Teatralna Liga Narodów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Teatralna Liga Narodów
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



TEATRALNA LIGA NARODÓW.

Tak nazwał imprezę Gémiera niebyle kto, bo sam Briand; właśnie wracam z paryskiego kongresu tej Ligi, mniej może, mimo swego charakteru, uszminkowanej niż genewska, skreślę zatem w paru słowach swoje wrażenia. Dla odmiany, pozwolę sobie zacząć od końca.
Zatem ostatni dzień kongresu. Kilkadziesiąt stopni Réaumura w cieniu. A istotnie miły cień panuje w bogatych salach „fundacji rotszyldowskiej“ użyczonej na miejsce obrad. Przez okno widać zielone trawniki, na których służba zastawia podwieczorek wydany dla uczestników przez ministra Herriot. Na twarzach delegatów widać pewne zmęczenie. Codzienne obrady, rano i popołudniu, śniadania, teatry, wreszcie sam Paryż... Trzeba mieć zdrowie. Egipcjanin przybladł, Włosi mniej są pyskaci niż z początku, większość poprostu drzemie. Obojętnie przyjęto wiadomość, że minister Herriot nie zjawi się zapewne na podwieczorku, zatrzymany na Radzie ministrów stabilizacją franka; apatycznie wysłuchano obszernych referatów streszczających prace komisyj. W tej atmosferze przemówił imieniem delegacji polskiej Antoni Potocki,
I o dziwo, od pierwszych słów zaczęto go słuchać, i słuchano z rosnącem zainteresowaniem. Bo mówi jak człowiek, któremu naprawdę coś leży na sercu i który chce to wyrzucić, mówi gorąco, nerwowo. Tłómaczy stosunek Polski do dzieła Gémiera i do tegorocznego festiwalu. „Mimo że przeszkody techniczne nie pozwoliły nam w tym roku wystąpić z naszym teatrem, jesteśmy (powiada) całą duszą z wami. Wszędzie gdzie chodzi o zgodną współpracę, o zjednoczenie w imię myśli i sztuki, Polska zawsze będzie obecna. Nie wierzcie bajkom o naszym „militaryzmie“; Polska — to trzydziestomiljonowy naród szczęśliwy tem, że nareszcie żyje całą pełnią, pragnący żyć i pracować z innemi. Nie znaliśmy nigdy szowinizmu w rzeczach sztuki; w najciemniejszej dla nas politycznie epoce, trzydzieści lat temu, premjera każdego nowego utworu Hauptmana była w Krakowie artystycznem świętem. Zawsze oddawaliśmy hołd twórczym elementom sztuki rosyjskiej. Chcecie się zresztą o tem przekonać? Przyjeżdżajcie do nas, panowie Niemcy, panowie Rosjanie, i wogóle wszyscy; przyjeżdżajcie, zobaczycie jak będziecie przyjęci, niczego nie pragniemy więcej, niż pracować z wami wspólnie dla sztuki, dla pokoju, dla lepszej przyszłości“.
Żywe oklaski zakończyły to przemówienie, po którem podniósł się Niemiec, dyrektor państwowego teatru w Hamburgu, p. Leopold Sachse. Oświadczył, że z radosnem zdziwieniem usłyszał te słowa Polaka, że je zapamięta i powtórzy w swoim kraju. Już dla tego samego, aby te słowa usłyszeć, warto było przyjechać na kongres; są one niejako najlepszem potwierdzeniem żywotności i prawdy idei Gémiera. Tak mówił dyrektor Sachse.
Słowem, przemówienie polskiego delegata wniosło w końcowe obrady ciepłą nutę. Jakiś brodaty Niemiec podszedł do Potockiego, gładził go po rękawie i powtarzał „sehr schön“; delegacja rosyjska z p. Władymirowem na czele przyszła mu się przedstawić i podziękować. Później dyrektor hamburski p. Sachse długo rozmawiał z nami Polakami, ofiarowując w danym razie swój teatr dla polskiej gościny i wywiadując się o nasze stosunki teatralne.
I w istocie, tu leży sedno idei Gémiera. Nie tai on wcale, że jest ona w równej mierze polityczna jak artystyczna. Zrodzona w atmosferze powojennej, nosi piętno głównej troski wszystkich: co czynić, aby zabić wojnę, aby udaremnić jej możliwość? Gémier rozumuje tak: skoro wszystkie organizacje, zwłaszcza intelektualne, zespolą się międzynarodowemi węzłami, skoro przywykną być z sobą w stałem porozumieniu, wówczas solidarność ludzka stanie się czemś tak oczywistem, nici braterstwa i wzajemnej sympatji staną się tak silne, że wojna będzie wręcz niemożliwością. A jeżeli gdzie — rozumuje Gémier — spójnia ta może mieć czynne znaczenie, to przedewszystkiem w sferze teatru, który ma czarodziejską moc grania na duszach ludzkich, poddawania im tonu, karmienia ich myślą. Od teatru zatem — jego zdaniem — wyjdzie pacyfikacja ludzkości.
