Tomasz Rendalen/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tomasz Rendalen |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Det flager i byen og på havnen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciła do domu razem z ojcem, który zrobił z kolegami wycieczkę łodzią. Dzieci ucichły, Tora zaś zamknęła się w komorze i nie śmiała wyjść nawet, by zjeść kolację, chociaż była bardzo głodna. Potem musiała wpuścić siostry. Przyszło zaraz do zwady, gdyż włożyły nowe trzewiki i zniszczyły je niemal doszczętnie. Skończyło się na tem, że jedna z sióstr rzuciła jej trzewikami w głowę, poczem nastąpiła bitka. Rozgniewana krzykami matka zwymyślała wszystkie trzy, a Tora zasnęła wśród płaczu, jak dziecko.
Nazajutrz chciała pomagać matce w gospodarstwie, ale dostały jej się połajanki i drwinki. Matka powiedziała, że takie frymuśne panienki, to tylko zawada i nic więcej. Ale postawiła na swojem, to znaczy, pomagała dalej. Z uszczerbkiem własnym pomagała pieniędzmi ze swej małej renty, by nie dopuścić do nędzy, zato jednak rościła sobie prawo do pewnej samoistności. Przed samą kolacją kazała się zazwyczaj przewieść na drugi przylądek i szła albo do lasu, powyż dworu, albo do „gaików“, bo w domu były zawsze kłótnie i swary.
Z pewną trwogą w sercu mijała teraz Tora dom przy placu targowym, będący własnością Nilsa Fürsta, mimo, że straszny ten człowiek był daleko na okręcie. Ten strach stanowił dla niej rodzaj rozrywki, czy zajęcia tak, że stał się częścią składową przechadzki.
W małem miasteczku norweskiem może młoda dziewczyna chodzić sama, gdzie chce. Spotka inne dziewczęta, może się przyłączyć, lub iść dalej zależnie od swej woli. Tora pożądała przeważnie samotności, bodaj na kilka godzin. Oznaczyła sobie pewne, stałe miejsce i, zaszedłszy tam, czytała, lub marzyła, a wreszcie, jak właśnie tego dnia pisywała długie listy, zawierające wszystkie dziwne przeżycia. Wzięła tekę i kałamarz, umieściwszy je na kamieniu, kładła się w trawie, lub siadała z teką na kolanach i brała się do pisania. Szło jej wyśmienicie, słowa nadpływały jakby z wiatrem, który ją chłodził. Jakże uroczo było w gęstwinie, gdzie docierał jeno promień słońca. Śpiewały ptaki, pierzchając jeno przed wiewiórkami, skaczącemi z szelestem po gałęziach. Daleki rozgwar portu, warsztatów nad Elwem lub głuche echo zabawy „w gaikach“ czyniły jej tę samotność leśną jeno milszą. Tu było jej letnisko.
Ledwo otwarła rano oczy zaczynała tęsknić do swej pustelni. Hałas i kłótnie domowe nie czyniły na niej żadnego wrażenia. Tu w lesie miała swój dom i tu żyła. Oczywiście pamiętną wycieczkę do pani Gröndal oraz dziwną podróż statkiem opisała szczegółowo w trzech długich listach do Mili, Nory i Tinki. Czwartego dnia postanowiła je odczytać i cieszyła się wprost na to, wiedząc, że temat opracowała dobrze i wprowadziła weń warjanty.
Ale już podczas czytania listu pierwszego przyszły jej wątpliwości. Rozbieżność przedstawienia była zbyt wielka. Gdyby przyjaciółki porównały kiedyś listy, przyszłoby do niemiłego zajścia i Tora zostałaby pociągnięta do odpowiedzialności. Trzeba było tego uniknąć koniecznie.
