Towarzysze Jehudy/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Anglik.

Roland stał bez ruchu na miejscu nietylko dopóki mógł widzieć pojazd, ale jeszcze długo potem, gdy już znikł.
Poczem, potrząsając głową, jakgdyby chcąc otrząsnąć z czoła chmurę, która je zasnuła, powrócił do hotelu i zażądał pokoju. — Zaprowadź pana pod numer — rzekł gospodarz do jednej z pokojówek.
Pokojówka zdjęła klucz, zawieszony na długiej tablicy z czarnego drzewa, gdzie widniały dwa szeregi białych numerów, i dała znak młodemu podróżnemu, że może iść za nią.
— Proszę mi przysłać na górę papier, pióro i atrament — rzekł Roland do gospodarza — a jeśli pan de Barjols zapyta o mnie, proszę mu podać numer mojego pokoju.
Gospodarz przyrzekł, że zastosuje się do tych poleceń, a Roland, gwiżdżąc Marsyliankę, poszedł za pokojówką.
W pięć minut później siedział przy stole, mając przed sobą papier, pióro i atrament, i zabierał się do pisania.
Ale w chwili, gdy zamierzał nakreślić pierwszą literę, zapukano trzy razy do drzwi jego.
— Proszę wejść — rzekł, obracając na jednej z tylnych nóg fotel, na którym siedział, by zwrócić twarz do wchodzącego; przypuszczał, że mógł to być tylko pan de Barjols, albo jeden z jego przyjaciół.
Drzwi otworzyły się ruchem miarowym, jakby mechanicznie, i w progu stanął Anglik.
— A! — zawołał Roland, uradowany wizytą, ze względu na polecenie, od generała otrzymane — to pan?
— Tak — odparł Anglik — to ja.
— Witam pana serdecznie.
— Ooo! tem lepiej, że mnie pan serdecznie wita. bo nie wiedziałem, czy mam przyjść.
— A to dlaczego?
— Z powodu Abukiru.
Roland roześmiał się.
— Są dwie bitwy pod Abukirem — rzekł — ta, którą przegraliśmy i ta, w której pozostaliśmy zwycięzcami.
— Z powodu tej, którą przegraliście.
— Ludzie się biją, zabijają, mordują się wzajemnie na polu bitwy; ale to nie przeszkadza im bynajmniej witać się uściskiem dłoni, gdy się spotykają na gruncie neutralnym. Powtarzam panu zatem, że witam pana serdecznie, zwłaszcza, jeżeli pan zechce mi powiedzieć, co pana tu sprowadza.
— Dziękuję; przedewszystkiem, niech pan to przeczyta.
I Anglik wydobył z kieszeni papier.
— Co to? — spytał Roland.
— Mój paszport.
— Co mnie obchodzi pański paszport? nie jestem żandarmem.
— Nie; ale ponieważ przychodzę ofiarować panu swoje usługi, może pan nie zechciałby ich przyjąć, gdyby pan nie wiedział, kim jestem.
— Pan mnie swoje usługi?
— Tak jest; ale niech pan czyta.
I Roland czytał:
„W imieniu Rzeczypospolitej francuskiej, Komitet wykonawczy poleca, by pozwolono sir Johnowi Tanlay’owi, esq., przebywać swobodnie na całym obszarze Rzeczypospolitej i, w razie potrzeby, nie odmawiać mu opieki i pomocy.

Podpisano: Fouché.

— A niżej, proszę.
„Polecam szczególnie, komu należy, sir Johna Tanlay’a, jako filantropa i przyjaciela wolności.

Podpisano: Barras.
— Przeczytał pan?

— Tak, przeczytałem; no, i co?...
— Ooo! no, i co?... Mój ojciec, lord Tanlay, oddał usługi panu Barrasowi, dlatego to pan Barras pozwala, żebym wędrował po Francyi, i jestem bardzo zadowolony, że mogę po Francyi wędrować; bawię się doskonale.
— Tak, pamiętam; raczył pan powiedzieć nam to już przy stole.
— Powiedziałem, prawda; powiedziałem także, iż bardzo lubię Francuzów.
