Targowisko próżności/Tom II/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Targowisko próżności |
Tom | II |
Rozdział | Wdowa i matka |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1914 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek Jagielloński |
Tłumacz | Brunon Dobrowolski |
Tytuł orygin. | Vanity Fair: A Novel without a Hero |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
W Anglji dowiedziano się o dwóch zwycięztwach, pod Quatrebras i Waterloo i w obec tych świetnych czynów wojennych trzy królestwa zadrgnęły dumą i boleścią. Śpiewom zwycięstwa towarzyszyły płacze za poległych i rannych; bo na wieść o tych wielkich wypadkach w każdej chacie rozlegały się okrzyki radości, łzy i łkania, upojenie tryumfem, pomieszane z żałobą i bólem. Kiedy kto przebiegł z lękliwą niecierpliwością listę ofiar wojny, dowiedział się o śmierci lub ocaleniu przyjaciół czy krewnych, doznawał kolejno najdotkliwszych wzruszeń, przechodził niepewność zwątpienia i nadziei.
Krwawa lista dopełniała się codziennie. Łatwo pojąć straszne męczarnie tych, co musieli czekać do następnego dnia na odczytanie żałobnej historji; łatwo wyobrazić sobie dziki pospiech, z jakim dobijano się o mokre jeszcze gazety w drukarniach. Jeżeli z powodu jednej bitwy, w której tylko 20 tysięcy Anglików walczyło, wzruszenie tak silnie wstrząsało sercami; można ztąd powziąć wyobrażenie o stanie Europy przez lat dwadzieścia ciągłych rzezi, kiedy każdy naród tysiące żołnierzy na pola bitw wysyłał, a pierwszy lepszy żołnierz, co zgładził jednego przeciwnika, całą rodzinę jaką w żałobie pogrążał.
Wiadomość z gazety spadła jakby piorun na dom Osbornów. Panny nie mogły przytłumić boleści; stary ojciec, którego udręczała czarna zgryzota, jęczał jeszcze bardziej pod tym ostatnim ciosem. Chciał wmówić w siebie że Bóg skarał syna za nieposłuszeństwo, a nie chciał jeszcze uznać zbytniej surowości własnego swojego wyroku, nie chciał wyznać żalu iż groźby jego tak się prędko spełniły.
Czasem pod wpływem nagłego przestrachu dreszcz mu po całem ciele przebiegał i zdawało mu się słyszeć głos oskarżający go i wyrzucający mu, że nieszczęście na głowę syna sprowadził. Przedtem marzył czasem o pogodzeniu, jakby o dalekiej i niewyraźnej nadziei. Synowa mogła umrzeć, syn marnotrawny mógł wrócić do domu i powiedzieć; „Ojcze, zgrzeszyłem“. Teraz syn jego znajdował się już po drugiej stronie przepaści, którą się na wieczność przekracza.
Przypominał sobie często jak Jerzy będąc dzieckiem chorował na niebezpieczną gorączkę, widział go leżącego bezwładnie na łóżku, bez głosu i ruchu, z przerażająco osłupiałym wzrokiem. Jakże wtedy krok w krok chodził za lekarzem, z jak bolesną obawą każdy ruch jego śledził, a co za radość napełniała mu serce gdy po strasznem przesileniu syn wrócił do przytomności, otworzył oczy, poznał ojca i czułe nań zwrócił spojrzenie! Tymczasem teraz brakło i tej nadziei, jaką się nieraz łudzi u łoża skazanych na śmierć chorych; został tylko zimny, martwy trup, od którego nie można się spodziewać słów pokory, jakich się w rozdrażnionej dumie i obrażonej władzy ojcowskiej domagał. Przykro to wyznać — ale w istocie stary Osborne najbardziej cierpiał nad tem że go syn porzucił bez błagania o przebaczenie i że jego próżność żadnych poniżeń nie mogła się spodziewać od niego.
