Tajemnice Nalewek/Część II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII
ZA KAUCJĄ

— A więc to nie żarty adwokacie?
— Bynajmniej.
— Zgóry trzykroć sto tysięcy rubli!
— Gotówką.
— I kto składa?
— Pan Stawinicz, przyjaciel Strzeleckiego.
— Ależ to musi być miljoner. Wiesz pan, że w mojej praktyce, a zapewne i w praktyce całego naszego sądu, dotąd podobnego wypadku nie było.
Taki djalog prowadzony był na dzień wcześniej przed wypadkami, opowiedzianymi w poprzednim rozdziale, przez znanego nam już sędziego śledczego i adwokata „Julka“.
— To ciekawe, to ciekawe! — powtarzał sędzia śledczy, przeciągając ręką po czole.
— Ale siadajże, adwokacie! — dorzucił po chwili. — Takeś mnie oszołomił twą wiadomością, że nie uważałem nawet, iż dotąd stoisz.
„Julek“ siadł. Wykrzyknik sędziego co do Stawinicza, który, jak wiemy, był tu osobą podstawioną, trochę kłopotał adwokata. Profesja nie nauczyła go mówić z zimną krwią nieprawdy, nawet w najlepszym celu. Do tego łączyła się niepewność, czy sędzia wobec okoliczności sprawy, zechce utrzymać w mocy decyzję co do kaucji. „Julek“ kręcił się na krześle.
Przez chwilę panowało milczenie.
— A więc kiedyż Strzelecki będzie wolny? — zapytał wreszcie adwokat, probując zdobyć pozycję śmiałością.
Jednocześnie wydobył z teki grubą paczkę i arkusz papieru.
— Oto pieniądze — rzekł — a to podanie.
— Ja jestem upoważniony do wniesienia.
Sędzia śledczy wstał z krzesła.
— Chwilkę, adwokacie — odezwał się — tylko chwileczkę. Muszę zebrać myśli.
Upłynęło parę chwil. Sędzia wreszcie usiadł i zaczął:
— Wybaczysz, adwokacie, że dałem panu czekać. Ale sprawa i jej okoliczności są tak wyjątkowe! Przyznam się panu otwarcie, że jestem nieprzygotowany, zaskoczony zupełnie przez pańskie żądanie. Muszę jednak powiedzieć, że pytać się w tej chwili: „kiedy Strzelecki będzie wolny“, jest trochę przedwcześnie.
Twarz „Julka“ zachmurzyła się.
— Dlaczego to? — zapytał.
— Wiesz pan dobrze, w jakim stanie śledztwa wydałem postanowienie co do ewentualnego uwolnienia oskarżonego za kaucją. Wprawdzie władze zwierzchnicze nie zniosły mej decyzji i pozostaje ona w swej sile, ale wiesz pan dobrze, jak się od tego czasu okoliczności zmieniły.
„Julek“ spojrzał niespokojnie na sędziego.
— Obecnie stwierdzono, iż w paczce pięciu tysięcy rubli, złożonej przez pannę Temę Z., znajdują się banknoty, skradzione firmie „Ejteles i Sp.“
— Bądźmy ściślejsi: wypłacone tej firmie przez bank dnia poprzedniego przed kradzieżą — próbował słabo opanować „Julek“. — Mogły one następnie przyjść do Strzeleckiego inną zupełnie drogą.
— Jaką? Niech nam to wyjaśni.
Adwokat odpowiedział na to tylko rozłożeniem ramion.
— Widzisz, adwokacie... Zresztą, gotów jestem przyjąć pańską poprawkę. To nie zmienia bynajmniej położenia. Tak, czy inaczej, mamy teraz niezmiernie groźny dowód przeciwko Strzeleckiemu, dowód materjalny, faktyczny. Cóż pan na to powiesz?
„Julek“ nie miał nic do odpowiedzenia.
— W tym stanie rzeczy muszę się najpierw poważnie zastanowić nad możliwością utrzymania mej poprzedniej decyzji.
Adwokat próbował zacząć mówić, przekonywać; ale sędzia, który ochłonął już z pierwszego wrażenia, nie ustępował.
