Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
ŚNIADANIE KAWALERSKIE.

Książę de Lucenay wszedł do pokoju markiza. Był tak lekko raniony, że nawet nie potrzebował podwiązywać ręki,/wyraz twarzy zachował zwykły, wyniosły, drwiący, ciągle się wiercił i hałasował.
— Nigdy w życiu tyle się nie naśmiałem! Wyobraź sobie, że ten Karol Robert, zresztą miły człowiek, chciał uroczyście przekonać cały świat, że nie ma dychawicy. Bo nie wiesz, że o to był pojedynek. Na balu u posła *** zapytałem go przy twojej żonie i hrabinie Mac-Gregor, czy zawsze dokucza mu dychawica; między nami mówiąc, nigdy nie miał takiej choroby, to jednak nic nie znaczy, lecz pojmujesz, że słyszeć takie zapytanie wobec ładnych kobiet, to zniecierpliwi.
— Co za dzieciństwo! Zawsześ ten sam! Lecz powiedz mi, kto jest ten pan Robert?
— Nic nie wiem, spotkałem go latem u wód, tej zimy na balu u posła zobaczyłem go i wystąpiłem do niego z takim żartem, w trzy dni potem drasnął mnie za to szpadą, otóż i cała nasza znajomość.
— Czekałem na ciebie, mój Henryku, i przygotowałem ci niespodziankę — rzekł d’Harville. — Zaprosiłem kilku przyjaciół na śniadanie.
— A to wybornie! bravo! bravissimo! — krzyknął książę de Lucenay na całe gardło, uderzając laską po poduszkach sofy. — A kto będzie? Saint Remy? nie, nie; on wyjechał na wieś przed kilku dniami; posyłałem do niego, żeby mi był sekundantem, ale już wyjechał; musiałem się udać do lorda Duglas i pana Cezainnes.
— Właśnie zaprosiłem ich na śniadanie.
— Brawo! brawo! brawo! — zaczął znowu krzyczeć książę i dla akompanjamentu rzucał się po sofie, jak szczupak.
Te sztuki akrobatyczne przerwało przybycie pana de Saint-Remy, który wszedł wesoło, mówiąc:
— Nie potrzebowałem się pytać, czy jest Lucenay, na dole już było go słychać.
— Jakto! to ty, piękny Sylwianie, parafjaninie! wilkołaku! — zawołał zdziwiony książę, zrywając się z sofy, — myślałem, żeś na wsi.
— Wczoraj wróciłem, tylko co odebrałem zaproszenie od d‘Harvilla i przybywam uradowany z tej niespodzianki.
I Saint-Remy podał rękę księciu, a potem markizowi.
— Bardzo ci dziękuję za taką gotowość na moje zaproszenie, kochany Saint-Remy. Bo też przyjaciele księcia powinni się radować, że tak dobrze skończył się pojedynek, który mógł mieć i zły koniec.
— Ale, ale — przerwał znowu Lucenay, — pocoś ty w zimie jeździł na wieś, Saint-Remy. To mnie zastanawia.
— Jaki ciekawy! — rzekł Saint-Remy do d’Harvilla, potem odpowiedział księciu: — Chcę się pomału odzwyczaić od Paryża.
— Aha! to także dziwna myśl, starać się o miejsce przy poselstwie francuskiem w Gerolstein.
— Cicho, mój kochany Lucenay — zawołał Saint-Remy; — nie mów nic złego o Gerolsteinie, bo rozgniewasz d’Harvilla; on jest przyjacielem od serca księcia Rudolfa, który mnie bardzo dobrze przyjął na balu u posła ***, gdzie mu byłem przedstawiony.
Tymczasem i reszta zaproszonych nadeszła, gdy wtem wszedł Józef i powiedział swemu panu kilka słów do ucha.
— Wybaczcie panowie — rzekł markiz. — Jubiler mojej żony przynosi mi do wyboru brylanty dla niej, ona nic o tem nie wie. Ty rozumiesz, Lucenay, obaj należymy do mężów starej daty.
— Tam do kata! — zawołał książę — co się tyczy niespodzianek, żona moja zrobiła mi wczoraj niespodziankę. Prosiła mnie... o sto tysięcy franków.
— A ponieważ jesteś szczodry i hojny...