Nieszczęśliwy starzec uginał się pod ciężarem tej wielkiej boleści, nie mając nikogo, przed kimby mógł z serca się zwierzyć. Nikt go nie słyszał żeby choć raz imie syna wymówił; kazał tylko starszej córce żeby wszyscy w domu przywdziali żałobę i mieszkanie Osbornów, tak wesołe dawniej, na długo zostało zamknięte dla wszelkich zabaw i wieczorów. Nic nie powiedział zięciowi, na którego ślub już był dzień wyznaczony, ale zięć wyczytał z jego twarzy że go ani pytać ani przyspieszać dnia ślubu nie było można. Mówiono o tem wszystkiem cichaczem w salonie, gdzie starzec się nie pokazywał, jakby się obawiał wywnętrzenia jakiego i dania tym sposobem dowodu słabości lub też potępienia swego postępowania z synem. Żałoby przestrzegano z największą skrupulatnością.
W trzy tygodnie od 18. czerwca przyjaciel domowy sir Willjam Dobbin odwiedził pana Osborne w Russel Square. Twarz miał bladą i wzruszoną. żądał widzieć ojca Jerzego — wprowadzono go do gabinetu pana domu. Po zamienieniu kilku zdawkowych i niewyraźnych słów, Dobbin wydostał z pularesu list z wielką czerwoną pieczęcią.
— Mój syn, major Dobbin — rzekł alderman po niejakiem wahaniu — przysłał mi pismo przez oficera z swojego pułku, w piśmie tem, które wczoraj otrzymałem, znajduje się panie Osborne list do ciebie.
Alderman położył paczkę na stole; Osborne przez chwil parę zwrócił na niego obumarłe i osłupiałe spojrzenie, które tak dalece wzruszyło pana Dobbin, że rzuciwszy litośnym wzrokiem na biedaka, oddalił się nie wymówiwszy ani słowa.
List był pisany śmiałym i stanowczym charakterem — według zwyczaju Jerzego. Napisał go z rana 16. czerwca, nim się pożegnał z Amelją. Na wielkiej pieczęci świetniał herb, który przyswoił sobie stary Osborne ze słownika parów z dewizą: Pax in bello, należący do książęcego domu, z którym usiłował starzec dowieść pokrewieństwa. Ręka kreśląca ten list nie mogła już teraz trzymać szabli ani pióra; dopiero nazajutrz po bitwie znaleziono list na piersi trupa. Ojciec nie wiedział o tym szczególe a jednak patrzał na list osłupiałym wzrokiem i kiedy go chciał rozpieczętować, zdawało się mu że nie podoła. Jerzy pisał bardzo krótko; próżność nie dozwoliła mu szczerego wypowiedzenia; wspominał tylko że przed odjazdem na wojnę pragnął pożegnać się z ojcem i polecić mu w tak uroczystej chwili żonę i syna, żałował iż z powodu marnotrawstwa nadwerężył spuściznę po matce; dziękował wreszcie ojcu za wszystkie dobrodziejstwa, nadmieniając iż jakąkolwiek mu los zgotuje przyszłość, zawsze godnym się okaże nazwiska, które nosił.
Fałszywy szacunek dla stosunków towarzyskich nie dozwolił mu dłużej się rozpisywać, zresztą — czyż ojciec jego widział pocałunki, jakie złożył na piśmie, które pan Osborne pod wpływem gorzkiego żalu i mściwych uniesień z rąk wypuścił. Kochał zawsze syna — ale mu nie przebaczył.
W dwa miesiące po otrzymaniu tego listu panny Osborne udały się z ojcem do kościoła. Starzec usiadł na innem krześle niż zwykle i patrzał ciągle w górę. Panny zwróciwszy oczy w tym kierunku, spostrzegły płaskorzeźbę, wyobrażającą Wielką Brytanję, opartą we łzach na urnie; po strzaskanym mieczu i lwie leżącym, poznać można było nagrobek poświęcony wspomnieniu wojownika, poległego na polu chwały. Kamieniarze fabrykowali wówczas mnóstwo takich nagrobków jakie po dziś dzień widzieć można w kościele św. Pawła. Pycha ludzka nawet w obec śmierci odznacza się próżnością.
