Tajemnice Nalewek/Część I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część I-sza |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Jesteśmy w zacisznym, urządzonym z komfortem gabinecie. Pomimo ciepłej pory, na kominku pali się ogień. Na miękkim, wygodnym szezlongu leży schorowany starzec z siwą brodą, okryty futrzaną kołdrą. To stary Ejteles.
Przy szezlongu siedzi znany już nam doktór Zerman i bada puls chorego. Po chwili odzywa się.
— Dlaczego pan nie chcesz leżeć w łóżku? Jesteś pan osłabiony, to panu może zaszkodzić.
— Tak mi lepiej.
— Tak się to mówi, szanowny panie, a tymczasem nieposłuszeństwo lekarzowi wywołuje nowe powikłania.
Starzec tylko westchnął.
— Prosiłem pana naprzykład, ażebyś się starał nie myśleć o kłopotach, które pana ostatnio dotknęły, ponieważ to szkodzi kuracji. Tymczasem widzę, iż pan myślisz tylko o tem. W tej chwili z oczu pańskich to spostrzegam. To bardzo źle!
— Cóż na to poradzić! — westchnął starzec.
— Trzeba się starać odsuwać od siebie tę myśl. A oto, widzę — dorzucił naraz doktór, spojrzawszy na stojący obok stolik — karmisz się pan ciągle gazetami, które nie mają nic lepszego do roboty, jak tylko puszczać w świat najniedorzeczniejsze pogłoski co do stanu śledztwa... A to co znowu? Książki firmy...
— Sprawdzałem je trochę.
— Tego tylko potrzeba. Pan widocznie źle sobie życzysz.
Starzec znów westchnął.
— Widzę — ciągnął doktór — że trzeba się będzie inaczej wziąć do pana. Oto lekarstwo, które zapisuję tymczasem. Jutro będę z kolegami; zrobimy konsyljum. A teraz chciałbym się zobaczyć z panną Felą.
— Czy koniecznie? — zapytał trochę bojaźliwie starzec.
— A widzisz pan — napół roześmiał się doktór — jakie z pana niepoprawne dziecko... Jak tylko chcę sobie znaleźć sumienną wykonawczynię moich zleceń, w tej chwili pan próbujesz mi się wymknąć. Nic z tego. Koniecznie trzeba poprosić pannę Felę.
— Ha kiedy tak, zadzwoń pan.
Za chwilę ukazał się lokaj, któremu stary bankier przerywanym głosem wydał odpowiedni rozkaz, a w dwie minuty potem na progu gabinetu stanęła postać niewieścia.
Była to kobieta najwyżej lat trzydziestu dwóch lub trzech, ubrana w zwykłą, czarną sukienkę, o dość oryginalnej postaci, niska; na pierwszy rzut oka zdawało się, że ma coś nienormalnego w figurze. W samej rzeczy, gdy się za chwilę obróciła, spostrzegamy, iż ma jedno ramię cokolwiek niższe i wypukłe — jest garbata. Rysy twarzy regularne, tylko nos kształtu semickiego, zgarbiony, zakrzywiony, psuje harmonję. Zato oczy są pełne dobroci, spoglądają jasno i wesoło.
— Co tatko rozkaże? — zapytała przybyła.
Doktór w paru słowach wyjaśnił, o co mu idzie. Prosił mianowicie o ścisłe przestrzeganie zaleceń djety, o zupełny spokój dla chorego, o usunięcie odeń powodów wszelkich wzruszeń.
— Bądź pani nieubłagana — zakończył doktór — bo nasz chory trochę za bardzo lekceważy sobie doktorów.
— Nie ucz jej pan tego — przerwał stary bankier — jest to i tak tyranka.
— Tem lepiej.
Panna Fela jeszcze poprosiła doktora o powtórzenie niektórych zaleceń. Po zadośćuczynieniu temu żądaniu doktór zabierał się już do odejścia. Naraz Ejteles zatrzymał go gestem.
— Panie doktorze... panie doktorze — zaczął głosem cokolwiek przerywanym. Zgadzam się na pańskie rozkazy, ale musisz pan uczynić mi jedno ustępstwo.
— Żadnych ustępstw.
