Tajemnice Londynu/Tom III/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Tajemnice Londynu
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1847
Druk S. H. Merzbach
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Les Mystères de Londres
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
SZERMIERZE.

Tomasz Bishop, burker (the burker[1]) był to młody jeszcze człowiek. Zdawało się, że miałby dosyć siły do pokonania Turnbulla i Micha razem.
Postać jego muszkularna wyrażała śmiałą, cyniczną, nieustraszoną zwierzęcość.
Krótka, obwisła twarz jego przypominała pysk angielskiego, brytana. Nos miał okrągły, szeroki, zadarty, usta niezmiernie szerokie, a oczy wystające z pod czoła płaskiego, pokrytego gęstym lasem kędzierzawych włosów.
Spojrzeniem przebiegł po zgromadzonych i dał znak głową Bob-Lanternowi..
— Podaj mi stołek Peg i przynieś rumu! rzekł potém. Nie lubię stać... No, przyjaciele, nie przeszkadzam wam. — Zabijajcie się jak uczciwe chłopaki... wypiję za wasze zdrowie.
Przybycie téj strasznéj osoby sprawiło jakąś niechęć między zgromadzonymi. Bal stracił swą wesołość. Mich i Turnbull zdawali się chcieć odroczyć bitwę.
— I cóż! odezwał się Bishop burker rzucając dwie gwineje w kurzawę między zapaśników, czy zaczynacie łotry?... Spieszcie się, potrzebuję Boba... Ej u djabła! zabiorę przegranego, bo już więcéj nie będzie potrzebował groku!
— Panie Bob, przemówiła Peg, która nakoniec także zdołała przecisnąć się, jest w głównej sali jakiś dżentlmen, który chce zapewne z tobą mówić... Idzie o zyskanie znacznej summki.
— Dżentlmen! mówisz, — powtórzył Bob: o téj godzinie!... i znaczna summa, moja szanowna pani Peggy?... Proś niech poczeka, to się prędko skończy... No, Mich!... baczność, mój synu!... zrób mu nad okiem taką samą dziurę, jaką on ci zrobił na skroni.
Bob znowu palcem dotknął rany Micha.
— Zgoda! zawołał tenże ściskając pięści; pójdź tu Tom, niech cię zatłukę!
Tom przybrał odporną postawę.
Bishop burker, siedział w piérwszym rzędzie galeryi, reszta widzów za nim; trzymał w jedném ręku szklankę z rumem, a w drugiém zegarek.
— Oznaczę wam czas, rzekł Bishop; co minuta jedno natarcie, to dosyć... zaczynajcie!
— Zaczynajcie! powtórzyli Bob i Charlie.
Dwaj szermierze wpatrywali się w siebie przez chwilę. Mich uderzył pierwszy; razy z jednéj i drugiéj strony sypały się rzęsiste jak grad.
— Dobrze Tomciu! śmiało Michu, mój szwagrze! wołał Ślimak w uniesieniu radości... Wódki, czarownico Peg, dla tych dzielnych chłopców. Pójdź Loo, pójdź, podaj pić twemu mężowi!
I na honor było nad czém się unosić, było się czém cieszyć. Mich powtórnym boksem przełamał nos Turnbullowi, a Turnbull, aby ze swojéj strony niepozostał w tyle, okropnie mu napiętnował prawe oko. Zaczynali rozgrzewać się, zbliżyli się ku sobie i razy padały Bóg wie po jakiemu.
Rozerwijcie ich! zawołał Bishop; minuta już przeszła.
Bob i Charlie poskoczyli, każdy porwał swego zapaśnika i odciągnął go gwałtownie w tył.
Peg i Loo przynieśli wódki, to jest: Peg całą szklankę, a Loo połowę, bo drugą połowę niosąc wypiła. Mich połknął resztę, a Bob potarł mu swoim balsamem na około oka.