— Więc jej pożyczyłem! Zahypotekuję sumę no dobrach Arnouville, przyjaźń przyjaźnią, interes interesem. Jakkolwiek bądź, pożyczyć komu we dwie godziny sto tysięcy franków, kiedy ich potrzebuje, to grzecznie i nie zawsze się trafi. Nieprawdaż, rozrzutniku? co się tak dobrze znasz na pożyczkach? — zagadnął książę ze śmiechem pana de Saint-Remy, nie domyślając się nawet, jak bardzo zapytany czuł prawdę jego słów.
Mimo zwykłej bezczelności, hrabia zarumienił się lekko, lecz zaraz rzekł śmiało:
— Sto tysięcy franków! duża suma. Na co kobieta może kiedy potrzebować stu tysięcy franków?
— Doprawdy nie wiem, co moja żona myśli z tem robić. Zresztą mnie o to głowa nie boli, pewnie jakieś długi za stroje, jakieś niezapłacone rachunki.
— Słuchaj, kochany Saint-Remy — zawołał d’Harville, — ty, co masz taki wyborny gust, pomóż mi wybrać brylanty dla żony, zgodzę się na twój wybór, wszak jesteś królem mody.
Wszedł jubiler, niosąc kilka pudełek w skórzanym worku.
— Patrzajcie, pan Baudoin! — rzekł książę de Lucenay.
— Pewien jestem, że to pan rujnujesz moją żonę swojemi piekielnemi błyskotkami! — rzekł de Lucenay.
— Księżna tej zimy kazała tylko na nowo oprawić swoje brylanty — odpowiedział jubiler nieco zmieszany. — Właśnie teraz je odniosłem.
Saint-Remy wiedział, że księżna, aby dla niego dostać pieniędzy, zamieniła swoje brylanty na fałszywe, spotkanie z jubilerem było mu wcale nieprzyjemne, rzekł jednak zuchwale:
— Jacy to ciekawi ci mężowie! nie odpowiadaj, panie Baudoin.
W czasie tej rozmowy jubiler rozłożył na biurku kilka cudnych naszyjników z rubinów i brylantów.
— Co za ogień tych kamieni! co za wyborne rznięcie! — zawołał lord Duglas.
— Jest to robota najlepszego rzemieślnika w Paryżu; na nieszczęście dostał pomieszania zmysłów, równego mu nie znajdę prędko. Zapewniano mnie, że z nędzy dostał pomieszania.
— Wiele za ten naszyjnik? — zapytał d’Harville.
— Pan markiz raczy zauważyć, że kamienie są pierwszej wody i doskonale rznięte, prawie wszystkie jednej wielkości. Ostatnia cena czterdzieści dwa tysiące franków.
— Panowie — zawołał książę de Lucenay, — uwielbiajmy d’Harvilla, kupuje żonie podarunek za czterdzieści dwa tysiące franków, tam do djabła, nie rozgłaszajmyż tego, bo to szkaradny przykład.
— Śmiejcie się jak chcecie — odpowiedział wesoło markiz. — Kocham się w mojej żonie i nietylko z tem się nie kryję, ale owszem chlubię się.
— Mamy oczywiste dowody — rzekł Saint-Remy — taki podarunek mówi głośniej, niż wszelkie przysięgi.
— Biorę więc ten naszyjnik — rzekł d’Hairville.
Jubiler wyszedł. D’Harville oddał kupione brylanty Józefowi i rzekł mu pocichu:
— Niech panna Julja zręcznie włoży te kolje między inne brylanty pani, bo chcę, żeby żona znalazła je zupełnie niespodzianie.
W tej chwili dano znać, że śniadanie już zastawione, goście przeszli do sali jadalnej i siedli do stołu.
— Wiesz co, kochany d’Harville — rzekł pan de Lucenay, — że masz dom jeden z najwykwintniejszych w całym Paryżu.
— Dość wygodny wprawdzie — odpowiedział d’Harville — ale niebardzo obszerny. Myślę teraz przybudować galerję od ogrodu. Żona moja zamierza dawać bale, a trzy salony nam nie wystarczą.
— A na kiedy zapowiadasz modnemu światu otwarcie tych świetnych uroczystości i zabaw?
— Na przyszły rok, bo natychmiast rozpocznę budowę.
— Jakież wielkie projekty! — Mam jeszcze inne... Myślę do góry nogami przewrócić Val-Richer.
— Twoją majętność w Burgundji?
— Tak, można tam co pięknego zrobić, jeżeli mi Bóg życia dozwoli.
— Biedny staruszek!