— To konieczne. Posłuchaj pan. Jestem chory i niewiadomo, jak się to skończy... Nie przecz pan, ja czuję, że jestem słaby. A kto słaby, może umrzeć. Pozwól mi pan popracować, nie samemu, z Felą, nad mojemi osobistemi papierami z jakie dwie godziny.
Doktór się zamyślił.
— Dwie godziny? To za dużo. Zresztą, chociaż pański stan nie jest wcale niebezpieczny, żądanie należy do liczby tych, dla których nie może być odmowy. Zgoda, tylko staraj się pan pracować, jak można najmniej. Polecam to najbardziej względom pani! — dodał doktór zwracając się do Feli.
W parę chwil po wyjściu doktora pana Fela zajęła miejsce, na którem przed chwilą siedział doktór. Wzięła rękę starego wychudłą, drżącą, jakgdyby w febrze, i ucałowała.
— Daj pokój! — starał się opanować stary.
— Czego też tatko — zaczęła melodyjnym głosem Fela — dziwaczy? Poco to przeglądanie papierów? Przecież nic pilnego niema.
Stary potrząsnął głową.
— Widzisz, moje dziecko, tak trzeba — rzekł. — Niewiadomo, co być może...
— Czy się tylko naco bardzo przydam? — ciągnęła dalej pana Fela — przecież ja się nic a nic na interesach nie znam. Możeby lepiej poprosić pana Lurjego, albo Stasia?
— Nie, nie — odrzekł z pewną gwałtownością stary — Staś to dziecko, dobry dzieciak, ale głupi, pędziwiatr... A Lurje? Nie, nie...
Była chwila milczenia. Stary z pod poduszki wydobył pęk kluczyków i wybrał dwa z pomiędzy nich.
— Tym — rzekł — otworzysz szafę, która tam stoi, a tym drugim oddzielną przegródkę w szafie. Ale przedtem trzeba trzy razy pocisnąć guziczek, który się będzie z boku przegródki znajdował. Wszystko, co jest w przegródce, przyniesiesz tutaj. Zrób najpierw miejsce na stole.
Panna Fela dosłownie wykonała polecenie ojca. Za chwilę przyniosła i położyła na stole całą kupkę różnych papierów i pakietów.
— Co tatko dalej każe? — zapytała.
— Widzisz, moje dziecko — zaczął powoli, przymknąwszy oczy, starzec — chcę z tobą pomówić poważniej. Jestem już bardzo stary i bardzo zmęczony. Pewno za moje grzechy Jehowa, przy końcu życia, ciężko mnie dotykał swoim gniewem. Z moich sześciorga dzieci zostałaś mi tylko ty jedna, z wnuków Staś... Resztę zabrał Jehowa.
Przerwał na chwilę; dopiero, zebrawszy oddech, ciągnął dalej:
— W ostatnich latach, pomimo pozornej pomyślności, interesy moje wcale nie szły świetnie. Ponosiłem i ponoszę straty, które mi się dotkliwie dają uczuwać.
Panna Fela zrobiła gest zdziwienia.
— Tak jest, moje dziecko. Dokładniej będziesz to mogła zrozumieć dopiero po mojej śmierci, bo ja pewno niedługo umrę. To wszystko mnie truje... A może są inne przyczyny mojej śmierci. Ci wspólnicy, ci wspólnicy — ciągnął już jakby sam do siebie stary Ejteles — ach, ten Lurje!...
Panna Fela coraz bardziej była zdziwiona i wpatrywała się niespokojnie w ojca.
— Ależ niech się tatko uspokoi — przerwała — przecież strata trzystu tysięcy rubli przy stanie naszego majątku nie mogła nas podkopać.
— To głupstwo... Tu idzie zupełnie o co innego.
— O cóż?
Stary naraz zatrzymał się.
— Dowiesz się o tem niedługo — rzekł po chwili — tymczasem mówię ci to dlatego, żebyś zrozumiała, iż to wszystko są rzeczy poważne i że ty zostaniesz po mojej śmierci opiekunką Stasia i wogóle moją następczynią. Nie wyszłaś dotąd zamąż i zapewne, o ile znam ciebie, nie wyjdziesz, nie będziesz więc miała własnych dzieci...
Starzec westchnął.