— To trudno — odpowiadał na wszystkie przełożenia — rozumiesz pan dobrze odpowiedzialność, jaka na mnie ciąży. Jestem przedstawicielem sprawiedliwości i prawa i nie mogę dopuścić żadnej ujmy ani dla jednej, ani dla drugiego. Zresztą nade mną są moi zwierzchnicy. Ważność sprawy zwiększa tylko odpowiedzialność. Samo nawet złożenie tak wyjątkowej, ze względu na sumę, kaucji, jest okolicznością, dorzucającą wiele do sprawy.
— Przecież tego ani prawo, ani logika przeciwko oskarżonemu tłumaczyć nie pozwala! — protestował żywo adwokat.
— Zgoda, najzupełniejsza zgoda! Nie zapominaj pan przecież, iż władza sądowa ma obowiązek pilnowania, ażeby oskarżony w żadnym razie nie uniknął wymiaru kary i ażeby pieniędzmi się od niej nie mógł wykupić.
— Ostatecznie — rzekł w konkluzji sędzia — muszę w spokoju rozważyć wszystkie pro i contra. Wierz mi pan, że niepotrzebnych kwestji i trudności robić nie będę. Bądź pan łaskaw zostawić podanie i zgłosić się około czwartej. Dopiero wówczas będę mógł panu dać decyzję. Pieniądze tymczasem zabierz pan.
Za chwilę „Julek“ był już na schodach. Biegł on, jak zwykle, szybko. Rozmyślania, którym się oddawał, nie były najweselsze.
Tego się właśnie obawiał. Zbyt dobrym był prawnikiem, ażeby nie rozumieć, iż położenie, z chwilą sprawdzenia numerów banknotów, na żądanie samego Strzeleckiego, stawało się nieskończenie gorszem. To też, idąc do sędziego śledczego z kaucją, na serjo myślał, czy nie właściwem byłoby teraz przedstawić sędziemu śledczemu odkrycia „Frygi“, które niejako mogłyby służyć za przeciwwagę tej poszlaki.
Adwokat żałował bardzo, że „Fryga“ wyszedł od niego przed złożeniem przez pannę Felę pieniędzy. Rano, przed wyjściem do sądu, posyłał nawet służącego do ratusza, ażeby się dowiedział o ajenta. Odpowiedziano tam jednak, że „Frygi“ niema.
Dodać musimy, że urzędownie „Fryga“ kwaterował w ratuszu, a w mieszkaniu na Starem-Mieście, gdzie była zameldowana Karolcia, przebywał tylko w chwilach wolnych od służby. Naczelnik wiedział o tem i tolerował, ze względu na usługi, oddawane przez użytecznego ajenta. „Fryga“ nawet raz, podczas jednej z wypraw na złodziei, dostał uderzenie nożem w ramię, przeznaczone dla swego zwierzchnika. To też wolno mu było niejedno. Kontentowano się zresztą tem, że w wydziale wiedzieli zawsze, gdzie go znaleźć. „Fryga“ też na pierwsze zawołanie zawsze był gotów.
Ma się rozumieć, adwokat „Julek“ o prywatnem mieszkaniu ajenta i o jego „sielance“ nie wiedział. To też nie mógł skierować swych poszukiwań na Stare-Miasto.
Musiał tedy, nie chcąc opóźniać wolności Strzeleckiego, udać się do sędziego sam.
Podczas rozmowy z sędzią, kilkakrotnie otwierał już usta, ażeby mu w paru słowach wspomnieć o odkryciach ajenta. Ale obawa pogorszenia jeszcze sprawy, zamiast jej polepszenia, wstrzymywała go. Zresztą, musimy wydać „Julka“ z sekretu: wstydził się on trochę wspominać przed sędzią o swoich stosunkach z ajentem.
Opuśćmy jednak adwokata, oddanego smutnym myślom, a wróćmy na chwilę do gabinetu sędziego.
Ów był pełen niepokoju i niepewności. Poleciwszy, ażeby nikogo nie wpuszczano, przechadzał się szerokiemi krokami po pokoju. Od czasu do czasu gestykulował, to znów wyrywały mu się z ust jakieś niedokończone słowa.
