Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
ZAMIARY NA PRZYSZŁOŚĆ.

Pan d‘Harville zadzwonił na służącego.
Stary Józef ze zdziwieniem zastał pana nucącego strzelecką piosenkę, co było u niego oznaką dobrego humoru.
— Kiedy pan markiz śpiewa, to dowód, że jest wesoły i wtedy głos pański jest dla mnie najpiękniejszą muzyką.
— Codzień będziesz słyszał taką muzykę, mój stary Józefie. Precz zmartwienia, precz smutek. Mogę to tobie powiedzieć, powiernikowi moich cierpień, moja żona to anioł dobroci, prosiła mnie o przebaczenie, przypisując wszystko zazdrości.
— Zazdrości!
— Tak, nierozsądnym podejrzeniom obudzonym bezimiennemi listami.
— Możesz pan śmiało płakać z radości, bo już dość płakałeś z żalu. A ja, czyliż także nie płaczę? ale tych błogich łez nie oddałbym za dziesięć lat życia. Boję się tylko, czy się potrafię wstrzymać, żeby nie upaść do nóg pani, gdy ją zobaczę.
— Rozumiem cię, lecz to próżna bojaźń, szczęście tak mnie gwałtownie wzruszyło, że się spodziewam być prawie zupełnie wyleczonym.
— Jakim sposobem?
— Doktór powiedział mi, że gwałtowne wstrząśnienie moralne może wyleczyć z tej okropnej choroby, dlaczegoż by tego skutku nie miały oprawić nieznane mi dotąd wzruszenia szczęścia?
— Jeżeli pan markiz temu wierzy, to tak i będzie, już pan jesteś uleczony! Ale to błogosławiony dzień! i ja zaczynam się lękać, że to za wiele szczęścia na jeden raz. Lecz prawda, idzie tu tylko o małe zamartwienie, niech pan będzie zupełnie spokojny.
— Albo co?
— Przyjaciel pana dziś został raniony, lekko tylko, ale to dość, zawsze to pana zmartwi w tym szczęśliwym dniu. Wyznaję, że wołałbym, aby rana była cięższą, jednakże trzeba i na tem poprzestać.
— Fe! stary, o kimże mówisz?
— O księciu de Lucenay.
— Książę ranny?
— Draśnięty tylko. Był tu wczoraj wieczorem i zapowiedział że przyjdzie dziś rano do pana markiza na herbatę.
— Biedny Lucenay!
Po chwili namysłu d’Harville rzekł:
— Przyszła mi dobra myśl: wydam naprędce kawalerskie śniadanie, zaproszę przyjaciół księcia, żeby obchodzić szczęśliwy wypadek pojedynku, ucieszy go taka niespodzianka.
Pan d’Harville wszedł do gabinetu i napisał następujące listy:
„Kochany *** bilet ten, który odbierasz, jest okólnikiem. Lucenay będzie u mnie dziś na śniadaniu, myśli, że mnie samego zastanie, zrób mu tę przyjemną niespodziankę i przyjdź do mnie, znajdziesz jeszcze kilku jego przyjaciół, których także zaprosiłem. Czekam punkt o dwunastej.

