Tomasz Rendalen/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nastała tego roku wczesna wiosna, a obozowisko młodzieży tętniło radością. Zmartwychwstająca przyroda wzburzyła krew dzieci, które hałasowały i dokazywały co sił. Czasem trudno było utrzymać je w ryzach i tylko dzięki sztuczkom dyplomatycznym nie pękła w kawałki nawa szkolną, ale przepływała po niebezpiecznych falach; wiosennych bez większych szkód i wstrząśnień.
Nawet byt związku był zagrożony.
Panna Hall przeprowadziła w klasach najwyższych w energiczny sposób plan, mających się odbywać wykładów, dziewczęta nabrały zaufania do młodej damy i z zupełną swobodą rozprawiano o kwestjach, dotyczących organizmu kobiecego i jego higjeny.
Skutkiem tego kwestja kobieca była teraz w związku traktowana ze strony fizycznej i dobyto z powrotem dzieło traktujące o tem, że swoboda płciowa mężczyzny przed i po ślubie podkopuje charakter mężczyzny i stanowisko kobiety, oraz przekazuje dziedzictwem z pokolenia w pokolenie wiarołomność i tyranję.
Karen Lothe uczyniła znaczny postęp w studjach kulturalno-historycznych, zwłaszcza w dziejach rozwoju małżeństwa. Wiedziała, że rozwiązanie kwestji przez zrównanie w swobodzie płciowej kobiety z mężczyzną równa się uwstecznieniu, to też stanęła na stanowisku bezwzględnej monogamji, świętej dla obu płci.
Panna Hall ujęła problem ze strony fizycznej, mianowicie, czy można fizycznie udowodnić, że mężczyzna wystawiony jest na większe pokusy, niż kobieta, i dlatego należy mu więcej pobłażać. Udowodniła, że jest inaczej, a mimo to z reguły kobieta nie narusza małżeństwa, gdy mężczyzna z reguły czyni wprost przeciwnie.
Wywołało to wzburzenie. Mężczyzna i tu zagarnął sobie prawo silniejszego, rzekomo na korzyść, a w rzeczywistości n a zgubę swoją i społeczeństwa. Kobieta w świecie cywilizowanym przez setki pokoleń żyła w jednomęstwie i dziedzicznie nabrała skłonności do dochowywania wiary. Wynika stąd, że i mężczyzna mógłby to osiągnąć. Podczas dyskusji wzrosło jeszcze zaciekawienie, a że w ciągu tygodnia zainteresowanie nie osłabło, wyznaczono drugie zebranie z tym samym porządkiem dziennym.
Po raz pierwszy od założenia związku zabrała głos Tinka Hansen. Oświadczyła, że kobieta, wychodząca za rozwiązłego mężczyznę, staje się współwinną. Przystaje na takie traktowanie swej płci i ponosi karę. Kobieta nie może przypuszczać, by mężczyzna, nawykły do nierządu, zmienił się. Nie mogą się tem łudzić te zwłaszcza słuchaczki, które się dowiedziały w toku wykładów, że nałóg jest to kwestja nerwów. Zaledwo jeden na sto zrywa sam z nałogiem bez nieodzownej konieczności, któraby poparła wolę.
Jak zawsze, poradziła się Tinka swego Fryderyka i dlatego przemawiała z taką pewnością siebie.
Wywołało to niesłychane podniecenie. Zewsząd padały słowa: — Wyobraź sobie, jak mogłabyś objąć w ramiona mężczyznę, który!... — Wyobraź sobie, że stykasz się ciało o ciało z mężczyzną, który...
Nora zebrała te szepty oburzenia przed wejściem na katedrę i oświadczyła, że nie należy rozchodzić się z tego zebrania przed złożeniem ślubowania, że przynajmniej uczestniczki związku uczynią wszystko, co trzeba, by kobieta zyskała świadomość odpowiedzialności i szacunek dla samej siebie. Jeszcze nie skończyła, gdy ślubowanie nastąpiło.
W kilka dni później odbyło się nowe zebranie i zaszło coś nowego.
Tora lubowała się w fantastycznych baśniach i awanturniczych opowieściach, ulubioną jej książką były niesamowite historje Bulwera. W jej małej główce przepełnionej już kolorowemi szmatkami, obce mi językami i plotkami, było jeszcze miejsce na umiłowanie muzyki.