— Wszak przykupiłeś folwark, by zaokrąglić Val-Richer.
— Przykupiłem i bardzo dobrze, z porady notanjusza.
— Jakiż to ten notarjusz, co tak dobrze radzi?
— Pan Jakób Ferrand.
Na to imię de Saint-Remy wzdrygnął się nieco.
— Czy istotnie jest tak uczciwy, jak głoszą? — zapytał niedbale pana d’Harville.
— Jakób Ferrand? także zapytanie! wszak to człowiek starodawnej prawości! — zawołał pan de Lucenay.
— Równie szanowny, jak szacunku godny.
— Pobożny, cnotliwy.
— Nadzwyczaj skąpy, co jest pożądane dla klijentów.
— Słowem, jeden z tych notarjuszów starej daty, co to gotowi się zapytać, za kogo ich masz, jeżeli wspomnisz im o kwicie na złożone u nich pieniądze.
— Panowie — rzekł d’Harville, gdy zjedzono wety — może chcecie palić cygara w moim gabinecie, mam doskonałe.
Wstali od stołu i przeszli do gabinetu markiza, drzwi od pokoju sypialnego, stykającego się z gabinetem, były otwarte. Powiedzieliśmy już, że jedyną ozdobą sypialni była broń rozmaitego rodzaju, bardzo piękna, rozwieszona symetrycznie na ścianach.
Lord Duglas, pan de Saint-Remy i dwaj jeszcze inni goście weszli do pokoju markiza oglądać broń.
Pan d’Harville zdjął pistolet ze ściany, odwiódł kurek i rzekł ze śmiechem:
— Oto panowie, lekarstwo niechybne i uniwersalne na wszystkie choroby... spleen, nudy. — I przyłożył lufę do ust.
— Ostrożnie, proszę cię, daj pokój tym niebezpiecznym żartom, o nieszczęście nie trudno — rzekł książę de Lucenay, widząc, że markiz znowu zbliża pistolet do ust.
— Ależ mój kochany, czyż myślisz, że bawiłbym się pistoletem, gdyby był nabity? Uważacie panowie, tak się robi: bierze się lufę delikatnie w zęby, potem... zbliża się palec do cyngla — dodał pan d’Harville.
— Co za dziecko! co za dziecko! w tym wieku!
— Pociągnąć — mówił dalej markiz — i idzie się na tamten świat.
W tej chwili pistolet wystrzelił. D’Harville padł nieżywy.

Nazajutrz czytano w dziennikach:
„Wczoraj przypadek, równie smutny, jak nieprzewidziany, pogrążył w żalu całe przedmieście Saint-Genmain. Pan markiz d’Harville, właściciel ogromnego majątku, w dwudziestym szóstym roku życia, szlachetnego charakteru i dobrego serca, od kilku lat dopiero połączony z żoną, którą ubóstwiał, zaprosił kilku przyjaciół na śniadanie; po śniadaniu udano się do sypialni markiza, ozdobionej zbiorem kosztownej broni. Pan d’Harville wziął pistolet w mniemaniu, że nienabity, przyłożył go do ust. I wtedy właśnie, kiedy mu się życie najpiękniej uśmiechało, padł ofiarą opłakanego przypadku“.
Przywiedliśmy słowa dziennika na dowód, że powszechnie przypisywano śmierć pana d‘Harville fatalnej, zgubnej nieprzezorności. On sam tylko poniósł do grobu tajemnicę dobrowolnej śmierci. Tak jest, dobrowolnej i obmyślonej z zupełną zimną krwią, żeby Klemencji nie zostawić najmniejszego podejrzenia o przyczynie samobójstwa. I tak zamiary, o których markiz rozmawiał z przyjaciółmi i swoim plenipotentem, zwierzenie się staremu słudze, nawet kupione z rana tajemnie brylanty dla żony, wszystko to miało na celu jedynie usunięcie wszelkiej poszlaki. Przypisywano więc i musiano przypisać śmierć jego przypadkowi. On zaś postanowienie swoje powziął dzięki nieuleczalnej rozpaczy. Mówił sobie w bolesnem zwątpieniu:
— Jednę tylko kobietę mogę kochać, jednę tylko kocham, moją żonę. Niegodziwem oszukaństwem przykułem ją, młodą dziewczynę, do mego okropnego losu. Tylko śmierć moja skruszyć może jej więzy, powinienem umrzeć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.