— Opiekuj się więc — ciągnął dalej — Stasiem, bo to jest dziecko, które bardzo potrzebuje opieki... A przytem nie pozwól łotrom, którzy czychają na ostatnie szczątki mojego majątku, zapracowanego w pocie czoła, wyrwać sobie i Stasiowi ostatnich okruszyn.
Silny kaszel pochwycił starca. Przez długą chwilę nie mógł się uspokoić.
— Ależ co robić, jak postępować? — zapytała wreszcie Fela. — Doprawdy tak mało to wszystko rozumiem.
— Zrozumiesz później. Tymczasem bądź łaskawa podawać mi kolejno papiery, leżące na stole.
Fela wykonała polecenie ojca. Stary bankier powoli przeglądał je; niektóre czytał i następnie odkładał na dwie różne kupki. Jedna z nich urosła w duży stos, podczas gdy w drugiej znajdowało się zaledwo kilka papierów. Na stole leżały jeszcze dwa pakieciki, z których jeden zawierał w sobie jakąś szkatułkę lub pudełeczko, a nadto dwa zwitki papieru.
Ejteles wskazał Feli większą kupkę papieru.
— Weź to — rzekł — i wrzuć w ogień.
Panna Fela wahała się chwilę.
— Ależ będzie z tego dym, może tatce zaszkodzić — zrobiła uwagę.
— Zrób, o co cię proszę.
— Za chwilę płomienie na kominku, podsycone świeżym, łatwopalnym materjałem, żywiej wybuchnęły w górę. Starzec z półuśmiechem spoglądał na migocące iskry.
— A teraz resztę, oprócz tego oto papieru, bądź łaskawa zabrać do siebie i schować dobrze. Ta gruba paczka to są pieniądze. Bardzo być może, iż po mojej śmierci to tylko wam zostanie, może cały pozostały majątek stanie się łupem kruków...
— Tak, tak, moje dziecko — mówił po chwili. — Tamte papiery, które otworzysz i odczytasz dopiero po mojej śmierci, wyjaśnią ci wiele, bardzo wiele różnych rzeczy, których anibyś się nigdy domyśliła. Bardzo być może, iż znajdą się tacy, którzy będą chcieli zabrać i tę resztkę. Dlatego też powinnaś pilnować tego depozytu, jak oka w głowie; wolałbym, ażeby nie był on zachowany tutaj w domu. Zresztą zostawiam to twojej roztropności. Żeby ci tylko tych pieniędzy nie wydarto!
Fela pochyliła głowę na znak przyrzeczenia. Była tak wzruszona, że kompletnie nie mogła mówić. Stary bankier znów zrobił przerwę.
— Tamten papier jest to mój urzędowy testament. Powtarzam: „urzędowy“, ponieważ to, co ty masz w ręku, wyraża daleko lepiej ostateczną moją wolę i mówi o różnych rzeczach, których tamten nie może dotykać. Ten „urzędowy“ testament trzeba złożyć u rejenta. Dziś jeszcze napiszesz do mojego rejenta, p. Z..., ażeby jak najprędzej załatwił wszelkie potrzebne formalności.
— Jeszcze została jedna paczka — zwróciła uwagę Fela, wskazując gestem pakiecik, mający formę szkatułki.
— Podaj mi ją — rzekł bankier.
Przycisnął paczkę do ust i następnie oddał ją z powrotem córce.
— To jest depozyt, który tobie powierzam — odezwał się wreszcie. — W papierach, które ci oddałem, znajdziesz adres, pod którym ją odeślesz. Przyrzeknij mi, że nie będziesz się starała zajrzeć wewnątrz, zobaczyć, co tam jest.
— Przyrzekam.
Głos starego Ejtelesa się przerwał. Chory leżał na szezlongu, ciężko oddychając, a pierś jego z wysiłkiem podnosiła się do góry. Był blady. Zapadać już zaczął mrok. Przy blaskach ognia, dopalającego się na kominku, twarz bankiera miała dziwnie przykry wygląd.
— Jeszcze jedno — dodał po chwili.
— Czy tylko tatko nie za bardzo zmęczony? — przerwała zaniepokojona jego bladością Fela. Może odłożylibyśmy rozmowę na jutro...
— Nie! To rzecz bardzo ważna.
