<<< Dane tekstu >>>
Autor Marie-Joséphine Calmon
Tytuł Tamta
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

W chłodny poranek Marcowy, po skończoném już śniadaniu, Raul poszedł do stajni, by kazać osiodłać sobie konia, a Joanna, przeszedłszy do salonu, siadała właśnie do krosienek. Stojąc obok bratowéj, Alicya podniosła firankę i, głowę wsparłszy na oknie, patrzyła na obumarły krajobraz zimowy. Zieleń trawników znikła pod spadłym w nocy śniegiem; ogołocone z liści drzewa posiniałemi sterczały gałęźmi; opona szarawéj mgły zdawała się niebo od ziemi oddzielać.
— Słyszę turkot jakiegoś powozu w dziedzińcu! — zawołała nagle Alicya, — pod ciężarem kół śnieg aż skrzypi! Kto to może tak wcześnie przyjeżdżać?
— Zapewne doktor, — spokojnie odpowiedziała Joanna. — Prosiłam go, aby wstąpił w przejeździe, chcę bowiem rozmówić się z nim o zdrowiu staréj Maryanny, któréj nogi zastałam wczoraj mocno spuchnięte.
— Doktor? W takim razie ja zmykam. Niezabawny jest ten poczciwy pan Lambert, zawsze ma dla siebie nieskończenie długą listę różnych nieszczęść i rozpaczliwe jakieś historye o tych, tamtych i owych. Jednemu potrzeba rosołu, drugiemu staréj bielizny, trzeci prosi o pozwolenie brania lodu z lodowni. Zresztą moja Gipsy nie lubi doktora i zawsze tylko na niego warczy. Przebiegnę się z nią po parku, a ty tymczasem pogadasz sobie z panem Lambert.
I wziąwszy pieska na ręce, Alicya wyszła jednemi drzwiami w téjże samej chwili, gdy drugiemi wchodził doktor Lambert.
Był to zacny starzec, któremu przydługie trochę siwe włosy w gęstych puklach spadały na ramiona. Szare, przenikliwe, sprytu pełne oczy, chowały się za dużemi, w srebro oprawnemi okularami, łagodny uśmiéch rozjaśniał twarz zmęczoną, poważną i łagodną.
Pani de Montmorand, powstawszy z miejsca swego, co nie dla wszystkich czyniła, postąpiła kilka kroków naprzeciwko wchodzącemu doktorowi i prowadząc go do kominka:
— Zimno dziś bardzo, — rzekła, — musisz pan potrzebować ogrzania się, kochany doktorze.
— W saméj rzeczy z przyjemnością ogrzeję się trochę przy ogniu, pani hrabino. Przy takim, jak dziś, mroziku, przejechać się dziesięć kilometrów czystém polem, to w moich latach uziębnąć dobrze można.
I z prawdziwém zadowoleniem wyciągał staruszek ręce do ognia, który, przez Joannę podsycony, nowym teraz buchnął płomieniem.
— Wezwałam pana do staréj Maryanny, — rzekła wreszcie Joanna, widząc, że doktor wypoczął już trochę. — Biedaczka! mocno jest chorą! Czy nie byłbyś, doktorze, za tém, żeby ją w szpitalu umieścić?
— I owszem! Ale Maryanna nie ztąd jest rodem; trzeba więc będzie podać prośbę i płacić za nią dwa franki dziennie.
— Tak, wiem o tém i na siebie to biorę. Chciałam tylko zasięgnąć zdania pańskiego.
— Jak najmocniéj obstaję za szpitalem. Ale prócz staréj Maryanny, jest jeszcze ten poczciwiec paraliżem tknięty. Sam jak palec: ani żony, ani dziecka; potrzeba-by mu kogoś, ktoby miał o nim staranie. W miasteczku znalazł-bym kobiecinę, gotową podjąć się dozorowania chorego. Ale żądać będzie maleńkiego wynagrodzenia...
— Bardzo naturalnie. Pan się z nią o to ułożysz, nieprawdaż, doktorze kochany? Cóż pan masz jeszcze do powiedzenia?
— Kiedy już prawdziwie nie śmiem, bo to gruby wydatek. Trzeba-by drewnianéj nogi dla tego biédaka, któremu sześć tygodni temu zrobiłem amputacyą.
— Dziękuję, że pan do mnie się z tém zwracasz, i o nodze nie zapomnę. No, i co jeszcze?
— Co jeszcze? Oto, pani hrabino, jest ktoś, czyje wyglądanie bardzo mnie, bardzo niepokoi, a tym ktosiem jesteś pani właśnie. Chciałbym, jeżeli pani pozwolisz, pomówić z panią chwilkę o jéj zdrowiu.
— O mojém zdrowiu? Ależ ja zupełnie jestem zdrowa.
— Niekoniecznie. Blado pani wyglądasz, a przed chwilą, gdyś mi pani na powitanie raczyła podać rękę, zauważyłem, że ręka rozpalona. Pewny jestem, że masz pani gorączkę?