Nagle ucichło wszystko. Ile razy spotkała Karola Wangena, szeptali z sobą, nawet w obecności ludzi, i to wzbudziło wielkie zdziwienie. Cóż miała do omawiania z kapelanem? Właśnie tego dnia dał jej do czytania „Johna Wesleya.“ Połknęła tę książkę jak inne i rozmawiali o mocy nawracania, właściwej Wesleyowi. Kto go usłyszał, zmieniał się natychmiast. John Wesley pochodził po mieczu i kądzieli ze starego, kaznodziejskiego rodu i to go usposobiło, naturalnie, do pracy apostolskiej. Słowa jego działały jak uderzenie prądu elektrycznego, tak że większość nie mogła, się im oprzeć.
Jest tajemnicą osobistą Tory, jak to zdołała przenieść na ród Kurtów, którym się właśnie żywo interesowała. Zacny Karol opowiedział jej dzieje walki Tomasza o wyzwolenie z pod dziedzicznego obciążenia. Poprzednio już pewien członek tego rodu staczał podobne boje, ale to, co podjął Tomasz, było wprost niesłychane. Spytał tajemniczo, czy zwróciła uwagę na jego zamiłowanie czystości, wykwint ubioru, lekką, dyskretną woń, drogich zresztą bardzo perfum, która go zawsze otacza, i dodał, zarumieniony trochę, że myje się ustawicznie i kąpie.
Ludzie przypisują to próżności i jest on próżny, ale powód istotny leży głębiej. Tomasz przyswoił sobie w toku walk tę samą skłonność do czystości, która charakteryzuje dziewczęta. Pielęgnowanie i zdobienie ciała uważa za rodzaj kultu, podobnie jak to czynią w miarę możności kobiety. Zaręczył, że na myśl tę naprowadziły go różne wzmianki Tomasza, dodał, że może przyczyniło się również, iż wzrósł pośród dziewcząt, a wkońcu spytał jej o zdanie.
Kaiol postawił to pytanie z nieśmiałością wielką, podkreślając przytem, z różnych powodów, że można być człowiekiem bez skazy i wady, nie skrapiając się perfumami i nie strojąc.
Od tej chwili uwielbiała Tora Holm drugiego jeszcze człowieka.
Wyobraziła sobie, że rozumie plan życia i postępowanie Rendalena, a chociaż nie znała przyczyny jego pobudliwości i niepokoju, a raczej chociaż nie myślała o tem, nie mąciło to jednak obrazu, jaki sobie wytworzyła o tym „energicznym“ osobniku. Pokochała go. W tem określeniu zawarła pragnienie uczynienia dlań wszystkiego i zawiadomiła o fakcie naprzód swe przyjaciółki od serca, a potem przyjaciółki zwykłe. Po dziesięćkroć i po dwadzieścia razy obwieściła tę nowinę wszystkim, zawsze z równym zapałem.
Zapał jest zaraźliwy, to też wszystkie zaczęły uwielbiać Tomasza. Był im ideałem mężczyzny, mimo piegów, płaskiego nosa, czerwonych włosów, niespokojnej i pozbawionej brwi twarzy. On sam tłumił jeno nieco ów zachwyt, biegając wzdłuż ławek po klasie i nie patrząc na żadną z wielbicielek. Czasem drżały przed nim, gdy wpadał w wzburzenie, a nawet gniew, w chwilach, kiedy coś stanęło na przeszkodzie nauce, bo w takich razach był wprost niebezpieczny. Ale zaledwie opuścił klasę, ideał jego nabierał pierwotnego blasku, był czysty i nieskazitelny. Gdy zaś był w dobrym nastroju i kreślił jakieś historyczne zdarzenie w wielkich rzutach jasno, przejrzyście, z niezrównanym pedagogicznym talentem, wówczas dziewczęta pewne były, że niema na całym świecie równego mu mężczyzny.
Ale właśnie dlatego, że był na całym świecie tylko jeden jedyny Tomasz Rendalen, zadawały sobie słabsze natury pytanie: — Ależ na Boga... on tylko jeden, a nas tyle?... To pytanie trapiło je niemało.