— A więc słucham. Tylko proszę się nie męczyć.
— Otóż chciałem ci powiedzieć, żebyś się strzegła pana Natana. Nie powinien wiedzieć ani słowa z tego, o czem tu mówiliśmy. Zresztą nie powinien wiedzieć nikt, ale on — przedewszystkiem... Wydaj także polecenie, ażeby mu nie pozwalano wchodzić do naszego mieszkania bez zameldowania tobie i zawsze pilnie uważaj na jego wszystkie postępki u nas... Rozumiesz?
W tej chwili drzwi gabinetu gwałtownie się otworzyły. Na środku pokoju stanął „książę Stasz“, inaczej „Szmulek“, inaczej młody Stanisław Ejteles. Był jeszcze w palcie i w ręku trzymał kapelusz.
— Dopiero co przychodzę z ulicy. Dowiedziałem się, co ciocia jest u dziadzi już z pół godziny, i pomyślałem sobie, że dziadzio ma się lepiej, tak, jak to piąte koło u wozu.. I oto jestem.
— Ach ty szaleńcze, zdejmże chociaż palto.
„Książę Stasz“ w tej chwili wykonał to polecenie i niebawem znalazł się przy dziadku.
— Proszę dziadzi — wołał po chwili, przywitawszy starca — ja nie rozumiem, czego dziadzio potrzebuje tak chorować, jak ta dziura w moście?... Ja teraz to mam tylko same zmartwienia. Dziadzio chory i nie możemy pojechać zagranicę, a mój przyjaciel Strzelecki siedzi w kozę, jak ten wróbel na dachu.
Stary uśmiechał się, słuchając tej trochę niedorzecznej gadaniny wnuka.
— Czy dziadzio nic na niego nie może poradzić, żeby jemu wypuścili z kozy?
— Ależ nie męczże dziadka ciągłemi pytaniami! — strofowała go panna Fela.
— Nie, moje dziecko, to nie ode mnie zależy. Ja i sam nie przypuszczam, ażeby Strzelecki był winien — odpowiedział bankier zmęczonym głosem.
— No, proszę państwa — rzekł „książę Stasz“ sentencjonalnie — ten Janek to jest taki nieszczęśliwy, jak ten niedźwiedź, co jak na niego spadnie gałązka, to on mruczy.
Mówiąc to, jak zawsze żywy, młody człowiek wykonał energiczny ruch obydwiema rękoma. Jedna z jego rąk uderzyła w paczkę, leżącą na stole, którą niedawno miał w ręku Ejteles.
Paczka upadła na ziemię, papier rozdarł się i na podłogę wypadły jakieś przedmioty.
— Oj, oj! a to ze mnie zgrabny, jak nagi w pokrzywach! — pochwalił sam siebie „książę Stasz“.
Jednocześnie, zanim panna Fela lub stary Ejteles mogli mu przeszkodzić, żywy, jak zawsze, schylił się i zaczął zbierać przedmioty, które upadły.
— Aha, dwie fotografje!... obie kobiety, jedna stara baba, ale druga... aj, aj, aj, jak śliczna. I krzyżyk złoty... Co to jest? — pytał, podnosząc do góry wymienione przedmioty wraz ze szczątkami opakowania.
Ale stary bankier tymczasem aż się uniósł do połowy z szezlongu. Był blady, jak płótno.
— Po...łóż to! — zaledwo zdołał wybełkotać.
Panna Fela odbierała już od roztrzepańca podniesione przedmioty.
— Patrz, coś zrobił! — mówiła, wskazując na starca, który opadł na poduszki.
— Ja? Co ja jestem winien? — tłumaczył się „książę Stasz“.
— Biegnij w tej chwili po doktora! Zawołaj Ludwika i pokojówki.
— No, dobrze, już dobrze. Lecę, jak ten, co to ani w pięć, ani w dziewięć... Za minutę będę z powrotem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Omdlenie starego Ejtelesa było chwilowe. Nie pociągnęło ono za sobą gorszych dla jego zdrowia skutków. Pomoc doktora była zbyteczna.
Wypadek z paczką odbił się jednak dotkliwie na jego humorze. Pomimo odbytej z panną Felą ponownej dłuższej konferencji, był od tego czasu ciągle jakiś smutny i osowiały.