— Oto mi prawdziwy boks! mówił Ślimak; patrz Loo, patrz na oko twego męża moja siostro; za dziesięć minut spuchnie... Znam ja to, bo jestem mężczyzną!... Będzie wielkie jak jabłko w listopadzie!... No! dobrze się zaczyna!.. Vivat Mich! vivat Turnbull!
— Patrzcie no tego nędznika! wrzasnął Bishop; obrzydły Ślimaku bez skorupy, milcz! albo przedam twoje mięso doktorowi Moore za sześć pensów!
— Dobrze panie Bishop, pomruknął Ślimak bojaźliwie, spojrzawszy na twarz brytana burkera; do licha, mocniejszy jesteś odemnie, ale sześć pensów, to nie za mężczyznę taka cena.
— Czy masz co do roboty? spytał Bob-Lantern Bishopa.
— Mam robotę i dobrą, mości żebraku, odpowiedział burker; ale potém o tém... Teraz dalej do dzieła wy drudzy!
— Zaczynajcie! rzekli Bob-Lantern i Charlie.
Balsam palił oko Micha; maść, którą Mitchell mocno natarł nos Turnbulla, postawiła go w stanie godnym politowania. Z wściekłością wpadli na siebie i uderzyli jeden o drugiego jak dwa barany. Mich upadł od razu; wstał, za drugim razem znowu padł w kurzawę i znowu powstał.
Rzec można, że drugiéj minuty bohatersko użyto. Mało wyćwiczeni w modnéj sztuce boksowania, obaj szermierze zajmowali się raczéj nacieraniem, jak odpieraniem, i dlatego walka ich była straszliwa. — Każdy miał teraz twarz skrwawioną i na téj czerwonéj podstawie jaśniały tu i owdzie świeże plamy od świeżych razów.
Uderzali w milczeniu. Mich tylko, który widocznie był słabszym sapał już i kaszlał.
Zgromadzeni nie mówili ani słowa. Słyszano tylko głuchy odgłos pięści tłukących w ciało, albo brzęk mordowanych piersi.
— Rozłączcie ich! zawołał znowu Bishop burker.
Powtórnie rozdzielono obu walczących. Ślimak nie posiadał się z radości, i sama tylko obecność strasznego burkera zdołała wstrzymać wrzaskliwe wybuchy jego wesołości.
— Oh! oh! oh... rzekł wykręcając się na jednéj nodze, co za piękny bal! czy widziałaś moja śliczna Madge? Turnbull ma dwa zęby wybite... dwa do licha! a Mich mój szwagier ma więcéj dzwonów na twarzy jak wszystkie parafie całego Londynu... Rumu!... Loo! Peg! Rumu dla wielkiego Toma i dla mego szwagra dzielnego Micha, którego zapewne wkrótce ujrzymy trupem!
Loo przyszła na głos Ślimaka. Przystąpiła chwiejąc się i osłupiałym wzrokiem spojrzała na Micha.
— Czy go na prawdę zupełnie zabiją? spytała.
— Tak Loo, tak moja siostro. Jak Bóg żywy, sama się o tém przekonasz.
— Kiedy tak, odpowiedziała Loo, muszę wprzód wypić mój rum.
Napiła się i przetarła sobie oczy.
— Biédny Mich, powiedziała po-cichu, jakże on mię bił... Wyjmij mu, Ślimaku, tytoń z kieszeni... Nie raz myślałam, że mię zabije... O! gdyby mógł był mię zabić!...
Założyła ręce na piersi i wydała głuche westchnienie.
— Ogień, rzekła znowu, ogień pali mię w środku!
— Zaczynajcie! zawołał burker.
— Zaczynajcie! powtórzyli obaj sekundanci.
Tom i Mich wściekli z bolu rzucili się znowu na siebie zgrzytając zębami. Ten attak trwał krótko: Bishop przez pełne okrucieństwa wyrachowanie nie dozwolił mu trwać całéj minuty; ale i to było za nadto. Gdy znowu rozłączono walczących, widok ich był przerażający.
Mich uchwyciwszy oburącz za czoło Toma, zdarł mu pazurami skórę z czaszki, która spadała teraz na oczy jak ciężka opaska. Tom zaś tak dzielnie ugodził Micha pod lewe oko, że natychmiast wyskoczył guz ogromny.