Mniejsza z tem, które sobie to pytanie zadawały i ile ich było, szło bowiem nietyle o pytanie, co o odpowiedź. Musimy przyznać, że niektóre dziewczęta uczyniły ponad siły, składając ślubowanie, poddane przez Norę po pamiętnym wykładzie Tinki. Takie rzeczy uświadamiamy sobie dopiero potem, rozważywszy rzecz dokładnie, myśląc o tym, którego się kocha, lub przez którego chciałoby się być kochaną... on zaś... Ach... przyznać trzeba, że stara mieścina była gniazdem plotek.
Przytem jawią się wątpliwości, a wielkiemi słowami i wzniosłem! zasadami żyć trudno.
Nagle jedna z dziewcząt zauważyła, że to co się stało, jest zdradą uroczystego ślubu i... musiano zwołać nowe zebranie, na którem pociągnięto do odpowiedzialności te, które się ośmieliły zmienić zapatrywanie. Zrazu bały się wystąpić, potem jednak jakaś czarnowłosa, śmiała dziewczyna wyznała szczerze, że na poprzedniem zebraniu posunięto się za daleko. Wszystko byłoby w porządku, gdyby wszyscy mężczyźni byli... tacy, jak sobie wówczas życzono... ale ponieważ są... nie tacy... to cóż na to poradzić? Czyż mamy zostać same?
— Tak, zostańmy same! — zagrzmiała heroiczna odpowiedź, po której nastąpiła replika, a po chwili utworzyły się dwie partje skrajne i jedna pośrednia, na którą zresztą nie można było liczyć (jak to zawsze bywa). Tinka Hansen (wraz z Fryderykiem) i wszystkie łączące się z nią (partja Fryderyka) postawiły wniosek proklamowania bezwzględnie równego uprawnienia płci. Nieczystość nie powinna być odtąd tak surowo sądzoną, bez względu na to, która płeć zawiniła.
Panna Hall, jedna obecna nauczycielka, stanęła po stronie „Fryderyka,“ dowodząc, że wraz z rozwojem wiedzy znikną również różnice skutków nieczystości dla obu płci, a zatem i tego nie można przytaczać jako argumentu przeciw kobiecie. Wstydzić się i zamilknąć winni ci, którzy twierdzą, że występek płciowy kobiety hańbi jej rodzinę, zaś występek mężczyzny rodzinę innego, żonę innego, lub córkę innego.
Powtórzyła to dwa razy, bo nikt nie replikował, ale partja przeciwna przeszła nad tem do porządku, powtarzając jeno ciągle, że mężczyzna może być dobrym mężem, choćby podlegał wykroczeniom wym, skoro już tak jest na świecie, a tylko jawa nieobyczajność uniemożliwia małżeństwo.
Partję „Fryderyka“ oburzyły te lekkomyślne słowa, dające list żelazny każdemu rozpustnikowi do ręki. Użyto słów ostrych, które zgniewały przeciwników, nastał zamęt, mówili wszyscy, nikt zaś nie chciał słuchać.
Nastąpiło to w czwartek. Tegoż dnia wieczór zebrał się u Mili „sztab główny.“ Zaczęto na ten sam temat, ale rozmowa zeszła rychło na Rendalena.
Podczas niej Tinka naśladowała pismo Tomasza, gryzmoląc ciągle te same słowa na półarkuszu papieru. Pismo to stało w rażącej sprzeczności z jego staranną toaletą, litery były koślawe, nie troszczyły się o równość, ani przynależność do słów.
Pisała w kółko: — Nie wytrzymam już dłużej... czekaj na mnie dziś wieczór o dziewiątej na rynku! — Była to glossa do tematu rozmowy, a Tinka zapełniała tem zdaniem jeden kawałek papieru po drugim.
Nie mogły potem nigdy dojść, która zaproponowała rzecz, jaka teraz nastąpiła. Jedna tylko Mila uczyniła zarzut, ale był tak słaby, że raczej świadczył o wprost przeciwnej intencji.
Każda odniosła w sobotę wieczór swój list, gdzie trzeba. Pierwszy wetknięto w płaszcz Karen Lothe, drugi w kieszeń nauczycielki rysunków, trzeci i czwarty powędrował do kaftanów panny Hall i nauczycielki języków.