Pod marmurową płaskorzeźbą wyrzeźbiony był herb Osbornów i następujący napis:
kapitana pułku piechoty
Jego Królewskiej Mości,
poległego w dwudziestym ósmym roku życia,
w walce za króla i kraj
18. czerwca 1815.
Dulce et decorum est pro patria mori.
Na widok tego pomnika dwie siostry doznały takiego wzruszenia, że miss Marja musiała wyjść z kościoła. Przytomni rozstąpili się z uszanowaniem przed panienkami w żałobie, których płacz niemniej obudzał litości jak niema boleść starego ojca, ciągle nieruchomo przyglądającego się nagrobkowi syna.
— Może chce przebaczyć pani Jerzowej, pomyślały panienki — gdy pierwsze chwile boleści minęły.
Znajomi Osbornów, którzy dobrze wiedzieli o nieporozumieniu ojca z synem z powodu małżeństwa, przypuszczali że może obecnie ojciec Jerzego pogodzi się z młodą wdową. Zakładano się o to w Russel-Square i w City.
Dwie siostry obawiały się więc żeby ich ojciec nie przyjął do domu wdowy po Jerzym — i obawa ich wzmogła się jeszcze kiedy przy schyłku jesieni starzec oznajmił iż się wybiera w podróż na ląd stały. Nie wyjaśnił im celu wyjazdu — ale wiedziały dobrze iż się miał udać do Belgji, a pani Jerzowa mieszkała w Brukselli. Lady Dobbin i jej córki szczegółowo opowiedziały im położenie nieszczęśliwej Amelji.
Brat ich postąpił teraz na majora, a zacny O’Dowd, odznaczywszy się jak zwykle zimną krwią i odwagą, został mianowany pułkownikiem i kawalerem orderu Łaziebnego.
Mnóstwo rannych żołnierzy z tego dzielnego pułku, co najbardziej wycierpiał w morderczych spotkaniach pod Waterloo i Quatre-bras, przepędzało jesień w Brukselli, lecząc się z ran — i w kilka miesięcy jeszcze od tej krwawej daty — Bruksella wyglądała jak wielki lazaret.
W miarę jak ranni przychodzili do zdrowia, spotykało się w ogrodach publicznych mnóstwo okaleczałych lub odzyskujących zdrowie bohaterów. Uniknąwszy śmierci, bawili się, weselili i nie zapominali o miłostkach — jakby nigdy nic nie zaszło.
Stary Ozborne poznał po mundurach kilku wiarusów z pułku Jerzego; wiedział zresztą doskonale o wszystkich zmianach i awansach, jak by był służył w tym pułku. Wyszedłszy z hotelu nazajutrz po przybyciu do Brukseli, spostrzegł jednego wiarusa, siedzącego na ławce kamiennej w ogrodzie; wzruszony zbliżył się i usiadł przy rannym:
— Czy nie służyłeś pan czasem w kompanji kapitana Osborne? — zapytał. To był mój syn — dodał po chwili.
Wiarus służył w innej kompanji; ale ze smutkiem i uszanowaniem oddał po wojskowemu ukłon starcowi.
— Kapitan Osborne był jednym z najprzystojniejszych i najodważniejszych naszych oficerów. Sierżant Wiliam, co to ma ramię strzaskane, może panu dostarczyć mnóstwo szczegółów o... naszym pułku. Musiałeś pan widzieć przecież majora Dobbin, co się tak serdecznie przyjaźnił z kapitanem Jerzym, lub panią Osborne, która powiadają, znajduje się w okropnym stanie. Przez sześć tygodni podobno była jakby obłąkana. Przepraszam — dodał wiarus — musisz pan znać te szczegóły.