Roland skłonił się.
— A zwłaszcza generała Bonapartego — ciągnął dalej sir John.
— Pan lubi bardzo generała Bonapartego?
— Podziwiam go; to wielki, bardzo wielki człowiek.
— Dalibóg, żałuję, sir Johnie, że on nie słyszy tych słów, przez Anglika wypowiedzianych.
— Ooo! nie powiedziałbym tego w jego obecności.
— Dlaczego?
— Nie chciałbym, żeby przypuszczał, że mówię to, by mu się przypodobać. Mówię to, bo takie jest moje mniemanie.
— Nie wątpię o tem, milordzie — rzekł Roland, który nie rozumiał, dokąd Anglik zmierza, a dowiedziawszy się z paszportu, co chciał wiedzieć, zachowywał się powściągliwie.
— A gdy zobaczyłem — ciągnął dalej Anglik z niezamąconą flegmą — że pan staje w obronie generała Bonapartego, sprawiło mi to przyjemność.
— Istotnie?
— Wielką przyjemność — zapewnił Anglik, potwierdzając słowa skinieniem głowy.
— Tem lepiej.
— Ale, gdy zobaczyłem, że pan rzucił talerz w głowę pana Alfreda de Barjolsa, sprawiło mi to przykrość.
— Sprawiło ci to przykrość, milordzie? A to z jakiego powodu?
— Bo w Anglii dżentelmen nie rzuca talerza w głowę dżentelmena.
— Milordzie — rzekł Roland, wstając i marszcząc brwi — czy pan przypadkiem nie przyszedł, żeby mi prawić morały?
— Ooo! nie; przyszedłem, żeby pana zapytać, czy pan może ma kłopot ze znalezieniem sekundanta?
— Wyznaję szczerze, że w chwili, gdy pan pukał do drzwi, zapytywałem siebie właśnie, kogo o tę przysługę poproszę.
— Mnie. Jeśli pan zechce, będę pańskim sekundantem.
— Ach! na honor! przyjmuję, i to wdzięcznem sercem! — zawołał Roland, podając mu rękę. — Dziękuję.
Anglik skłonił się.
— A teraz — odezwał się znów Roland — miałeś tyle taktu, milordzie, że, zanim ofiarowałeś mi swoje usługi, powiedziałeś mi, kim jesteś. Słusznem zatem jest, żeby, skoro te usługi przyjmuję, i pan wiedział, kim ja jestem.
— Ooo! jak pan zechce.
— Nazywam się Ludwik de Montrevel; jestem adjutantem generała Bonapartego.
— Adjutantem generała Bonapartego! Bardzo mi przyjemnie.
— Wytłómaczy to panu, dlaczego wziąłem, trochę za gorąco może, w obronę mego generała.
— Nie, nie za gorąco; tylko talerz...
— Tak, wiem dobrze, wyzwanie mogło było obejść się bez talerza; ale, widzi pan, trzymałem go w ręku, nie wiedziałem, co z nim zrobić, i cisnąłem go w głowę pana de Barjolsa; poleciał sam, ja nie chciałem...
— Ale pan jemu tego nie powie?
— O! niech pan będzie spokojny; mówię to panu, żeby uspokoić pańskie sumienie.
— Doskonale; a więc pan będzie się bił?
— Dlatego właściwie zostałem.
— I na co będziecie się bili?
— To nie pańska rzecz, milordzie.
— Jakto nie moja rzecz?
— Nie; pan de Barjols jest obrażony i do niego należy wybór broni.
— A więc pan przyjmie broń, którą on zaproponuje?
— Nie ja, lecz pan w mojem imieniu, skoro pan robi mi ten zaszczyt, że chce być moim sekundantem.
— A jeśli on wybierze pistolety, na jaką odległość i jak chce się pan bić?
— To już rzecz twoja, milordzie, nie moja. Nie wiem, czy taki jest zwyczaj w Anglii, ale we Francyi przeciwnicy nie wtrącają się do niczego; sekundanci układają warunki, a to, co oni postanowią, jest zawsze jak być powinno.
— A zatem i to, co ja postanowię, będzie jak być powinno?