Obmyto ich balsamem, posmarowano maścią.
— Ja już nic nie widzę! ryknął Turnbull przeklinając okropnie.
— Jestem ślepy! zawył Mich, którego wściekłość dochodziła do szaleństwa.
Ślimak wykręcił się na jednéj nodze i miauknął, bo nie mógł żadnym sposobem objawić lepiej zbytku swojego szczęścia.
Tom i Mich obaj mówili prawdę. Boks, który przewoźnika ugodził pod oko, za piérwszém natarciem, zrobił mu guza, który tymczasem nabrzmiał i zasłaniał mu prawe oko; drugi boks zostawił mu podobne, ale mocniejsze ślady pod okiem lewem. Toma oślepiała skóra, którą mu zdarto z czoła.
— Oh!... oh!... oh! wywrzeszczał Ślimak: otóż to mi fun jakiego nigdy jeszcze nie widziano!...
Cóż oni teraz poczną poczciwe chłopaki? Michu, cóż teraz zrobisz, żeby zabić Toma? a ty Tomie, czy także zabijesz mego szwagra?
— Daléj! rzekł Bishop.
Tom i Mich stanęli jak wryci.
— Wyrwijcie mi to, co mam pod okiem, rzekł Mich, którego twarz, chociaż oślepiona wyrażała jednak okropną i zwierzęcą wściekłość. Wyrwijcie mi to z pod oka, na imię szatana! niech zabiję Toma!
— Przywiążcie mi ten pukiel co mi wisi u czoła! piekło i potępienie! wrzasnął Turnbull z kolei, ja go rozedrę, pogryzę, na szatana! ja go chcę zetrzeć na miazgę, potłuc, pozrzéć!
I owszem! i owszem! rzekł po ojcowsku Bob-Lantern. Oto mi poczciwi przyjaciele!... Panie Bishop pan masz przy sobie swoje instrumenta. Pchnij tylko lancentem w ten guz co zasłania oko biednego Micha... to nie zaszkodzi.. Gdzież jest Loo?
— Loo! Loo! zawołał Ślimak.
— Po co tyle hałasu Ślimaku, grzeczny mój chłopcze... Hałas na nic się nie przyda... Igły mistress Peg i nitki... Loo, moja piękna, zeszyj czoło tego biédnego poczciwca Turnbulla.
— To! to! wrzeszczał niepoprawiony Ślimak; zeszyj do stracenia skórę Tom Turnbulla... O! nie widziano nigdy nic podobnego!
Loo wzięła igłę i nitkę z rąk Peg, która drżała podając je, tyle cała scena przerażała najzatwardzialsze nawet dusze! Loo zbliżyła się do Turnbulla, wprawną ręką podniosła skrwawiony kawał skórv i zrobiła według wyrażenia się Ślimaka prawdziwy szew do stracenia. W ciągu tej operacyi nie zadrżał w niéj ani jeden muszkuł. Tom wył i klął jak opętany; ona nie uważała na to. Gdy skończyła, ucięła nitkę i zażądała pić.
Bob pocałował ją w przystępie czułego uwielbienia.
Nędznicy tworzący galeryą odstąpili od niéj ze zgrozą.
Wróciła do kantoru, przeszła się nieco chwiejąc, potem znowu oburącz ścisnęła piersi i zwykłą wyjąknęła skargę:
— Ogień!... ogień mam w środku!
Potém wreszcie padła nieczuła na podłogę.
Tymczasem Bishop, znający nieco chirurgii, otworzył oko Micha. Dwaj zapaśnicy przywlekli się ku sobie. Teraz utrzymywała ich sama tylko wściekłość. Strach było patrzéć na nich.
— Dosyć już! dosyć mają te biédne djabły zawołał ktoś z obecnych.
Całe zgromadzenie natychmiast to chórem powtórzyło.
— Cicho łotry! wrzasnął Bishop piorunującym głosem; czy myślicie, że za żywych zapłacę dwie gwineje?