Listy nie nosiły podpisu, koperty były otwarte bez adresu. Wezwanie mogło uchodzić za żart, ale to właśnie pociągało sprawczynie.
W sobotę, około dziewiątej wieczór, panowała taka cisza w powietrzu, że nikt nie podejrzewał nic złego. W spokoju wracali spacerowicze z poetycznej przechadzki, przeważnie przez rynek, a jednocześnie zalał też rynek tłum uczennic szkoły. Wszystko tak urządzono, że „sztab główny“ był wmieszany w tłum uczennic, by nie wzbudzać podejrzenia.
Oczywiście stawiły się wszystkie cztery i o to... zobaczyły w samej rzeczy wałęsającą się po rynku Karen Lothe. Poznały ją po smukłej figurze, szarym płaszczu i piórach na kapeluszu. Ze zdumienia omal się nie zdradziły. Czyżby naprawdę była to Karen Lothe? Tak jest, zawróciła w lewo. Tedy jawnie, wobec wszystkich chodziła po rynku, oczekując kogoś.
Wszystkie cztery wytrzeszczyły na nią oczy, nie śmiały się, nie dawały sobie znaków,... były wprost przerażone.
Ale nastrój zmienił się zaraz na widok nauczycielki rysunków, skręcającej w aleję. Szła szybko, miała bowiem właśnie w alei wyznaczoną schadzkę.
Zaczęły się kryć jedna za druga, by dać folgę śmiechowi, a gdy nauczycielka przemkła obok nich z gorączkowym pośpiechem, dziewczęta w trąciły Tinkę z uciechy w rów, na szczęście suchy.
Teraz szło o zbadanie, czy i dwie inne nauczycielki wpadły w pułapkę. Czwórka wróciła do sali pensjonarek, skąd można było widzieć podwórze. Naznaczyły pannie Hall schadzkę poza halą ćwiczebną. Nie było jej, chyba, że może stała bez ruchu, skryta w cień.
Nauczycielka języków miała się stawić poza ogrodem i rzeczywiście zobaczyły ją po chwili na ścieżce wiodącej od lasu. Ale nie była sama i nie obejrzała się ni razu, przeto jeśli przeczytała list, musiała go wziąć za żart... Cztery winowajczynie wyśliznęły się furtką ogrodową i odeszły boczną drogą, nie chcąc raz drugi spotkać Karen Lothe.
Kilka jednak godzin przedtem zdarzyło się coś, co mogło odkryć wszystko, a w takim razie cztery młode damy musiałyby niezwłocznie opuścić szkołę.
Panna Hall wróciła o szóstej ze spaceru, mocno zirytowana, i zażądała niezwłocznej rozmowy z panem Rendalenem. Gdy przyszedł, podała mu list. Przeczytał, odsunął go na odległość ramienia i uśmiechnął się, gdy zaś rzecz wzięła serjo, wybuchnął śmiechem rozgłośnym...
W dziesięć minut potem dostał od panny Hall list z zawiadomieniem, że odjeżdża najbliższym parowcem. W ściekły pobiegł do matki, opowiedział rzecz i dodał, że panna Hall musiała chyba oszaleć.
Pani Rendalen pospieszyła do niej i znalazła w stanie wielkiego wzburzenia. Panna Hall płakała i miotała gwałtowne słowa, a pani Rendalen zrywała raz po razu okulary z nosa, bo rzecz była dla niej zupełną zagadką. Spróbowała mówić po angielsku, ale i to nie wyświetliło niczego.
Spytała więc krótko i węzłowato, czemu się tak rzuca, co chce, by się stało i jakiego żąda zadośćuczynienia.
Zażądała kary dla winowajczyni.
Tyle tylko?
Pospieszyły do pokojów pensjonarek. Były puste. Zaczęły przetrząsać książki i teki. Musiało się przecież wykryć, która z uczennic była tak śmiała, że naśladowała pismo Tomasza. Potem poszły do klas wyższych. Starannie zbadały wszystkie porzucone skrawki papieru, przeszukały książki, pulty, pracowały gorliwie, by dojść, która z uczennic dopuściła się występku.
Uczyniły to wszystkie... wszystkie razem!