— Najzupełniej, milordzie.
Anglik skłonił się.
— Godzina i miejsce spotkania?
— O! jak najprędzej; już dwa lata nie widziałem rodziny i przyznam się panu, że mi pilno ucałować ich wszystkich.
Anglik spojrzał na Rolanda z niejakiem zdumieniem; mówił z taką pewnością siebie, jakgdyby z góry wiedział, że nie będzie zabity.
W tejże chwili zapukano do drzwi i głos gospodarza zapytał:
— Czy można wejść?
Roland odpowiedział twierdząco; drzwi otworzyły się i gospodarz wszedł, trzymając w ręce kartę wizytową, którą podał gościowi.
Młodzieniec wziął kartę i przeczytał: „Karol de Valensolle“.
— Od pana Alfreda de Barjolsa — rzekł gospodarz.
— Dobrze! — odparł Roland.
Poczem, podając kartę Anglikowi, dodał:
— Proszę, to już pańska sprawa; nie mam potrzeby widzieć się z tym panem, skoro tutaj nie jesteśmy już obywatelami... Pan de Valensolle jest świadkiem pana de Barjolsa, pan zaś jest moim świadkiem; ułóżcie sprawę między sobą. Tylko — dodał młodzieniec, ściskając za rękę Anglika i wpatrując się w niego bystro — proszę pana usilnie, traktujcie sprawę poważnie; odrzucę wasze warunki tylko wtedy, jeśli nie będzie szansy, że jeden z nas pozostanie na placu boju.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł Anglik — postąpię, jakgdyby chodziło o mnie.
— Doskonale; gdy ułożycie warunki, niech pan wróci tutaj; nie ruszę się, będę czekał.
Sir John wyszedł z gospodarzem; Roland usiadł, obrócił krzesło w stronę przeciwną i znalazł się znów przed biurkiem.
Wziął pióro i zaczął pisać.
Gdy sir John powrócił, Roland, napisawszy dwa listy, adresował trzeci.
Skinął ręką na Anglika na znak, żeby zaczekał, dokończył pisanie adresu, zamknął list i odwrócił się.
— I cóż — spytał — wszystko załatwione?
— Tak — odparł Anglik — i to bez żadnych trudności; ma pan do czynienia z prawdziwym dżentelmenem.
— Tem lepiej! — rzekł Roland.
— Pojedynkujecie się za dwie godziny, przy wodotrysku Vaucluse — cudowna miejscowość — na pistolety, idąc wzajemnie ku sobie, każdy może strzelać dowoli i iść w dalszym ciągu po strzale przeciwnika.
— Na honor! sir Johnie, trudno o lepsze warunki. Czy pan tak wszystko ułożył?
— Ja i świadek pana de Barjolsa, pański przeciwnik bowiem wyrzekł się wszystkich przywilejów obrażonego.
— A broń?
— Ofiarowałem swoje pistolety; zostały przyjęte, na moje słowo honoru, że są nieznane zarówno panu jak i panu de Barjols; są doskonałe, ręczę za nie.
— A więc za dwie godziny?
— Tak; powiedział mi pan, że się panu śpieszy.
— I to bardzo. Jak daleko stąd do owej cudownej miejscowości?
— Stąd do Vaucluse?
— Tak.
— Cztery mile.
— Droga potrwa półtorej godziny, nie mamy czasu do stracenia; trzeba zatem załatwić rzeczy nudne, żeby nam pozostała już tylko rozrywka.
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
Roland nie zwrócił uwagi na to spojrzenie.
— Oto trzy listy — rzekł, — jeden dla pani de Montrevel, mojej matki; jeden dla panny de Montrevel, mojej siostry, jeden dla obywatela Bonapartego, mojego generała. Jeśli padnę w pojedynku, wyśle je pan poprostu pocztą. Czy nie będzie to za dużo kłopotu?
— Jeśli to nieszczęście nastąpi, wręczę listy osobiście. Gdzie mieszka matka i siostra pana?
— W Bourg, mieście głównem departamentu Ain.
