go, Emilia nie wątpiła, że przybyli, aby ją ratować. Nie zdradziła się jednak najmniejszym ruchem. Teraz zdjął ją lęk o małego André‘go, który spojrzał na pułkownika z nieustraszoną miną.
W tejże chwili André walnął pułkownika pięścią w głowę tak silnie, że Lopez zsunął się na podłogę. André skoczył mu kolanami na piersi i zatkał gardło.
Czterej żołnierze chcieli pośpieszyć swemu oficerowi z pomocą, ale Robert wstrzymał ich, wyciągnąwszy nabity rewolwer.
— Stać! — rozkazał. — Milczeć, nie ruszać się, bo kula w łeb!
Wyglądał tak groźnie, że żołnierze od razu zrezygnowali z oporu. Usiedli z powrotem, nie myśląc użyć broni. Vaquerzy i gospodarz, przyzwyczajeni do scen tego rodzaju, uważali, że najlepiej będzie nie mieszać się do awantury.
— Skończone z pułkownikiem? — zapytał Robert.
— Zaraz — odparł mały André, częstując Lopeza jeszcze jednym uderzeniem w głowę. — No, na dzisiejszy wieczór powinno wystarczyć.
— Podaj pan sznury, leżące pod ścianą. Trzeba trochę związać tych czterech sennorów.
André przyniósł sznury i powiązał jednego żołnierza po drugim.
— No tak! — rzekł mały. — Od tej chwili nie wolno nikomu bez naszego pozwolenia wychodzić z izby. Nikomu nic nie grozi, ale kto się będzie opierać, tego diabli porwą, albo ja.
Podszedł do Emilii.
— Musiała pani przeżyć straszne chwile — rzekł. — Zjawiliśmy się pod pani domem w chwili, gdy te łotry panią porywały. Oczywiście, popędziliśmy za nimi. Niech pani wypije nieco wina.
Zaprowadził Emilię do stołu i podał jej trzecią szklankę.
— Widzisz, — rzekł do gospodarza — miałem rację, żądając trzech szklanek.
Emilia podziękowała z całego serca. Gdy podniosła szklankę do ust, rozległ się tętent konia. Po chwili tętent, ucichł. W drzwiach stanął mały grubas, wysłannik tajnego związku.
Na widok związanych żołnierzy, chciał się cofnąć, ale André skoczył i chwycił go za rękę.
— Zaczekaj, ptaszku! Kto tu raz wszedł, ten musi zostać przynajmniej tak długo, jak my.
— Ależ sennor, nie miałem wcale zamiaru pozostać, — rzekł Arrastro półgłosem. — Chciałem tylko wstąpić na łyk wina.
— Wypij dziesięć łyków! Wtedy i my będziemy gotowi i będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz.
— Co to, to nie, — rzekł Robert z uśmiechem. — Ten sennor odprowadzi nas do Juareza.
Grubas zbladł, jak trup.
— Do Juareza? Dlaczego?
— Prezydent ma ochotę poznać pana. Gdzie sennor dziś bawił?
— W Queretaro i okolicy. Jestem kupcem. Jeżdżę w interesach firmy.
— Tak, to prawda. Kupczy pan kłamstwami, interesem sennora jest zdrada.
— Wielki Boże, sennor, mylicie się! — zawołał Arrastro, pełen przerażenia.
— Mylę się? Zaraz zobaczymy! Czy znają pana w Santa Jaga?
— Nie.
— Zna sennor lekarza Hilaria i jego bratanka Manfreda?
— Nie. Nie znam.
— Kłamstwo! Sam pana tam widziałem.
— Mylisz się, sennor!
Robert wymierzył grubasowi tak potężny policzek, że Arrastro uderzył głową o ścianę.
Robert rzucił na stół złotą monetę, ujął grubasa i przywiązał do konia przy pomocy André‘go. Emilia wsiadła na drugiego konia, po czym ruszyli.
Musieli w drodze powrotnej okrążyć Queretaro, aby dotrzeć do przednich straży Juareza. — —
Skierowano ich do kwatery generała. Kazał sobie opowiedzieć, co zaszło, i przyprowadzić Arrastra. Przyglądał mu się długo, zachowując ponure milczenie.
— Przeczyłeś temu, co ci ten sennor zarzuca? — zapytał wreszcie generał.
— Przeczyłem, ponieważ to nieprawda, — odparł grubas.— Nazywam się Perdillo, handluję siodłami.
Generał uśmiechnął się ironicznie:
— A jeżeli cię znam lepiej, aniżeli ten sennor?
— W takim razie pan się myli.
— Psie! Czy znałeś kiedyś niejakiego Taverę?
Arrastro zbladł, jak trup.
— Nie — wystękał.
— Taverę, który wydał generała Tonamente pod nóż najeźdźców?
— Nie znałem go, sennor.
— Nie? A może przypomnisz sobie inne nazwisko. Znasz człowieka imieniem Arrastro?
Pod grubasem zadygotały kolana.
— Nie, sennor! Nie wiem, o kim pan mówi.
Przesłuchanie odbywało się w polu. Generał stał przed jeńcem z groźną miną.
— Człowieku, masz odwagę do szelmostw wszelkiego rodzaju, ale na wyznanie prawdy nie zdobędziesz się! — zawołał Velez. — Nazwałeś się Perdillo, co oznacza człowieka zgubionego, bowiem jesteś zgubiony. Demaskuję cię; przed kilkoma miesiącami sąd wojenny w Monterey skazał cię na karę śmierci przez powieszenie. Udało ci się zbiec, ale teraz — — krzyżyk!
Zarzucono sznur dokoła szyi Arrastra i pchnięto go w kierunku najbliższego drzewa, nie zwracając uwagi na biadania skazańca.
Jeden gwałtowny ruch i Arrastro znalazł się między niebem, a ziemią. Ciało jego chwycił krótki, słabnący z każdą chwilą, skurcz. Potem drgawki ustały. — — —