Gdy wyszło na jaw, że wszystkie dorosłe dziewczęta szkolne zajmują się jedynie, wyłącznie i ciągłe Tomaszem Rendalenem, uspokoiło to pannę Hall i obie z przełożoną opuściły klasę, nie mówiąc już o zajściu.
Panna Hall przeszła nad tem do porządku.
Ale pani Rendalen porozumiała się z Karolem,, który też wygłosił na najbliższej godzinie religji mowę na temat: Nie czyń drugiemu, cobyś nie chciał, by tobie uczyniono, i podkreślił, że młodzież lubi korzystać ze słabych stron drugich, oraz dokuczać im.
Żadna z czterech winowajczyń nie śmiała podnieść oczu. Zerkały jeno w stronę nauczycielki rysunków, siedzącej przy stole z głową, opartą na dłoni. Drugą ręką poruszała jakiś przedmiot, patrząc nań uparcie, zaś po policzkach spływała jej łza za łzą. Nie ocierała ich, nie zmieniała pozycji, była niemal bezprzytomna.
Widziały to wszystkie cztery. Na czwartej pauzie nauczycielka była tak samo smutna i płakała. Nora wytrzymać nie mogła tego widoku. Pociągnęła ją z sobą do najbliższego pokoju pensjonarek, objęła za szyję i gorąco, kilka razy poprosiła o przebaczenie, nie wspominając, o co idzie.
Przytuliły się do siebie serdecznie, smutek, współczucie, wstyd i przebaczenie zespoliły się w jedno uczucie. Biedną dziewczynę, której wydarto tajemnicę serca, pocieszył wkońcu widok bezgranicznej skruchy, głębokiego współczucia i serdecznego oddania.
Tora i Tinka dowiedziały się jeszcze tego samego dnia, co uczyniła Nora, chciały zrobić to samo, ale im zabroniła. Nieszczęśliwa nie powinna się była dowiedzieć, że tajemnicę jej zna jeszcze któraś z uczennic.
Karen Lothe zachorowała. Tomasz musiał przejąć jej godziny, a oddać pannie Hall swoje.
Wszystkie trzy uczuły, że należy się trzymać zdala od Karen.
Jakże mogły wpaść na tak szkaradny figiel i to podczas poważnych debat na temat stanowiska, honoru i odpowiedzialności kobiety?
Mila nie chciała mówić z koleżankami. W szkole trzymała się zdala, a gdy któraś przybyła w odwiedziny, zastawała drzwi zamknięte. Wszystkie czuły, że nadchodzi burza.
Nora nie mogła znieść, że Mila stroni od reszty, jakby tylko one trzy były winne. Pewnego też dnia wzięły ją na strony i zażądały usprawiedliwienia. Mila chciała odejść, robiąc minę obrażonej, ale to nie pomogło. Wówczas oświadczyła, że została namówioną do złego i nie chce z tego rodzaju sprawkami nic mieć do czynienia.
Za całą odpowiedź otrzymała spojrzenie zdziwienia ze strony Nory. Ale pod tem spojrzeniem oblała się rumieńcem.
Przyznała, że jest współwinną, ale nie chce się narażać na wstyd powtórny.
Wówczas spytały jej, czy sądzi, iż one się również nie wstydziły.
Po chwili oświadczyła im Mila trochę zpańska, że pod pierwszem wrażeniem strachu, wywołanem mową Karola Wangen, spytała ojca, czyby jej nie zabrał z sobą w podróż do Niemiec południowych. Przystał z radością, nie może się tedy cofać i wyjedzie za kilka dni.
Sprawiło im to przykrość, że Mila chciała tak zniknąć niepostrzeżenie, ale i Mila czuła, że zachowaniem swem dotknęła koleżanki, przeto stała się uprzejmą nad wyraz, w celu zatarcia wrażenia.