Nie będziemy podążać za twórcą międzynarodowego związku teatralnego w tak wysokie sfery. Może ma rację, może nie. Może te wszystkie mrzonki estetyczne to tylko pianka na olbrzymiej rzece tajemniczych sił i przeznaczeń, rzece która od czasu do czasu nieuchronnie musi zrumienić się krwią? Ale wierzmy. Nie mamy nic do stracenia; raczej wiele do zyskania. Zwłaszcza my, Polacy, w Międzynarodowem Stowarzyszeniu Teatru zyskujemy teren, na którym wszystkie narody spotykają się na równych prawach, z dłonią wyciągniętą do zgody, z głową otwartą do zrozumienia. Od nas jedynie zależało, aby — rzecz w innych warunkach ledwie do pomyślenia — teatr nasz mógł wystąpić już w tym roku w Paryżu i popisać się swą wysoką kulturą aktorską i inscenizacyjną, wystąpić z dziełem Wyspiańskiego, Krasińskiego czy Szekspira. W ciągu tych dwóch tygodni grali w Paryżu w swoim języku Niemcy, Holendrzy, Anglicy, Rosjanie, nawet żargonowy teatr żydowsko-rosyjski Granowskiego. A festiwal taki ma i tę dobrą stronę, że wytwarza atmosferę zainteresowania, gromadzi w danem mieście ludzi teatru wszystkich krajów i narodowości, daje możność porównań i rozszerzenia skali pojęć. Interesującem jest, że obce teatry niekoniecznie przyjechały ze swemi narodowemi arcydziełami: Rosjanie np. grali Włocha z XVIII wieku Carlo Gozzi (Księżniczka Turandot) i Cud św. Antoniego. Holendrzy grali Henryka IV Pirandella i Samsona Bernsteina, a dopiero na koniec holenderską sztukę. Duński aktor grał w Komedji Francuskiej w Świętoszku Moliera. I to granie sztuk, które wszyscy lub prawie wszyscy znają, jest może z punktu widzenia czystego teatru bardziej celowe. Wprowadzenie dzieł literatury na tej drodze będzie zawsze wielce problematyczne: chcieć dać i obcy teatr i obcą literaturę w obcym języku to może za wiele naraz. To też wystawić, jak jest projekt, Nieboską komedję po francusku a jakąś obcą sztukę po polsku, bardziej może zbliżyłoby nas do celu, niż granie w Paryżu po polsku Legionu albo Bolesława Śmiałego.
I oto plony Międzynarodowego Tow. Teatralnego. Dwa lata zaledwie istnieje, a już możemy stwierdzić jego korzyści. Wizyta Gémiera w Warszawie, dając mu poznać nasze teatry, spowodowała jego gotowość wystawienia Nieboskiej Komedji po francusku w Odeonie. Jeżeli wykonanie tej myśli się opóźnia, to, powiedzmy, jedynie z naszej winy: Odeon dotąd czeka niecierpliwie na przesłanie tekstu i bliższe porozumienie. Na tegorocznem zebraniu paryskiem uchwalono wydawać centralny biuletyn informujący o ruchu teatralnym wszystkich krajów i ułatwiający duchową wymianę. Samo zresztą osobiste zetknięcie delegatów ileż nastręcza sposobności do udzielenia wiadomości, usuwania nieporozumień. Niby to istnieją poczty, ale jakoś inaczej ludzie porozumiewają się ustnie, zwłaszcza... przy śniadaniu. Delegat norweski Norman informuje się, czy mógłby dostać spis sztuk polskich z ostatnich lat nadających się do grania w Norwegji. Jean Jacques Bernard (syn Tristana Bernard) z zainteresowaniem dowiaduje się o powstaniu w Warszawie nowego „studjo“, gdzie z przyjemnością widziałby graną swoją miłą Martine. Słowem w zupełnie naturalny sposób osiąga się to porozumienie, o które daremnieby się starała nieraz urzędowa „propaganda“.
I nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy naprzykład na przyszły rok zaofiarowali jako miejsce kongresu teatralnego Warszawę, i zastawili dla znawców całego świata ucztę artystyczną z tego, czem nasze teatry mogą się popisać i z czego słusznie mają prawo być dumne. A gdyby nawet miało nas to nie uchronić w przyszłości od wojny gazowej, będziemy mieli choć tę satysfakcję, że przed ostatecznym kataklizmem starej Europy będziemy jej mogli pokazać Ćwiklińską i Frenkla, Czaplińską i Leszczyńskiego, Krukowskiego i Dymszę. A potem zginiemy wszyscy, wszyscy; wymordujemy się wzajem, jeśli już nie może być inaczej. Ale wprzód pokażmy się jedni drugim. „M’as tu vu“ było zawsze godłem teatru. „Niechaj nas, panie, widzą gdy konamy“, mówi tytan naszej sceny, Słowacki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.