— Ani odrobiny!
— Ale masz pani, masz... trochę gorączki nerwowéj... znam się przecie na tém! Czy pani dobrze sypiasz? czy masz pani dosyć ruchu i apetyt prawidłowy? czy pani nie zaniedbujesz rozerwać się trochę od czasu do czasu? Daję pani słowo, że obawiam się dla pani anemii; chybaby....
I urwał, nie dokończywszy rozpoczętego zdania.
— Chybaby co, doktorze?
— Chybaby był to początek ciąży.
— Ciąży! Ależ, doktorze, co panu znów na myśl przyszło!
I młoda kobieta oblała się żywym rumieńcem.
— Tém ci gorzéj, wolał-bym to od tamtego. Zresztą, to przecież rzecz możliwa.
— Zapewne, ale nie jest tak.
W téjże chwili wszedł Raul, który, zobaczywszy przed gankiem powóz doktora, przyszedł powitać go na chwilę i pożegnać zarazem.
— O co tu chodzi? — spytał, widząc żonę niezwykle jakoś pomieszaną.
— O! o nic.... — odparła Joanna.
— Ale nie! wcale nie o nic, — z naleganiem podjął pan Lambert. — Bardzo się cieszę z wdania się pańskiego w naszę rozmowę, panie hrabio. Mówiłem właśnie kochanéj żonie pańskiéj, że potrzebuje nie na żarty o swojém zdrowiu pamiętać i że — jeżeli nie jest w odmiennym stanie — dość jest chorą, aby troskliwéj opieki męża potrzebować.
Raul słuchał z niepokojem na twarzy, a doktor daléj mówił:
— Skoro nie jest tak, jak się spodziewałem.... sam nie wiem doprawdy, co pani hrabinie być może. Widzę stan osłabienia, ogólnego upadku sił. Żelazo i chinowe wino, które jéj przepiszę, nie są w podobnych wypadkach wystarczające. Potrzebaby pani hrabinie ruchliwszego trybu życia, trochę wkoło niéj gwaru i wesołości, bardzo dużo ruchu na świeżém powietrzu, a przedewszystkiém żadnéj troski, żadnego zmartwienia. To już wyłącznie do pana hrabiego należy; pana rzeczą będzie starannie odsuwać wszystkie powody niezadowolenia. Pani hrabina jest delikatną roślinką, któréj szczęścia i słońca potrzeba.
— Ale szczęścia i słońca ja właśnie mam poddostatkiem, — szepnęła Joanna.
— To wiadomo. Podwoimy tylko dozę. Prawda, panie hrabio?
I trochę zmieszany tém, co powiedział i czego dopowiedziéć nie mógł, pan Lambert powstał i żegnać się zaczął, zapewniając, że ma jeszcze do oddania kilka dość oddalonych wizyt.
— Zrzędzić już trochę zaczyna poczciwy doktor, — rzekła po jego odjeździe Joanna.
— Chciałbym, aby tak było, — odparł Raul, — ale mimo to, słowa jego zaniepokoiły mnie.
I niespokojnie przyglądał się Joannie, dziwiąc się, dlaczego sam z siebie nie zauważył wcześniéj bladości jéj twarzy i zmiany rysów.
— Wyjeżdżać masz, Raulu, — rzekła łagodnie, i tak się już spóźniłeś.
— Spóźniłem się? W takim razie nie jadę!
I usiadł obok niéj, rzuciwszy na stół kapelusz i rękawiczki.
Wieczorem sam, w ciszy pokoju swego, Raul poważnie zastanawiać się zaczął nad postępowaniem swojém. Dotychczas o sobie tylko myślał. Zajęty rozpamiętywaniem własnych cierpień, nie pomyślał o tém, że ktoś, oprócz niego, cierpiéć może także. Zdawało mu się, że niewiele wprawdzie dając młodéj swojéj żonie, nic jéj wszakże nie odjął. Gdy się z nią żenił, samotną była sercem; zdawało się, że we wdowieństwie swojém wytrwać postanowiła. Dlaczegóż więc przykrą byćby jéj miała obecność męża, który otaczał ją staraniem, względami i nawet pewnego rodzaju opieką, a dawał jéj przytém słodycz prawdziwéj i szczeréj przyjaźni? Nieświadomy głębokiego uczucia, którém kochała go Joanna, a które ukrywała przed nim tak zazdrośnie, nie wyrzucał téż sobie wcale, że jéj nie kocha nawzajem. Teraz dopiéro, spostrzegłszy, jak sam jest przez nią kochanym, spostrzegłszy to z przerażeniem prawdziwém, mówił sobie, że okrutnym był i ślepym, że powinien-by był przynajmniéj wdzięczność jéj okazywać i litość. Ostrzegał ją wprawdzie, że na miłość jego liczyć nie powinna; Joanna umowę tę przyjęła. Nie przez obojętność przyjęła ją jednak: przez miłość.
Przez miłość! a tu miłość zabijała ją teraz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marie-Joséphine Calmon.