Sędzia ważył okoliczności sprawy, komentował ją ze wszystkich stron, starał się przeniknąć ciemności, które w niektórych punktach dokoła niej się gromadziły.
— Bardzo być może — mówił do siebie — że oskarżony jest ofiarą nawet nie zbiegu okoliczności, lecz występnej machinacji. Można przypuszczać, ale tylko przypuszczać. Machinacja, jeżeli zresztą istnieje, jest tak doskonała, że przekona przeciwko niemu każdy sąd. W takich warunkach uwolnienie oskarżonego byłoby szaleństwem. Jeżeli odrzucić te drugoplanowe okoliczności, te niedomówienia, te półcienie, niewiele zresztą zmieniające stan rzeczy, oskarżenie o kradzież jest proste, jasne i bezwzględnie stwierdzone. Skradzione pieniądze znalazły się w jego ręku! Złożenie tak poważnej kaucji może być właśnie dowodem, że przyjaciele Strzeleckiego stanowczo zamierzają dać mu możność uniknięcia wymiaru sprawiedliwości, możność ucieczki.
Sędzia śledczy zatrzymał się.
— Z drugiej strony — zaczął znowu — nie zapominajmy, że można nad Strzeleckim urządzić tajny nadzór. Obawa ucieczki mogłaby zostać w ten sposób zneutralizowana. Przytem niezmiernie jest ciekawe, jakie byłoby jego postępowanie po uwolnieniu? Możnaby w ten sposób wyjaśnić ciemności, uzyskać jeszcze bardziej niewątpliwy dowód jego winy. Z drugiej strony, mając ręce rozwiązane, on sam, jeśli jest niewinny, mógłby wynaleźć i przedstawić dowody swej niewinności.
Sędzia usiadł i przez dłuższą chwilę rozmyślał.
— Nie, nie, — wykrzyknął wreszcie — sprawiedliwość bawić się w takie sztuczki nie może. Życie nie jest romansem, lecz rzeczywistością. Nie trzeba się dać obałamucać niezręcznym bajkom przestępców...
Znowu umilkł. Uspokoił się, przysunął arkusz papieru i zaczął pisać.
— Obowiązek mi nakazuje — mówił do siebie — znieść poprzednią decyzję. To trudno! Jestem gotów mieć dla niego sympatję, jako człowiek, ale, jako sędzia, muszę działać według prawa.
W kwadrans nowe postanowienie było gotowe.
Sędzia jednak znowu się zamyślił. Przychodziły mu do głowy nowe wątpliwości.
— Jakkolwiekbądź — myślał, przechadzając się po gabinecie — kwestja jest tak ważna, iż wolałbym nie decydować w tej mierze bezwzględnie własną mocą.
Śledztwo było jeszcze w jego ręku. Miał więc prawo wydać decyzję i ta byłaby niewątpliwie ważna. Ale mógł przecież pójść po radę do swego zwierzchnika, prokuratora. Sprawa ta budziła bardzo poważne zainteresowanie; szczegóły jej były dobrze znane prokuratorowi. Rada jego mogła do pewnego stopnia zmniejszyć, jeśli nie urzędową, to moralną odpowiedzialność sędziego.
— Tak, pójdę poradzić się! — powiedział sam do siebie.
Wziął arkusz papieru, na który przed chwilą rzucił postanowienie i jego motywy, i skierował się ku drzwiom, prowadzącym do przedpokoju.
W maleńkim przedpokoju było w tej chwili prawie pusto. Na ławce, pod oknem, woźny w mundurze o zielonych wypustkach kręcił papierosa i przyglądał się latającym za oknem wróblom; w kącie, przy piecu, siedziała jakaś ubogo ubrana kobiecina. Trzymała w ręku list.
Na widok sędziego, z pośpiechem podniosła się z miejsca.
— Za kwadrans wrócę — rzucił sędzia woźnemu, kierując się ku drzwiom wyjściowym.
Kobiecina tymczasem pytała wzrokiem o coś woźnego — widocznie, czy to sędzia; woźny odpowiedział jej skinieniem głowy. Kobieta zbliżyła się do urzędnika.