W pierwszym liście potraktowała rzecz poważnie, a czytelnik nie mógł mieć wątpliwości, że człowiek o którego szło, napawał ją strachem. W drugim natrząsała się niemal z siebie, niego i całej sprawy. W trzecim opisywała przygodę młodej, ciemnowłosej dziewczyny, która chodziła po obcem wybrzeżu. Nagle wyłonił się z fal tryton o rudawych faworytach i jasnych włosach. Przerażona, uciekła ciemnowłosa na pokład okrętu, by wrócić do ojczyzny, zaś tryton płynął ciągle za okrętem, z ręką na sercu. Gdy wysiadła na ląd, krzyknął boleśnie, a krzyk ten dzwonił dziewczynie w uszach przez całą noc i mącił jej sny.
Podarła wszystkie trzy listy i nie napisała żadnego.
Pozostała wierna swoim wędrówkom. Nie wiedziała zresztą wcale, że Nils Fürst wrócił do miasta, zdawszy służbę koledze, że w cichości uczy się obcych języków, celem osiągnięcia świetnego stanowiska i że mieszka w swoim domu. Nie wiedziała też, że pierwszego zaraz dnia powrotu widział w lusterku okiennem, jak spoziera na dom trwożnie, przechodząc mimo, i że zauważył to również dnia drugiego. Wiedział, iż droga obrana przez Torę nie jest najkrótszą, wiodącą do lasu. Przez oba dni śledził ją, idąc w oddaleniu, trzeciego czekał ubrany do wyjścia, chcąc nietylko iść za nią, ale razem z nią... Mniemał, że ją teraz zrozumiał.
Znał dziewczęta, które raz mówią: nie, a raz znowu: tak. Zachowanie jej świadczyło, że się do nich zalicza.
W istocie, również i trzeciego dnia spojrzała lękliwie w okna i poszła dalej z teką pod pachą. Ktoś ją jednak zatrzymał, obejrzała się i spostrzegła go. Szybko podszedł ku zwierzynie, którą wytropił.
Tora pożegnała znajomą, o ile mogła najspieszniej i zboczyła ze zwykłej drogi. Bała się, dziwnie się bała, szła przeto coraz to szybciej. Ale miała przeczucie, że za nią idzie, czuła to niemal.
Nie śmiała biec gościńcem, liczyła jednak na to, że zna lepiej ścieżki leśne w pobliżu „gaików“, niż on i że mu się wymknie. Ale z wielkiem przerażeniem spostrzegła, że zaraz skoczył w las i popędził jej śladem. W lesie mogła biec, przeto ruszyła spiesznie, obierając kierunek, skąd nadchodził, potem zaś przycupnęła za wielkim głazem.
Był to dobry pomysł, gdyż za chwilę zobaczyła, że przebiegł tuż koło miejsca, gdzie siedziała, i pognał w głąb lasu. Serce jej biło tak, że ją aż bolało w piersiach. Widziała, jak pędzi, tu gdzie nikt nie widział, nie cofając się przed żadną przeszkodą.
Przeczekawszy, aż jej znikł z oczu, pobiegła co żywo w przeciwnym kierunku i zatrzymała się dopiero wysoko, powyż dworu, przy kamieniu pod wielką sosną, otoczoną drzewami liściastemi. Stała z rozbłysłemu oczyma, dysząc ciężko, rozglądając się wkoło i oto, ujrzała go przed oczyma takim, jakim był w chwili przebiegania mimo głazu, za którym się skryła. Szkaradny, wstrętny człowiek!
Obraz jego nie znikał już odtąd. Zawsze i wszędzie widziała go przed sobą, jak gdyby nikogo innego nie było na świecie. Ciągle przed nim uciekała, a on ją ścigał bezustanku.
Siostry zawiadomiły ją, że wałęsa się wokoło domu i spoziera w szyby, a także, że je zatrzymuje na ulicy i przesyła pozdrowienia dla Tory. To ją oburzyło do żywego. Powiedzenie Nilsa, że jest „djabelnie śliczną dziewczyną“ doszło również do uszu sióstr.
Ale im natarczywiej ją ścigał, tem go się więcej bała.