Niebawem ujrzano nauczycielkę rysunków w nowym, ślicznym płaszczu i takimże kapeluszu. Domyślono się zaraz, że Mila była ofiarodawczynią, chociaż zaprzeczała. Uznano to za piękny rys jej charakteru. W ten sposób wszystko zostało wyregulowane i przez dni, poprzedzające odjazd, zapanowała wśród czwórki na nowo jak najlepsza harmonja. Ojciec Mili wydał ucztę pożegnalną. Punktem kulminacyjnym było odsłonięcie babki, na której szczycie tańczyły, trzymając się za bezpalce dłonie, cztery laleczki z cukru dokoła chorągwi z napisem „Emancypacja“ Cokół babki otaczał napis „Związek.“
Ale ten żart nie wywołał wrażenia. Nazajutrz urządził związek Mili bankiet pożegnalny. Wszystko poszło wyśmienicie, wypowiedziano mnóstwo mów, grano, śpiewano i nastrój panował świetny. Pewna, bardzo poważna dziewczyna przypomniała, że wszystko to piękne i miłe, co przeżyły w ciągu tego roku szkolnego, zaczęło się niejako na grobie pani Engel, a teraz kończy się ucztą pożegnalną dla Mili. Wzruszyło to bardzo Milę, oświadczyła, że nie jest godną koleżanek, nie zasługuje na tyle miłości i nie jest tak dobrą, jak im się wydaje.
Tora przystąpiła i uściskała ją, dziękując szeptem z wielką wdzięcznością za najpiękniejsze dni swego życia.
Postanowiono odprowadzić Milę do domu, a ona wzięła Torę pod ramię.
— Teraz nastaną dla mnie złe czasy! — powiedziała Tora z płaczem.
— Ależ ja przecież wrócę, Toro! — pocieszała ją przyjaciółka.
Gdy się pożegnano przed drzwiami willi, Tora wbiegła spiesznie do przedsionka i dobyła szkatułki, którą Mila zaraz poznała. Zawierała ona jedyny klejnot, odziedziczony po wuju, który go w młodych latach przywiózł z Kalifornji, małe kawałki rodzimego złota, zawieszone na grubym łańcuchu. Był to naszyjnik wspaniały, ale Tora nie miała go nigdy na sobie. Wetknęła łańcuch w dłoń Mili.
Mila nie chciała za żadna cenę przyjąć podarku, podkreślając, że nie umiałaby tego kroku usprawiedliwić przed ojcem. Odmówiła stanowczo, nawet oschle, a dotknięta tem Tora wybiegła na ulice. Ale Mila pospieszyła za nią i, wciągnąwszy do swego pokoju, serdecznie ucałowała, zaręczając, że ocenia jak należy wartość jej zamiaru. Nie chciała, by się w ten sposób rozstały, i oświadczyła, że Tora musi zostać z nią na noc... wszak prawda?
Tora została. Kochające się naprawdę dziewczęta muszą spać razem.
Pozostałe na ulicy, czekały chwilę, odeszły kawałek drogi, a gdy nie wracała, pogniewały się. Ale wkrótce wróciły, weszły do ogrodu i niebawem przyjaciółki usłyszały cicho nucący chór pod oknami. Dziewczęta śpiewały pieśń: „Cicho śnij,“ a przewodził im alt Tinki.
Rozsunęły się firanki, a blondynka i szatynka, ubrane w koszule nocne, zwarte w uścisku, przesłały im na dół uśmiech i dziękczynne gesty rąk.
Dnia następnego znalazła się w porcie cała szkoła, wraz z panią Rendalen, nauczycielami i nauczycielkami, z wyjątkiem tylko Anny Rogne, która również nie wzięła udziału w uczcie pożegnalnej.
Nastąpiło generalne płakanie i całowanie, a towarzyszyło mu podziwianie sukni podróżnej Mili. Stawiły się nawet małe dziewczątka, nie umiały, coprawda, płakać, ale za to całowały co sił.
Zapłakana Tora przybyła wraz z Milą i jej ojcem, który był dla niej niezmiernie uprzejmy. Ale trzymała się na uboczu, tak że Mila musiała jej szukać, by zamienić z nią ostatni uścisk dłoni i pocałunek.
W chwili gdy parowiec zataczał ostatni łuk u mostu, powiała chustką czarno ubrana, smukła dziewczyna, o naderwanym przez wiatr welonie, żegnając przyjaciółki, a jednocześnie uczyniło się na moście biało od chustek uczennic i nauczycielek. Ze statku wydawać się mogło, że w tem miejscu wali w morze wodospad, rzucając smugi lśniącej, srebrnej piany.