— Proszę wielmożnego pana, list — rzekła. — Czekam już pół godziny.
Sędzia zatrzymał się; zwrócił się do woźnego:
— Dlaczego nie przyniosłeś mi listu?
— Nie chciała oddać. Mówiła, że to do własnych rąk. A pan sędzia nie kazał nikogo wpuszczać.
Sędzia wziął do ręki list. Na kopercie było napisane: „b. pilne!“ Chciał już rozerwać kopertę, gdy kobiecina znów się odezwała:
— Ta pani, co mi dała list, kazała prosić o pokwitowanie; mówiła, że w środku są jakieś ważne papiery.
Sędzia spojrzał zdziwiony na kopertę, której niezbyt wielka objętość nie usprawiedliwiała bynajmniej tego przypuszczenia.
— Co za pani? — zapytał.
— Ze starego Miasta.
Sędzia był coraz bardziej zdziwiony.
— Daj mi kawałek papieru — rzekł do woźnego.
Za chwilę kobieta, odebrawszy pokwitowanie, wychodziła, a sędzia skierował się w jeden z korytarzy gmachu sądowego, prowadzący do prokuratora.
W drodze rozdarł kopertę. W środku znajdował się list i mniejsza zapieczętowana kopertka.
List brzmiał, jak następuje:
„Wielmożny panie sędzio“!
Jestem żoną ajenta policyjnego, noszącego przezwisko „Frygi“, którego zapewne wielmożny pan sędzia sobie przypomina, ponieważ już kilka razy z Jego rozporządzenia wykonywał różne czynności, a nadto stawał w sprawach, jako świadek. Mąż mój w tej chwili, z powodu wypadku, który go spotkał, leży nieprzytomny w łóżku i nie wiem kiedy odzyska świadomość.
„Z tego powodu czuję się w obowiązku, wyręczając go, zawiadomić Wielmożnego Pana Sędziego, że mąż mój, powodowany zbytnią gorliwością w swoim zawodzie, stał się winnym wobec pana sędziego. Mianowicie, podczas rewizji w mieszkaniu nieboszczyka kasjera Halbersona, ukrył kilka kawałków papieru, będących widocznie szczątkami listu, chcąc następnie za ich pomocą odkryć tajemnicę, jaka się, jego zdaniem, w sprawie znajdowała i w ten sposób samodzielnie dojść do wykrycia prawdziwych winowajców. W tym celu od pewnego czasu robił już poszukiwania, których rezultat będzie mógł zakomunikować Wielmożnemu Panu po dojściu do zdrowia.
„Tymczasem, ponieważ jego choroba może potrwać pewien czas, a okoliczność odkrycia listu może mieć niezmierne znaczenie w sprawie, wiedząc o poszukiwaniach męża, których zresztą bynajmniej nie pochwalałam, uważam za najpilniejsze, wraz z obecnem wyjaśnieniem, przesłać Wielmożnemu Panu szczątki papieru. Znajdują się one w załączonej kopercie, wraz z objaśnieniem, jak je, zdaniem mojego męża, złożyć i czytać należy. Dodać muszę, że te kawałki nie stanowią bynajmniej całego listu. Reszta kawałków znajduje się, jak mi mówił mąż, w mieszkaniu Halbersona, które jest podobno zapieczętowane, tak, że będzie można kawałki zestawić i w ten sposób cały list odcyfrować. Przytem zwracam uwagę Wielmożnego Pana jeszcze na jedną okoliczność: list jest pisany na papierze, posiadającym rodzaj wodnych znaków, w formie gwiazdek, a więc i tamte kawałki powinny mieć tę samą cechę wyróżniającą.
„Wrazie gdyby Wielmożny Pan Sędzia uznawał za potrzebne, tymczasem ja mogę służyć wszelkiemi innemi objaśnieniami.
„Wreszcie jeszcze raz proszę w imieniu mego męża o przebaczenie; działał on nierozważnie, ale nie ze złą wolą. Zamiarem jego było pomóc sprawiedliwości, do czego wziął się w sposób zapewne niewłaściwy. Jestem przekonana, że Wielmożny Pan Sędzia nie zechce gubić i pozbawić kawałka chleba biednego człowieka, który może na to lekkomyślnością swoją zasłużył.