— Ostro Michu, mój synu, rzekł Bob do ucha przewoźnikowi, rób com ci wprzódy mówił, nie pytaj o resztę.
Turnbull stanął jak zwykłe z pięściami naprzód wyciągniętemu Mich nie miał się wcale na baczności i w oka mgnieniu zalany został potokiem boksów; lecz korzystając z chwili, pociągnął Turnbulla naprzód i dwa razy stuknął głową jego w podniesiono kolano.
Turnbull ogłuszony, nieprzytomny, zachwiał się nim go Mich puścił; ale jeszcze nie wszystko się skończyło, lekcya Boba obszerniejszą bowiem była. Podczas gdy Tom z trudnością odzyskiwał równowagę. Mich rzucił się całą siłą na niego; głową ugodził nieszczęśliwego Toma w sam środek piersi tak, że aż głucho zatrzeszczały.
W téj saméj chwili potoki krwi zalały podłogę. Turnbull padł bez życia na ziemię. Mich wyczerpany położył się obok niego w kurzawie.
W pół godziny późniéj, głęboka cichość panowała na Before-Lane; przegniłe i źle spojone deski, które służyły zamiast okiennic w szynkowni pod fajką i garnkiem, przepuszczały już tylko blade i wątpliwe światełko. Wewnątrz ustały różnorodne krzyki.
Ślimak odszedł, wyprowadzony przez ładną Madge, swą żonę, która oświadczyła, że jest zadowoloną z wieczoru, i powlokł za sobą nieszczęśliwą Loo. Inni goście poszli za przykładem Ślimaka, rzuciwszy wszakże poprzednio z religijném poszanowaniem kilka kawałków płótna na żywe lub martwe ciała obu walecznych szermierzy.
A jednak zostało jeszcze kilka osób w szynkowni pod fajką i garnkiem.
— No, Peg! rzekł Bishop burker, uwolnij mię od twéj obecności, moja stara... No Assy! ruszaj spać!... ruszaj natychmiast!... mamy tu mówić o interesach!
Peg-Witch, ruda Assy, nie czekały powtórzenia tego rozkazu i uciekły pomrukując pokornie.
Bishop pozostał sam w piérwszéj izbie. Bob wcisnął się do głównéj sali.
— Czy Wasza Wielmożność, rzekł do Patersona, którego twarzy nie widział, ma mi co do rozkazania?
— Żądałem od Peg-Witch, aby mi dostarczyła łotra bez bojaźni i serca, przemówił Paterson; ale! co widzę, to ty Bobie... Peg na honor dobrze wybrała...
— HejJ Bob, Pójdź tu łotrze! zawołał Bishop.
— Wasza Wielmożność raczy darować, odpowiedział Lantern; zdaje mi się, że się znamy... Za chwilę powrócę... jest tam w drugiéj izbie niezmiernie kapryśny jegomość... Nie najlepiéj wychodzi, kto go niecierpliwi.
— Bob! brudna szelmo! zawołał znowu Bishop; pójdź tu!
— Zaczekam, mruknął intendent hrabiego de White-Manor.
Bob spiesznie wrócił do kantoru.
— Oto jestem, mój zacny panie Bishop, rzekł; jest tam jeden dżentlmen, który na mnie czekał, ale panu daję piérwszeństwo, bo tak należy.
— Tak należy, powtórzył Bishop. Czego mi nie dają to biorę sam, przyjacielu Bob, a ty jesteś rozsądnym człowiekiem... Idź zamknij drzwi Bobie, aby ten twój dżentlmen nie słyszał tego co ci powiem.
Bob usłuchał.
— Tego, co ci mam powiedzieć, zaczął znowu burker nieco zakłopotany, niech mię djabli wezmą, nie powiedziałbym nikomu innemu. Nie podejmowałem się nigdy nic podobnego. Ale ty Bobie nie masz ani serca, ani duszy... i byleby ci dobrze zapłacono...