— To blizko stąd — odparł Anglik. — Co zaś do generała Bonapartego, pojadę, jeśli zajdzie potrzeba do Egiptu; będę niesłychanie rad, że zobaczę generała Bonapartego.
— Jeśli zechcesz, jak mówisz, milordzie, wręczyć mu list osobiście, nie będziesz miał potrzeby odbywać takiej długiej drogi: za trzy dni generał Bonaparte będzie w Paryżu.
— Ooo! — rzekł Anglik, nie okazując najmniejszego zdziwienia — tak pan sądzi?
— Jestem tego pewien — odparł Roland.
— To istotnie człowiek nadzwyczajny, ten generał Bonaparte. A teraz, panie de Montrevel, czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Jedno tylko, milordzie.
— Ooo! nawet kilka.
— Nie, dziękuję, jedno, ale bardzo ważne.
— Słucham.
— Jeśli zostanę zabity... ale wątpię, żeby mi się to udało.
Sir John spojrzał na Rolanda tym samym zdziwionym wzrokiem, jaki już kilkakrotnie nań skierował.
— Jeśli zostanę zabity — powtórzył Roland — bo, ostatecznie, trzeba wszystko przewidzieć...
— Tak, jeśli pan zostanie zabity...
— Posłuchaj uważnie, milordzie, bo zależy mi na tem bardzo, żeby stało się tak, jak panu powiem.
— Stanie się tak, jak pan powie — odparł sir John — jestem człowiekiem bardzo sumiennym.
— A więc, jeśli zostanę zabity — powtórzył raz jeszcze Roland, kładąc dłoń na ramieniu swego sekundanta, jakgdyby chcąc lepiej wrazić w jego pamięć polecenie, jakie mu dać zamierzał złoży pan moje zwłoki, tak, jak będą ubrane, nie pozwalając, żeby ktokolwiek ich się dotknął, w trumnę ołowianą, którą każe pan zalutować w swojej obecności; trumnę ołowianą wstawi pan do trumny dębowej, którą pan również każe zamknąć w swojej obecności. A potem wyśle pan to wszystko do mojej matki, o ile nie będzie pan wolał wrzucić tego do Rodanu, co pozostawiam zupełnie panu do wyboru, byleby tylko zostało wrzucone.
— Skoro zabieram list — odparł Anglik — mogę tez zabrać trumnę, nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu.
— Milordzie, jesteś stanowczo człowiekiem nieocenionym — zawołał Roland, wybuchając swoim osobliwym śmiechem — i to Opatrzność napewno zesłała mi pana. A teraz w drogę, milordzie, w drogę!
Wyszli z pokoju Rolanda. Pokój sir Johna był na tem samem piętrze. Anglik wszedł do siebie po broń, Roland czekał w korytarzu.
Po kilku sekundach sir John ukazał się, niosąc w ręku pudełko z pistoletami.
— A jak pojedziemy Jdo Vaucluse, milordzie? — spytał Roland — konno, czy powozem?
— Powozem, jeżeli pan zechce. Powóz będzie daleko
wygodniejszy, w razie, gdyby się otrzymało ranę: mój czeka na nas.
— Zdawało mi się, że pan kazał wyprzęgnąć?
— Taki wydałem rozkaz, ale go odwołałem.
Zeszli ze schodów.
— Tom! Tom! — zawołał sir John, gdy stanęli we drzwiach, gdzie czekał na niego lokaj w surowej liberyi grooma angielskiego — weź i trzymaj to pudełko.
— Am I going with, mylord? — zapytał lokaj.
— Yes! — odparł sir John.
Poczem, wskazując Rolandowi stopień kolasy, który lokaj spuszczał:
— Proszę, panie de Montrevel — rzekł.
Roland wsiadł do kolasy i rozparł się z rozkoszą.
— Doprawdy — rzekł — tylko wy, Anglicy, umiecie podróżować; ten powóz pański wygodny jest, jak łóżko. Założę się, że macie nawet wyściełane trumny!
— Tak, to fakt — odparł sir John — naród angielski zna się na wygodach; ale naród francuski jest ciekawszy i zabawniejszy... Pocztylionie, do Vaucluse!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.