Do kogóż miała iść? Pani Rendalen wyjechała wraz ze synem, a do końca wakacyj było jeszcze około trzech tygodni. Innym ludziom zwierzyć się nie śmiała. Raz przyszła jej na myśl pani Hansen, ale była tak surowa pod tym względem, że pewnieby nie uwierzyła.
O własnej matce nie pomyślała nawet.
Wszystko zresztą odbywało się tylko w jej własnej duszy. Nie było przymusu poddawać się komukolwiek, bądź wbrew własnej woli.
Oczywiście... niestety jednak nie była w stanic wygnać go ze swych myśli.
W sobotę wieczór legła tak znużona, jakby przez cały dzień ciężko pracowała. Widziała przez okno reje przepływającego statku i ścigała spojrzeniem żagiel, wydęty lekkim wiatrem. Wydał jej się tak bliskim, że mogła go dotknąć ręką.
Nazajutrz miała iść do kościoła. Pomyślawszy o tem, ujrzała przed sobą łagodne, dostojne oblicze Karola Wangena i to ją po części uspokoiło. Gdyby był dziewczyną, zwierzyłaby mu się zaraz.
Siadła nazajutrz w ostatniej ławce. Wangen zobaczył ją, gdy jeno weszła, pozdrowił i powiedział, że z początkiem roku szkolnego zamieszka znowu w szkole. Te słowa właśnie sprawiły, że siadła w ławce ostatniej, nie była bowiem pewna, czy zdoła powstrzymać łzy.
Ale zdobyła się na to. Kościół i wierni mieli w sobie coś tak chłodnego i cichego, jakby to nie był upalny, jasny, letni dzień. Słowa Karola, płynące z kazalnicy, przypomniały jej dzień zjawienia się w szkole. To wspomnienie przygnębiło ją, modlitwa kapelana wydała jej się wyrzutem, a to samo było z kazaniem. Wszystko razem wprawiło ją w stan napoły świadomego podniecenia.
Nie wiedziała, jak długo trwało. Odejść nie było sposobu przed końcem nabożeństwa, a słuchać dalej nie chciała.
Przez kilka dni nie wychodziła z domu, dziś uczuła konieczną potrzebę świeżego powietrza. Z obawy przed porucznikiem poszła ku „górze“, a stamtąd lasem, koło cmentarza do wielkiej sosny. Siadła na płaskim, niskim głazie.
Snuła bardzo poważny plan. Nie szło o marzenie, czy o upojenie, ale o ratunek. Ostatnie, ciężkie dni oświeciły ją. Wiedziała, że ze swem pobudliwem usposobieniem łatwiej niż każda inna może stać się łupem szubrawca. Nie stawiła od początku oporu, była zupełnie nieprzysposobiona do obrony, co więcej, niebezpieczeństwo nęciło ją nawet!...
Należało to przezwyciężyć. Postanowiła jąć się jakiejkolwiek roboty, byle ją tylko zaabsorbowała. Złożyć chciała z serca całą pychę, byle ją to uwolniło od strachu...
Padła na kolana i zaniosła do Boga modlitwę pokorną i gorącą, modlitwę najgorętszą z wszystkich może wyrywających się z uciśnionej, dziewczęcej piersi. Uczuła rozpacz...
Dusza jej rozdarta była sprzecznościami. Czuła się wyposażoną siłą wielką, czuła się wolną od wszelakiego strachu, a zadanie, jakie miała przed sobą, napełniało ją dumą, tak, że za największy zaszczyt i skarb uznała jego spełnienie.
i nagle myśli jej przybrały inny kierunek. Bezwiednie pomyślała o przyjaciółkach. Przyszła jej na myśl wielka troska Mili, wyrażona w ostatnim liście, czy pogoda dopisywać tak będzie dalej jak dotąd. Nora wyrażała znowu obawę, że może zapomną jej przysłać świeżych nut. Czemuż tylko ona jedna, skryta w tej głuszy, skazana jest na tak twardy los? Osamotnienie jej powinno było ludzi uczynić litośniejszymi, a tu, przeciwnie, wyzyskują je...