— A więc dobrze zapłacą, panie Bishop? przerwał Bob, którego oczy zaiskrzyły się; a wiele téż naprzykład dadzą?
— Idzie o wykradzenie młodéj dziewicy... Na honor to djabelska sprawa!... wykraść młodą dziewicę, żyjącą, dla doświadczeń doktora... Ale nie potrzebujesz wiedzieć jego nazwiska.
— A wieleż zapłacą? powtórzył Bob.
— Młodą dziewicę najmniéj siedmnasto, najwięcéj dwudziesto-letnią... dobrze zbudowaną, pięknego kształtu, nie ułomną, jak to mówią... słowem piękną dziewicę, niech mię Bóg potępi!
— Zrobię to, rzekł Bob, lecz wieleż zapłacą?
— Ja wiem dobrze, że ty to zrobisz, szelmo bez wnętrzności... Ja, ja nie mógłem... Handlować trupami, to fraszka; ale sprowadzić biédną dziewczynę, ładną, żywą, do tego sępa doktora Moore...
— Ah! to więc do doktora Moore! powiedział Bob; a ileż zapłaci?
— Sto funtów... to djabelnie, na honor.
— Zgoda, panie Bishop; — oto moja ręka!
Burker cofnął się w tył ze zgrozą.
— Nie dawaj mi pan ręki, jeżeli nie chcesz, powiedział Bob; ale życie okropnie drogie. Każdy zarabia na chléb jak może... Czy masz pan przy sobie swoję wodę?
Bishop podał mu flaszeczkę, którą Bob schował do kieszeni.
Otóż to mi dobrze, rzekł, nie żądam od pana zadatku... Jutro, bądź co bądź, dziewczyna będzie u ciebie mości Bishop.
— Niech cię Bóg ciężko sitarze! rzekł burker wychodząc z szynkowni.
— Sto funtów! pomruknął Bob, gdy sam pozostał. Nieczęsto można tyle zyskać od jednego razu... Na Boga! dam mu małą kwestarkę z Temple-Church!... Ta mała dziewczyna jest dla mnie prawdziwą miną złota!... Co za wielkie nieszczęście!... Doktor dobrze ją będzie pielęgnował. Zabije ją powoli bez boleści... Ale jakże ją schwytać... Bah! wiém, że jest córką Angusa Mac-Farlane; a z tego można nieźle korzystać!... A teraz pójdźmy do drugiego!
Bob otworzył drzwi do głównéj sali.
— Czy jesteśmy sami? spytał intendent.
— Tak jest Wasza Wielmożności; dżentlmen, z którym w téj chwili rozmawiałem w kantorze, odszedł za swoimi intessesami..
Intendent zrzucił płaszcz z siebie.
— Pan Paterson! rzekł Bob, no, no... cóż tam nowego?
— I bardzo nowego, dla Boga! odpowiedział Paterson wzdychając; trzeba będzie koniecznie mości Bob, abyś nas z czasem uwolnił od tego djabła Briana!...
— Skoro Wasza Wielmożność zechce, ale to będzie djabelnie drogo kosztować... Wielce szanownemu nie brak ognia w oczach i nie jest on z tego rodzaju ludzi, co to z nimi można działać bez namysłu... Szkoda, kiedy mówimy o tém, żem pozwolił odejść dżentlmenowi, z którym dopiero rozmawiałem... to właśnie jego sprawa.
— Ah!... rzekł Paterson z bojaźliwém poruszeniem.
— Tak jest... to pan Bishop... Pan wiész?... pan Bishop, tak nazwany burker.
Intendent nie mógł się wstrzymać od zadrżenia na samą myśl, że był tak blizko człowieka, na imię którego drżał cały Londyn.
— Nie lękaj się pan, mówił daléj Bob z uśmiechem, pan Bishop już wyszedł... a zresztą on nie jest złym... Ja, widzisz pan, wracając do rzeczy, tylko przypadkowo w tym fachu pracuję i kiedy nie mam innego sposobu zarobkowania na biédny kawałek chléba... Ah! Wasza Wielmożności, jakie w teraźniejszych czasach, życie jest okropnie drogie!