Osborne dał mu gwineę i przyobiecał dać jeszcze jednę jeśli mu przyprowadzi do hotelu Parku sierżanta, o którym wspominał.
Dzięki tej obietnicy sierżant zjawił się wkrótce, a wiarus opowiedziawszy kamratom spotkanie z ojcem Jerzego, wypił z nimi kilka kufli za zdrowie hojnego starca, w którego żalu i zmartwieniu więcej tkwiło pychy, niż szczerości.
W towarzystwie sierżanta, którego rana się zabliźniała, udał się Osborne do Waterloo i Quatrebras, gdzie codzień przybywali karawanami ranni Anglicy. Powozem odjeżdżał teatr walki, a sierżant opowiedział mu szczegóły wszystkie krwawych dni owych. Ujrzał miejsce, gdzie pułk rozwinąwszy się frontem wojennym, wstrzymał napad kawalerji francuskiej, która pędziła przed sobą Belgów w rozsypce. Tam znowu dzielny kapitan zabił oficera francuskiego, który chciał wydrzeć sztandar z rąk młodego chorążego, kiedy dwaj sierżanci ze straży chorągwi padli przy jego boku. Nazajutrz wykonano ruch wsteczny i biwakowano za wzgórzem, gdzie przez całą noc 17 go gwałtowny deszcz nie mało armii dokuczył. O świcie posunięto się znowu naprzód wśród ciągłych szarż nieprzyjacielskiej konnicy i przerażającego ognia baterji; trudno było ściskać szeregi, czego jednak z zadziwiająco zimną krwią dokonywano przez kilka długich godzin. Wieczorem całej linji angielskiej kazano natrzeć, kiedy nieprzyjaciel cofać się zaczął po ostatnim ataku. Wtedy to kapitan Osborne wzywając żołnierzy ruchem i głosem, i w szlachetnym zapale podnosząc szpadę, został śmiertelnie rannym.
— Major Dobbin kazał przenieść do Brukseli ciało kapitana, dodał półgłosem sierżant i wyprawił mu pogrzeb, jak musi być wiadomo wielmożnemu panu.
Podczas tego opowiadania chłopi, żydzi, kramarze zaczęli się cisnąć, sprzedając kawałki broni, zebrane na polu bitwy, krzyże, szlify, kirysy, orły itp.
Po bolesnej pielgrzymce do Waterloo, Osborne hojnie wynagrodził swego przewodnika; widział on już przedtem mogiłę syna; zaraz po przybyciu do Brukseli udał się na mały cmentarz w Lacken, gdzie Jerzego pochowano.
Niegdyś Jerzy udawszy się na hulaszczą przejazdżkę w okolice Brukseli wyrzekł, nie spodziewając się, niestety, żeby jego przeczucie tak rychło się urzeczywistniło, iż pragnąłby aby go w Lacken pochowano. Kapitan Dobbin nie zapomniał o życzeniu przyjaciela i złożył go na wieczny spoczynek na cmentarzu.
W powrocie z Waterloo do Brukseli, kiedy powóz pana Osborne zbliżał się do bram miasta, skrzyżował się z koczem, w którym siedziały dwie kobiety z mężczyzną, a obok jechał konno oficer. Osborne cofnął się zacisnął kapelusz na oczy, żeby uniknąć nieprzyjemnego spotkania. Sierżant zdziwiony spojrzał nań, oddając machinalnie ukłon wojskowy przejeżdżającemu oficerowi. W koczu siedziała Amelja z wierną przyjaciółką, panią O’Dowd i rannym chorążym. Nie wyglądała ona tak świeżo i ładnie jak przedtem, twarz jej wychudła, zbladła, włosy okrywał czepek wdowi — biedne stworzenie! zdawało się że wszystkiemu bacznie się przyglądała, tymczasem oczy jej nie zatrzymywały się na żadnym przedmiocie, spojrzała na Osborna, lecz go nie poznała, a on ją poznał dopiero kiedy ujrzał Dobbina konno i w sercu jego zawrzała cała głęboka nienawiść dawna do tej kobiety. Kiedy kocz się oddalił, zwrócił na sierżanta spojrzenie podejrzliwe i gniewne, które zdawało się wyrzucać:
— Czemu się mi przyglądasz? Czy nie wiesz że nie cierpię, znieść nie mogę tej kobiety? Ona to zniweczyła wszystkie moje nadzieje, w dym obróciła marzenia wszystkie mojej pychy?