„Jeszcze raz najpokorniej o to błagam Wielmożnego Pana Sędziego i ośmielam się przypomnieć, że obecnym moim krokiem naprawiam prawie w zupełności błąd mojego męża.

Pozostaję z najgłębszem poważaniem
Sługa...“

Tu następował nieczytelny podpis.
Sędzia szybko przebiegł oczyma ten list. Wywarł on na nim ogromne wrażenie.
— Ach, tak! — mruknął pod nosem — „Fryga“, zdolny ajent, ale ma namiętność do prowadzenia śledztw na boku.
Sędzia stanął w korytarzu. Otworzył ostrożnie mniejszą kopertę. Znalazł w niej kilkanaście małych kawałków papieru, a nadto tekst urywka, odtworzony przez Karolcię.
Przyglądał się papierowi długo... Tysiączne myśli przechodziły mu przez głowę. List, nad którym nieraz pewno Karolcia dobrze się zarumieniła, przyznając sobie tak śmiało tytuł żony ajenta, zadziwił go przedewszystkiem formą. Ortografja, kaligrafja i styl nie pozostawiały nic do życzenia.
— Żona ajenta! — mówił sam do siebie — to dziwne... Zresztą, trzeba ją będzie wezwać.
Dalej, treść samego listu miała niezmierną wagę. W samej rzeczy; jeśli uznać kawałki listu, jakoby znalezionego w pokoju Halbersona, za autentyczne, cała sprawa przybierała nowy obrót. Jakkolwiek było tłumaczyć urywki słów i zdań, odnalezione na tych podartych kartkach przez „Frygę“, zawsze wprowadzały one sprawę śmierci Halbersona i związaną z nią sprawę kradzieży trzechkroć stu tysięcy rubli na inną zupełnie drogę. Rzecz zaczynała przybierać obrót tak fantastyczny, że nawet najfantastyczniejsza obrona Strzeleckiego nie zdawała się tak niemożebną, jak pierwotnie. Strzelecki, wobec tego listu, nie mógł być w żadnym razie głównym i jedynym sprawcą zbrodni; w najgorszym razie, mógł być wspólnikiem, komparsem, w najlepszym — ofiarą niepochwytnej machinacji.
Sędzia przechadzał się długo po korytarzu, rozważając wszystkie ewentualności.
— Bądź co bądź, trzeba się porozumieć z prokuratorem — rzekł wreszcie.
Konferencja sędziego z prokuratorem trwała blisko godzinę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jesteśmy w celi więziennej.
Szare, twarde i zimne ściany wąskiej a szczupłej celi odgradzają więźnia od świata i ludzi. U góry, wysoko, maleńkie okienko, zamknięte czarną kratą, przepuszcza zaledwie cokolwiek światła. Przy ścianie twardy tapczan, a właściwie rama drewniana, z rozciągniętą w środku grubą materją, zastępującą posłanie, w kącie dzbanek z wodą — oto wszystko.
Było to nazajutrz, około drugiej w południe.
Promienie słońca, które w pogodny październikowy dzień po raz ostatni pewno, przed pójściem na zimowy spoczynek, pieściło ulice i mury miasta zabłąkały się i do tej cichej i smutnej celi. Jeden blady, złotawy promień przedarł się przez czarne kraty, oświetlił pajęczynę, oplatającą sufit więzienia ogrzał dwie spotkane po drodze muchy, aż biedactwa zaczęły poruszać skrzydełkami, wreszcie zatrzymał się na murze nad łóżkiem, uwydatniając jakieś rysy i szczerby, niby napisy i rysunki, któremi była pokryta ściana.
Janek Strzelecki siedział na tapczanie. Głowę trzymał pomiędzy rękami, opartemi na kolanach. Spoglądał wzrokiem prawie bezmyślnym w podłogę. Dokoła niego panowała cisza, tylko od czasu do czasu dolatywał z korytarza daleki odgłos kroków. Już od pół godziny ani podniósł oczu w górę. A tymczasem promień słońca zbliżał się coraz bardziej ku jego głowie, otaczał ją jakąś aureolą złocistą. Zdawało się, że słońce chce go pocałować, chce zwrócić uwagę biednego więźnia na ten ostatni uśmiech pogodnej, pełnej uroku jesieni.