Bob zupełnie był teraz inny, z dzikiego stał się ugłaskanym i uległym łotrem, w któréj to postaci już go widzieliśmy. Jest czas na wszystko. Godzina zemsty już przeszła; teraz chodziło o interesa.
— Dajmy dziś pokój Brianowi de Lancester, rzekł nagle Paterson, jak Bóg w niebie, na niego przyjdzie koléj! przyrzekam zapłacić mu mój dług... Słuchaj mię dobrze, zacny Jobie...
— Bob, do usług Waszej Wielmożności.
— Bob, zgoda!... Nie wiém co ten potępieniec Brian zrobił dziś wieczór milordowi, ale dosyć, ze milord wrócił z teatru w stanie okropnéj wściekłości... Na nieszczęście moje zbliżyłem się do niego! i chciałem powiedzieć mu parę słów o naszym interesie... Wiesz, o małéj z Cornhill...
— O Annie Mac-Farlane?... wiém wielmożny panie... mówiłem o niéj przed chwilą z tym dżentlmenem, który tu był.
— Ah! to na honor, hurysska! zawołał intendent... Widziałem ją... Co za oczy, mości John! co za cera! jakie usta!...
— A widzisz pan! Prawda, że podobnych na bruku znaleźć nie można... Milord złapał się na wędkę?
— Milord?... Niech mię Bóg skarze, zacny Jakóbie...
— Bob, do usług...
— Niech cię djabli wezmą!... Milord mię nie słuchał. Milord nazwał mię szelmą...
— Czy to być może! szepnął Bob ze skruchą.
— Milord wybił mię.
— Wybił! o święty Boże!
— Milord wypędził mię.
— Wypędził Waszę Wielmożność!
— I co się nazywa wypędził, przyjacielu John... czy Bob?...
— Ah! rzekł Bob tracąc swój pokorny uśmiech; więc pan już nie jesteś intendentem milorda?
Paterson zrozumiał to.
— Umiałem ja sobie oszczędzić, odpowiedział; nie obawiaj się niczego. Od lat piętnastu sprawowałem interesa hrabiego de White-Manor.
— To prawda, pomruknął Bob pokornie się kłaniając. I czegoż więc Wielmożny pan żądasz odemnie?
— Żądam twojéj pomocy zacny Bobie, całéj twojéj pomocy. Nie chodzi tu o użycie zwykłych środków... Pewien jestem, że mała od piérwszego razu zachwyci milorda... Ale jej to potrzeba mi.
— To strasznie trudna sprawa, Wielmożny panie, odpowiedział Bob skrobiąc się za ucho, strasznie trudna w rzeczy saméj... I nie wiém...
— Ja ją mieć muszę powiadam ci!... Dopiéro pojutrze opuszczam dom milorda; a więc jutro wieczór muszę...
— O czémże pan myślisz?...
— Milcz... Nie będę się targował; nie zadawaj sobie trudu z oznaczeniem ceny za twą usługę... Jeżeli mi ją przyprowadzisz jutro wieczór, wyliczę ci dwieście funtów.
— Dwieście funtów! powtórzył Bob z pożądliwém drżeniem.
— Dwieście funtów... Jeżeli nie możesz, powiedz... udam się do kogo innego.
— To djabelnie piękny interes.
— A więc?...
— Pięćdziesiąt funtów zadatku Wielmożny panie, a na honor Boba, mała będzie u pana przed godziną dziesiątą wieczorem.
Paterson wyjął pugilares, wydobył z niego pięć banknotów po dziesięć funtów i włożył w rękę Boba.
— Mój służący czekać będzie u drzwi od ulicy do godziny lOtéj wieczór, rzekł, wejdziesz, na górę z dziewczyną... Pamiętaj stawić się na słowie!
— Przygotuj pan oje sto pięćdziesiąt funtów.
Paterson owinął się płaszczem i wyszedł.
Gwiznął, i wkrótce dał się słyszeć łoskot powozu na Before-Lane.