Oparta o sosnę, patrzyła w młody, olszynowy zagajnik, oraz niskie, ale bujne krzaki i przepiękne paprocie.
O Boże! Jakże marne, jakże puste było wszystko, co omawiały, co uchwalały w związku? Minęło zaledwo kilka tygodni, a już musiała się tu schronić. Gdyby się dowiedziano, czyż nie wzgardziłyby nią koleżanki, a może nawet sama pani Rendalen?
Na tę myśl łzy napełniły jej oczy. Ale je pokonała. Ach... ta straszna, skryta potem, czerwona twarz, widziana w lesie... jakże jej nienawidziła! Drżała, a widziała ją przed sobą. Musiała przyznać samej sobie, że strach dręczący ją ustawicznie był groźniejszy od samego prześladowcy.
∗ ∗
∗ |
W chwili, gdy Tora szła drogą pod „górę“, chodził Nils Fürst po pokładzie pewnego parowca, którego kapitan był jego znajomym, a właśnie, gdy stanęła przy płaskim kamieniu, pod sosną, próbował nowej lunety okrętowej. Nastawił ją na wzgórza i patrzył po ścieżkach. Zaledwo siadła na kamieniu, dościgła ją luneta... Nils poznał Torę.
Niezwłocznie skierował się na ścieżkę w prawo, od ogrodów dworskich biegnącą.
O niczem innem w ciągu ostatnich dni nie myślał, nie mógł pracować, ni spać. Nie zdarzyło mu się jeszcze polować na pyszniejszą zwierzynę. Dzień w dzień przechodziła koło jego domu, a kryła się na jego widok, była przeto jeszcze niewinna. Trzeba ją więc było tylko odnaleźć w kryjówce. Nie można jej było oddać milszej przysługi. Im częściej się kryła, tem goręcej pragnęła zostać, znalezioną. Teraz rozumiał, czemu wówczas opuściła panią Gröndal i czemu płakała na parowcu... O, te małe, niewinne dziewczątka!
Ale to polowanie nużyło, przeciągając się nadmiernie. Przytem mógł ponieść szwank na „honorze“, gdyby się dowiedziano, że porucznik Fürst został wystrychnięty na dudka!...
Doszedłszy w pobliże sosny, opuścił ścieżkę i zaczął się ostrożnie skradać przez gęstwę. Starał się dotrzeć do miejsca, z któregoby ją mógł zobaczyć.
Stała ciągle w tej samej pozie, walcząc z pokusą obejrzenia się za siebie. Nagle trzasła gałązka za nią, poniżej, w lesie. Czyż było coś poza nią?... Spojrzała w dół, ale w pierwszej chwili nie dostrzegła niczego... Ach tak... ruszają się gałęzie... a także szeleści listowie... Mógł to być dworski koń, lub krowa, które puszczano o tym czasie na paszę... Uczuła, że tu, na górze za gorąco, i chciała właśnie pójść dalej, gdy nagle wzrok jej spoczął na sporej gałęzi, pod którą ruszało się coś ciemnego... Wyłoniła się głowa... mężczyzna... on! Jakżeż to... na miły Bóg?! Czyż wiedział, że ona...? Ogarnęło ją niewysłowione przerażenie... On spojrzał ku niej... Tora wstała z wysiłkiem, bo czuła, że tłoczy ją straszny ciężar... Ale nie odwróciła odeń oczu i nie była w stanie ruszyć z miejsca nogi... Zatraciła, po chwili, nawet chęć ucieczki... Dzielił ich jeno płaski głaz... Dreszcz nią wstrząsnął... Ostatnim wysiłkiem odwróciła głowę, postąpiła chwiejnie parę kroków... i natknęła się na niego.
Pomknęła w bok. On dotknął jej ręki, podsunął ramię pod jej ramię... uczuła jakby ją opasywała żelazna obręcz... I nagle, niespodzianie zwisła mu na ręku tak bezwładnie, że się omal oboje nie obalili na ziemię...