∗             ∗

A w Zalesiu siedział sobie w krześle bujającym kapitan Rodowski i przerzucał papiery. Stary leśniczy postarzał się i osiwiał. Dziś właśnie dręczył go straszliwy atak podagry.
Wszedł Ludwik, uderzył obcasem o obcas, i czekał, kiedy pan do niego przemówi. Leśniczy odwrócił się i rzekł niechętnie po długiej chwili milczenia:
— Dzień dobry, Ludwiku.
— Dzień dobry panie kapitanie.
— Co nowego? Żadnej kradzieży? Żadna krowa się nie ocieliła?
— Nie.
— Niech cię wszyscy diabli wezmą z twoim wiecznym „nie“. — Au!
Leśniczy wykonał ruch zbyt gwałtowny ze względu na podagrę. Wykrzywił się więc straszliwie pod wpływem bólu.
— Znowu! — fuknął. — Bodajbyś był leśniczym i miał podagrę!
— A pan chciałby być ewentualnie Ludwikiem bez podagry? I ja mam swoje boleści, panie kapitanie.
— Jakież to?
— Podwyżka pensji.
— Do kroćset kartaczy! A to nikczemność — au, au! Zejdź mi z oczu, bo gotów jestem rzucić ci w twarz fajkę, że ci podwyżka na nosie wyrośnie! Hola, któż to idzie? Ktoś zapukał.
— Ewentualnie nie wiem — rzekł Ludwik obojętnym głosem.
— Otwórz więc drzwi i popatrz, ośle!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie!
Ludwik odwrócił się, uchylił nieco drzwi, ostrożnie wychylił głowę i rzekł po chwili:
— Listonosz.
— Popatrzano, co przynosi!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Ludwik podszedł do drzwi i wrócił po chwili z listem w ręku.
— Skąd? — zapytał stary niecierpliwie.
— Hura, z Meksyku!
— Skąd? Z Me — Me — Meksy — — Naprawdę, łotrze?
— No tak, z Meksyku!
Kapitan otworzył szeroko oczy.
— Boję się, że mnie z radości diabli porwą. Wyrzucam ten stary grat! Dziś napchamy drugą. Zrozumiano?
Po tych słowach kapitan wyrzucił przez okno swą fajkę. Spadła na podwórze wraz z odłamkami stłuczonej szyby.
— Wedle rozkazu! — mruknął Ludwik. Mógłbym ewentualnie dostać ją w podarunku.
— Zejdź na dół i weź sobie.
Dzielny Ludwik nie kwapił się na dół. Był niezwykle ciekaw treści listu.
Stary otworzył kopertę i zaczął czytać. List zawierał wiadomość, że Robert uratował wszystkich. Bliższe szczegóły miał przynieść list następny.
— Hura, uratowani, wszyscy uratowani! A to dopiero szczęście! Gaudeamus igitur! Reszta w następnym liście! Tu dulci jubilo! Wasz Zorski.
Ludwik patrzył na leśniczego ze zdumieniem.
— Ależ panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan żadnych bólów? Nic nie strzyka, nie łamie...?
— Cóż ma łamać, u diabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary dopiero teraz przypomniał sobie podagrę. Uderzywszy kilka razy nogą o podłogę, zawołał:
— Ludwiku, nie ma jej, nie ma! Bogu niech będą dzięki!
— To dziwne — rzekł Ludwik, kiwając głową.
— Tak. Czyjaż to zasługa?
— Albo radości, albo listu.
— Listu, ośla głowo! W dodatku list jest od Zorskiego. Leć do kuchni, powiedz, niech wam dziś wydzielą świąteczny obiad. Ja zaś pobiegnę do willi Rodriganda, aby list odczytać.
Nie trzeba chyba nadmieniać, jaką radość wywołał w willi list Zorskiego. — — —

- - - - - -


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.