Potem zwracając się do lokaja, siedzącego na koźle i klnąc, zawołał:
— Powiedz-że pocztyljonowi, do trzysta djabłów, żeby nie spał a prędzej jechał.
Wkrótce potem rozległ się tentent konia i major Dobbin dopędził galopem powóz Osborna.
Kłusując obok kocza, w którym jechała Amelja, roztargniony nie zwrócił z początku uwagi na twarz ojca Jerzego, poznawszy go następnie, nachylił się ku Amelji, ciekaw czy swojego teścia poznała, ale biedne stworzenie nic a nic nie widziało. Wtedy Wiljam wydobył zegarek i tłumacząc się, że ma schadzkę o tej godzinie, zawrócił konia, ale i na to Amelja nie zwróciła uwagi, duszą całą utonęła w malowniczym krajobrazie, uwieńczonym zielenią boru; w tej stronie właśnie raz ostatni widziała Jerzego, odchodzącego z pułkiem.
— Panie Osborne! panie Osborne! wołał Dobbin, spinając konia i podając rękę ojcu przyjaciela. Osborne ani drgnął, tylko zaklął i zawołał głośniej żeby prędzej jechać, ale Dobbin położył rękę na drzwiczkach powozu.
— Muszę się z panem widzieć koniecznie, zawołał, mam do pana zlecenie.
— Czy od tej kobiety? zagadnął wzgardliwie Osborne.
— Nie, od pańskiego syna.
Osborne cofnął się z głębokiem westchnieniem. Dobbin w milczeniu uszanował chwilę boleści i zwolna udał się za powozem przez miasto do hotelu Osborna, i wszedł za nim do tego samego apartamentu, gdzie mieszkali państwo Crawley podczas pobytu w Brukselli. Ileż to wieczorów Jerzy w tych pokojach przepędził!
— Co rozkaże pan kapitan, przepraszam, pan major Dobbin... Kiedy dobrzy giną, znajdą się zawsze przyjaciele, co sobie wydzierają ich obuwie — rzekł Osborne kwaśno i niegrzecznie.
— W istocie — odrzekł Dobbin — wielu poczciwych ludzi zginęło i właśnie o jednym z nich mam się rozmówić z panem.
— Więc prędzej do rzeczy — zawołał stary — klnąc w duszy i marszcząc brwi.
— Przedstawiam się panu jako wykonawca ostatniej woli Jerzego — a wiesz pan, że byłem najbliższym jego przyjacielem. Nim się udał na pole bitwy sporządził testament. Wiadomo panu jak szczupłe były jego fundusze, ale chyba nie musisz wiedzieć o okropnem położeniu jego wdowy.
— Nic nie mam do czynienia z wdową — odrzekł Osborne. Niech się uda do swojego ojca!
Dobbin jednak postanowiwszy że się nie uniesie gniewem w żadnym razie, udał, że nie zwrócił uwagi na te nieprzyzwoite i niewłaściwe odezwanie, mówiąc dalej:
— Czy pan znasz położenie pani Osborne, mój panie? Straszny cios, co ją dotknął, nadwątlił jej zdrowie, jej zmysły — i bardzo wątpliwe czy je kiedy odzyska? Jedna tylko istnieje okoliczność, co może ją jeszcze przywiązać do życia — ma wkrótce zostać matką. Czyż pan chcesz i to dziecię niewinne odepchnąć — jak odepchnąłeś? Nie, nie, na wspomnienie Jerzego wybaczysz niewinnemu stworzeniu.