Janek porwał się z miejsca.
— To niepodobna! — rzekł głosem przytłumionym, który dziwnie nieprzyjemnie obijał się o te szare mury — to niepodobna!
Zaczął się przechadzać po ciasnej izdebce, robiąc zaledwie parę kroków w jedną i drugą stronę. Cała fala myśli, wspomnień, kombinacji przebiegła mu przez głowę.
Niewinny, był prawie pewny skazania. Czuł jakąś tajemniczą sieć, oplątującą go dokoła. A wszystko się zaczęło od tego, że chciał się po raz ostatni zobaczyć z „tamtą“... Zgodził się stawić na jej wezwanie. Sam sobie winien! Kara, która go dosięga, stokroć powinna być surowszą. Idąc na spotkanie z „tamtą“, zdradzał niemal Różę. Za to stracił ją teraz bezpowrotnie. Co się stało, to się nie odstanie.
Ciągle wracał do tej myśli i ciągle paliła go ona na nowo.
Twarz jego, wychudła, blada, pod wpływem tej myśli ściągnęła się w ostrzejsze jeszcze linje. Oparł się o ścianę i przymknął oczy. Pierś jego poruszały gwałtowne, konwulsyjne łkania. Po twarzy płynęły mu zwolna gorące, grube łzy.
— Różo! Różo! — wyrywało mu się od czasu do czasu z ust.
Promień słońca, ślizgający się po ścianie, spotkał jego biedną, pałającą głowę i począł ją całować i pieścić. Przemknął się po włosach, starał się wyprostować sfałdowane czoło, wreszcie począł zlekka łaskotać czerwone od łez powieki. Janek mimowoli otworzył oczy.
Dopiero teraz ujrzał swoje więzienie pełne słońca i uśmiechów nieba. Ten blady promyk światła tak dziwnie rozświetlił te szare mury, ozłocił je i przystroił, że biednemu więźniowi cela jego zdała się w tej chwili niemal pałacem. Muchy trzepotały skrzydłami, w górze, w promieniu słońca igrały miljardy maleńkich pyłków, a u czarnych krat więzienia wieszały się białe, srebrzyste nici babiego lata.
Upłynęła chwila. Mimowoli niejasny uśmiech zaczął się budzić głęboko w kątach twarzy Janka, obok nieobeschłych jeszcze łez. To wszystko było tak proste, a jednak tak piękne, zwłaszcza dla więźnia. Stanowiło to tak dziwny kontrast z całem morzem czarnych myśli, wirujących mu w głowie.
W umyśle Janka poczęła powstawać reakcja. Te promienie słoneczne budziły w nim nowy świat myśli. Dawały się one streścić w jednym wielkim wyrazie: Nadzieja!
— Czyż to możebne? — pytał sam siebie więzień.
Teraz dopiero zaczął sobie uświadomiać to, co go dzisiejszego ranka spotkało. Dopiero obecnie zrozumiał, co mu przed godziną mówił sędzia śledczy.
Tak, tak! Rano, dzwoniąc kluczami, przyszedł stary Jefrem i kazał mu się zbierać do „śledowatiela“. — Pojedziesz, brat, karetą! — mówił. I rzeczywiście, wkrótce potem siedział wewnątrz zakratowanego furgonu; konie parskały, furgon trząsł, bruk dudnił, a dwaj aresztanci, siedzący z nim razem, o czemś rozmawiali w złodziejskim żargonie. Przez kratki widać było znikające, jak migawki w latarni magicznej, urywki kamienic, drzew, przechodniów i dorożek. Wkrótce potem był w gabinecie sędziego śledczego. Ten gabinet przejmował go drżeniem. Ta walka z coraz nowemi, gromadzącemi się coraz potężniej poszlakami, walka bez wyjścia i rezultatu, nabawiała go nerwowego strachu. Jak ptak w klatce, uderzał coraz o nowe przeszkody, twarde jak żelazo i nieugięte jak logika, i upadał znużony, rozbity... Był w tym gabinecie tyle razy i zawsze ten sam skutek. To też teraz, gdy tam wchodził, stawał się nieczułym na wszystko. Wpadał w rodzaj odrętwienia.