A. d’Harville.
Potem dodał do Józefa:

— Zaadresuj: Hrabiemu de Saint-Remy. Lucenay nie może się obejść bez niego; Pan de Monville, towarzysz podróży księcia; Lordowi Duglas, jego partner wistowy; Baronowi de Cezannes, jego przyjaciel od dzieciństwa. Napisałeś?
— Już gotowe.
D’Harville zadzwonił, lokaj wszedł.
— Poślij natychmiast te bilety, Filipie — rzekł do niego markiz — i poproś tu pana Doublet. A ty stary, co ci jest? — zapytał, zostawszy sam z Józefem, który patrzył na niego w osłupieniu.
— Nie mogę się opamiętać, nigdy pana nie widziałem tak wesołego. Pan, zawsze blady, masz dziś rumieniec.
— Bom szczęśliwy, mój Józefie, ma zawsze szczęśliwy. Musisz mi pomóc w jednej intrydze. Dowiesz się od paniny Julji, co ma pod kluczom brylanty markizy, o nazwisku i mieszkaniu jej jubilera, tylko niech pani nic o tem nie powie.
Pan Doublet, plenipotent markiza, wszedł, kiedy Józef wychodził.
— Kochany panie Doublet, myślę cię przestraszyć — rzekł markiz z wesołym uśmiechem — włosy ci powstaną na głowie. Chcę wydać dużo pieniędzy, ale to ogromine dużo.
— Nic nie znaczy, panie markizie, możemy wiele wydać, Bogu dzięki możemy.
— Już dawno mam zamiar przybudować w ogrodzie galerję do prawego skrzydła pałacu. W tej galerji będę dawał bale, chcę, żeby powstała jakby przez czary, a że takie czary drogo kosztują, trzeba będzie sprzedać za piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków rent, to chciałbym jak najprędzej zacząć budowę.
Józef wrócił i oznajmił:
— Jubiler pani nazywa się Baudoin.
— Kochany panie Doublet, idź też do tego jubilera i powiedz mu, żeby tak za godzinę przyniósł kolje brylantowe za dwa tysiące luidorów, kobiety nigdy nie mają za wiele brylantów, zwłaszcza teraz, kiedy nawet suknie niemi ubierają. Ułożysz się z nim o zapłatę.
— Dobrze, panie markizie; nie zlęknę się i tego wydatku.
— A teraz biegnę do jubilera — dodał Doublet i wyszedł.
Markiz zostawszy sam jeden przechadzał się po gabinecie, z założonemi rękami, w głębokiem zamyśleniu. Nagle zmienił wyraz twarzy, nie była to już wesołość, na której się oszukał intendent i stary sługa, lecz spokojne, zimne postanowienie. Niedługo to trwało, wstał znowu, otarł łzę i znowu się przechadzał z udanym spokojem.
W tej chwili powóz zajechał na dziedziniec. Józef wyjrzał przez okno i rzekł:
— Pani markiza wyjeżdża, zaraz zrana kazała zaprząc.
— Idź i poproś ją do mnie, nim wyjedzie.
— Natychmiast, panie.
Ledwie Józef wyszedł, markiz przejrzał się z uwagą w zwierciadle:
— Dobrze, dobrze — rzekł głucho — tak, dobrze: rumieniec na twarzy, ogień w oczach, ogień radości czy gorączki... nic nie znaczy, byle się tylko na nim nie poznano.
Klemencja weszła.
— Dzień dobry, kochany Albercie, kochany bracie — rzekła, ze słodyczą, podając mu rękę. Potem spostrzegłszy radość na twarzy męża, dodała: — Cóż takiego? dlaczegóż taki wesoły?
— Bo kiedyś weszła, myślałem o tobie, kochana siostro. A nadto powziąłem dobre postanowienie.
— Innego się po tobie nie spodziewam.
— To, co wczoraj zaszło, szlachetność twoja i księcia dały mi dużo do myślenia i względem dalszego pożycia naszego zupełnie się zgadzam na twoją wolę, ale to zupełnie.
— Nie mogło być inaczej, bo teraz, podawszy sobie bratnie dłonie, dążymy do jednego celu. Chcę, żebyś był szczęśliwy i będziesz nim, zobaczysz, co może moje serce.
— Kochana Klemencjo! — odpowiedział markiz wzruszony i po chwili milczenia dodał wesoło: — Będzie u mnie kilka osób na śniadaniu, obchodzimy szczęśliwy pojedynek księcia de Lucenay, przeciwnik ranił go tylko lekko.
Pani d’Harville zarumieniła się. Było to wspomnienie bolesne, bo przywiodło jej na myśl błąd, którego się wstydziła. Ażeby się pozbyć tak przykrego wrażenia, rzekła do męża:
— Co za szczególny wypadek, pan de Lucenay będzie u ciebie na śniadaniu, a ja nieproszona jadę na herbatę do jego żony, bo chcę z nią pomówić o moich nowych protegowanych. Stamtąd myślę jechać z panią de Blainval do więzienia S-go Łazarza. Może jednak sobie nie życzysz, żebym tak rano wyjechała?
— Prawda, smutno mi, że odchodzisz i niecierpliwie będę cię oczekiwał. Z tej wady nigdy się nie wyleczę.
— I dobrze zrobisz, boby mnie to martwiło.
Wtem dał się słyszeć dzwonek, znak, że ktoś przybył.
— Pewno kto z zaproszonych — rzekła pani d’Harville, — wychodzę. Co robisz dziś wieczór? Jeżeli nie masz innego projektu, musisz pojechać ze mną na operę.
— Z największą przyjemnością wypełnię twe chęci.
— A więc wracając do siebie, wstąpię dowiedzieć się, czy dobrze się bawiliście na kawalerskiem śniadaniu.
I ścisnąwszy rękę męża, wyszła jednemi drzwiami, kiedy książę de Lucenay wchodził drugiemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.