Osborne tysiące przekleństw miotać zaczął na syna, pragnąc przedewszystkiem usprawiedliwić swoje postępowanie i ażeby surowość swoją przed własnem sumieniem wytłumaczyć, usiłował przesadzić nieposłuszeństwo syna. Według niego — w całej Wielkiej Brytanji nie było ojca, coby tak cierpliwie i wyrozumiale obchodził się z krnąbrnym i nieposłusznym synem, który nawet przed śmiercią nie chciał się przyznać do winy. Cóż dziwnego, że z jego szaleństw niedobre wyniknęły następstwa? Nieszczęśliwy zaś ojciec jedno tylko miał słowo, którego nigdy nie złamał; przysiągłszy, że nie będzie rozmawiał póki życia z tą kobietą, nie uzna jej nigdy za żonę swojego syna.
— Upoważniam pana do powtórzenia jej moich słów — dodał, naciskając na ostatnie wyrazy — jest to postanowienie niezachwiane aż do końca życia.
Dobbin zrozumiał, że się niczego od zaciętego starca nie można było spodziewać. Biedna wdowa mogła tylko liczyć na szczupłe swoje dochody i pomoc od brata.
— Nie trzeba przed nią skrywać smutnej tej ostateczności — pomyślał Dobbin, z bólem serca — tem bardziej teraz, kiedy taka obojętna na wszystko.
Biedna Amelja w istocie jakby przytłumiona pozostawała pod ciosem swojego nieszczęścia, smutek jakby ją pozbawił uczucia; złe ani dobre nic jej nie obchodziło; mimo dowodów życzliwości i przyjaźni, jakich wiele odbierała, nie mogła wydostać się z obumarcia moralnego, w którem ją zbytek boleści pogrążył.
Opowiedziawszy niektóre dotkliwe wzruszenia, rozdzierające czułe to serce, zapuśćmy zasłonę na smutek i żałobę. Oddalmy się ostrożnie od bolesnego łoża, na którem strapiona ta dusza spoczywa, zamknijmy zwolna drzwi od pokoju, co był powiernikiem gorżkich jej cierpień, zostawmy ją otoczoną staraniami zacnych ludzi, którzy będą czuwać nad nią aż do chwili, kiedy niebo zesłało jej pociechę.
Nastał nareszcie dzień, w którym strapiona wdowa mogła z radością i żalem przycisnąć do łona dziecię, synka ślicznego jak cherubin, na którego twarzyczce rysy ojca odżywały. Na pierwszy krzyk malca jakby zmartwychwstała — płakała i śmiała się z radości. Miłość, nadzieja, modlitwa odżywiła serce, na którem spoczywało dziecię — Amelja ocalała. Doktorzy oświadczali przedtem, że jej życie, a przynajmniej zmysły, znajdowały się w niebezpieczeństwie, osądzili obecnie, że to przesilenie było jakoby rękojmią jej ozdrowienia. Przyjaciele zaś stokrotnie byli wynagrodzeni za starania i niepokoje kiedy z oczu jej, co dawnym blaskiem zapłonęły, uchwycili wymowne spojrzenie wdzięczności i podzięki.
Dobbin rozpływał się z radości odwożąc do Anglji panią Jerzowę Osborne, do rodziców; pułkownikowa O’Dowd musiała opuścić ulubioną swoją kapitanowę. Każdy człowiek zacnego serca rozrzewniłby się widząc Dobbina z dziecięciem na ręku i wdzięczną matkę uśmiechającą się do malca, którego oczewiście Dobbin do chrztu trzymał. Poczciwy majorzysko znosił odtąd codzień dla chrzestnego synka rozmaite cacka: grzechotki, łyżki, dzwonki itp.