— On sobie, widzę nic nie odmawia, pomruknął Bob, także wychodząc na ulicę; cierpliwości! skoro raz zostanę dżentlmenem, a Temperancyą będą nazywać milady...
Wtém zatrzymał się.
— Temperancyo! powtórzył smutno. Ah! szelmo Turnbullu! poczekaj, dam ci ostatni podarunek.
Wrócił czém prędzéj do szynkowni pod fajką i garnkiem i wszedł do izby, w któréj niedawno odbywała się walka. Było tam zupełnie ciemno. Bob szedł macając pomiędzy powywracanémi ławkami i napotkał wkrótce ciało śpiącego człowieka. Był to Mich, który głośno chrapał, jęczał i klął co chwila. Bob grzebał rękami w kurzawie na około Micha, znalazł dwie gwineje Bisbopa i schował je w bezpieczne miejsce.
— Nie słychać tego wołu Turnbulla, szepnął; miałżeby umrzeć? Obaczmy... czuję pod płótnem jego wielką głowę... Turnbull! Tom Turnbull!
Turnbull nie odpowiedział.
— Czekaj, zaraz ty mi przemówisz, rzekł Bob.
I swą okutą piętą zadał Turnbullowi okropny cios w głowę przez okrywający go całun.
Turnbull słabo jęknął.
— Zdaje się, że on i to jeszcze wytrzyma! dodał, szukając noża pod swémi łachmanami. Na honor! dzięki djabłu! nie śmiałbym tu zamordować człowieka... za nadto tu ciemno.
W chwilę potém, szedł przez Before-Lane w kierunku Bow-Street. Przebywał pełen zaufania tę czarną jaskinię zbójców, w któréj człowiek poczciwy nie śmiałby bez zadrżenia postawić nogi. W drodze głęboko rozmyślał.
— Do djabła! mówił sam do siebie, strasznego sobie narobiłem kłopotu. Sto funtów Bishopa, dwieście intendenta, piękna rzecz...
Ale mała nie może jednocześnie służyć za objekt doktorowi Moore i za zabawkę hrabiemu. Trzeba być sprawiedliwym: to być nic może... A jednak przyrzekłem Bishopowi; przyrzekłem téj pijawce Patersonowi... Nie dotrzymać słowa Bishopowi, byłoby to narażać własną skórę... zrobić fałszywy skok Patersonowi, jest to stracić sto pięćdziesiąt funtów... Do djabła! co tu począć!
Biédny Bob nadaremnie bił się z myślami, nie mógł rozwiązać tak trudnéj zagadki... Ale wnet zatrzymał się i z radości klasnął w dłonie.
— O jakże ja jestem głupi! zawołał; a przecież jest ich dwie siostry... Dwie, biédne, kochane panienki!... mała kwestarka dla milorda, a jéj siostra dla doktora... Obaj będą kontenci, a ja dotrzymam zobowiązań jak uczciwy i prawy chłopak.. Otóżto mi błogosławiona rodzina!..







  1. W roku 1829 w Edimburgu, człowiek nazwiskiem Burke, rezurekcyonisa (odkopywacz trupów), widząc, że to rzemiosło nie wystarcza na jego potrzeby, wymyślił dogodniejszy sposób nabywania przedmiotów, które sprzedawał chirurgom. Zabijał nocami po ulicach, a zwierzchność Edimburga schwytała go dopiero wtedy, gdy lista jego ofiar była już zbyt długą. Osądzony na śmierć, został stracony, ale obrzydły jego przemysł znalazł naśladowców, mianowicie w Londynie, gdzie wielka ilość praktykantów połączona z rzadkością przedmiotów, musiała naturalnie obudzić chciwość morderców. Ponieważ sprawa Burkego bardzo była głośną, a trwoga powszechna doszła do najwyższego stopnia, z nazwiska zatém tego nikczemnika powstało słowo to burke, a burker znaczyło zabijać dla sprzedania chirurgowi trupa zabitéj ofiary.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Seweryn Porajski.