Tym razem sędzia śledczy trzymał go krótko... Mówił mu... ach, tak! mówił mu, że złożono za niego kaucję i że do czasu osądzenia sprawy zostanie wypuszczony na wolność. Nastąpi to niedługo, za parę godzin, może za godzinę.
— To niepodobna... to niepodobna! — powtarzał sobie Janek.
Ale tymczasem nadzieja, razem z blado-złotemi promieniami jesiennego słońca, zaczęła przenikać w głąb jego piersi. Łzy obeschły na twarzy biedaka. Uśmiechnął się niemal do jaśniejszych widziadeł, które mu w dali ukazywała wyobraźnia.
W korytarzu dały się słyszeć kroki. Szczęknęły klucze; we drzwiach stanął stary Jefrem.
— Panie, panie, do kancelarji — rzekł.
W pół godziny potem formalności zostały załatwione. Ciężka furta więzienia, skrzypiąc, otworzyła się. Ze schodów, prowadzących do kancelarji, dwóch więźniów, zajętych robotą, spoglądało z zazdrością na szczęśliwca, który wychodził na wolność. Strażnik przy bramie kłaniał mu się uniżenie.
Strzelecki przestąpił próg. Furtę zatrzaśnięto z łoskotem.
Znalazł się na ulicy.
Dziwnie w tej chwili wyglądał i dziwne mu przez głowę przechodziły myśli.
Zarośnięty, zaniedbany, wychudły, miał ubranie zniszczone, pełne plam. Wisiało ono na nim raczej, niż leżało. Uśmiechnął się sam do siebie smutnie.
— Chciałbym się zobaczyć w zwierciadle! — pomyślał.
Po chwili zastanowił się. Co ma robić? Należało wrócić do mieszkania. Poco? Rumieńce mu uderzyły do twarzy. Hańba, wstyd! Będą go pokazywali palcami na ulicy. — To ten, co ukradł trzysta tysięcy! A potem znów sąd, najpewniej wyrok, skazujący znowu na więzienie... Czy nie lepiej skończyć odrazu?
W umyśle Janka Strzeleckiego powstała myśl, która mu dotąd nie przychodziła do głowy, myśl o samobójstwie. Uśmiechnął się do niej.
— To spokój, wieczny spokój!... — powtarzał sobie.
Przyszła mu do głowy nowa myśl. Tak! Przedtem ma jeszcze coś do zrobienia. Musi jeszcze zobaczyć ją... choćby na minutkę, choćby zdaleka. Musi się z nią pożegnać! A potem...
Krokiem ciężkim, chwiejąc się, jakgdyby był pijany, ruszył naprzód wzdłuż muru więziennego. Szedł, nie patrząc w górę, schyliwszy głowę ku ziemi.
Trochę opodal więziennej bramy, przy rogu poprzecznej ulicy, stała kareta. W chwili, kiedy Janek przechodził obok powozu, z okienka karety wychyliła się urocza główka dziewczęcia.
— To on! — wyszeptało dziewczę.
Z karety wyskoczył wysoki brunet, o przystrzyżonej brodzie i po rajtarsku sterczących wąsach.
— Janek! — wołał, rzucając się ku uwolnionemu z więzienia.
— Władek... Stawinicz!... — zaledwie mógł wybełkotać.
Ku wielkiemu zgorszeniu arystokratycznego stangreta, spoglądającego na tę scenę z wysokości kozła, dwaj przyjaciele padli sobie w objęcia.
W tej chwili wzrok Strzeleckiego pobiegł trochę dalej, ku wnętrzu karety... Zachwiał się, aż go musiał podtrzymać Stawinicz. Wyciągnął naprzód ręce.
— Pani... Różo!... — zawołał.
Ona chciała coś powiedzieć, ale drżące jej wargi nie mogły wymówić ani jednego słowa. Wyciągnęła tylko ku niemu ręce.
Stangret był stanowczo zgorszony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.