Matka myślała tylko o tem jak pielęgnować i życie poświęcić dla jedynaka — za nic pod słońcem nie powierzyłaby dziecięcia mamce, nie oddałaby go w obce ręce. Dobbinowi, jako chrzestnemu ojcu dozwalała czasem w przystępie łaskawości kołysać dziecię, które było całem jej życiem, przyszłością całą. Największem szczęściem jej było obsypywać go pieszczotami i największą miłością obdarzać tę wątłą i niewinną istotę, którą z najżywszem uniesieniem radości własną piersią karmiła. Nieraz w nocy, na samotnem łożu swojem, doznawała uroczych tych uniesień macierzyńskich, jakie opatrzność Boska dla serc niewieścich zsyła. Uniesienie to za zbyt wzniosłe i poziome zarazem, ażeby rozum ludzki mógł je pojąć i ocenić; poświęcenia to godne tak dalece uwielbienia i przepełnione wyparciem się samego siebie, że tylko kobiety zdolne są posiadać ich tajemnice.
Wiljam Dobbin śledził serce Amelji, każde drgnięcie jego badał.
Jeżeli miłość jego dawała mu dosyć przenikliwości do zbadania jej uczuć, musiał widzieć najoczywiściej że jeszcze tam miejsca dla niego nie było; łagodna i cierpliwa jego dusza zgadzała się na smutny wyrok losu, który jeszcze mu się cennym wydawał. Rodzice Amelji odgadywali zapewne życzenie, majora i dobrze zdawali się usposobieni. Dobbin codzień ich odwidzał, spędzając godziny całe z nimi, z Amelją, z uczciwym panem Clappem i jego rodziną. Wynalazł zawsze jakiś powód przynoszenia im podarunków, i to prawie codzień. Zjednał sobie łaski córeczki państwa Clapp, faworytki Amelji, która go nazywała Major Cukierowsiany. Zwykle dziewczynka ta spełniała czynność mistrza ceremonji, i wprowadzała Dobbina do pani Osborne, która nie mogła się raz wstrzymać od śmiechu, widząc jak major wysiadywał z kabrjoleta, dźwigając drewnianego konika, bęben, trąbkę i inne cacka wojownicze, przeznaczone dla małego Jerzego, który zaledwie sześć miesięcy liczył.
Dziecię spało.
— Cicho, na miłość Boską! — szepnęła Amelja w obawie żeby skrzypiące buty majora nie obudziły niemowlęcia, i uśmiechała się kiedy opakowany cackami Dobbin nie wiedząc gdzie je podziać, nie mógł uścisnąć ręki, którą doń wyciągała.
— Odejdź na chwilę Maryniu — rzekł Dobbin do małej Clapp — mam porozmawiać z panią Osborne.
Amelja spojrzała nań zdziwiona i zwróciła oczy na kolebkę syna.
— Ameljo! przyszedłem pożegnać się z panią — powiedział, biorąc jej białą i delikatną rękę.
— Pożegnać się? więc pan odjeżdżasz? — zagadnęła z uśmiechem.
— Listy do mnie proszę przysyłać na ręce moich korespondentów — dodał po chwili — bo będziesz pani pisać do ninie, nieprawdaż? Oddalam się na bardzo długo.
— Będę ci donosiła o Jerzym, kochany panie Williamie, zawsze byłeś bardzo dobry dla niego i dla mnie. Patrz, co za śliczna twarzyczka, jakby aniołka!
Różowe rączęta dziecka machinalnie obwinęły się koło palca zacnego żołnierza, a oczy Amelji zajaśniały całym blaskiem macierzyńskiej dumy. Spojrzenie to, w którem płonęło najżywsze i najgorętsze uczucie, do rozpaczy doprowadziło biednego majora. Pochylił się w milczeniu nad kolebką, i nareszcie po wysileniu zdobył się na tyle energii, że zawołał przytłumionym głosem:
— Niech Bóg nad nim czuwa!
— I niech pana prowadzi, kochany panie Dobbin — zawołała Amelja, wznosząc głowę po ucałowaniu synka. — Ale na miłość Boską, cichuteńko pan odchodź, żeby niezbudzić Jerzego!