Towarzysze Jehudy/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Pojedynek.

Droga jest możliwa do jazdy kołowej tylko z Awinionu do l’Isle. Sir John i Roland przebyli trzy mile, dzielące l’Isle od Awinionu, w ciągu godziny.
Przez tę godzinę Roland, jakgdyby wziął sobie za zadanie skrócić czas towarzyszowi podróży, rozmowny był i pełen werwy; w miarę jak zbliżali się do miejsca wałki, wzmagała się jego wesołość. Kto nie znał przyczyny podróży, nie domyśliłby się nigdy, że ten młodzieniec, gawędzący i śmiejący się nieustannie, jest pod grozą śmiertelnego niebezpieczeństwa.
W wiosce de l’Isle trzeba było wysiąść z powozu. Zapytawszy kogo należało, Roland i sir John dowiedzieli się, że przybyli pierwsi.
Weszli na drogę, prowadzącą do wodotrysku.
— Oho! — rzekł Roland — ręczę, że tutaj jest świetne echo.
Rzucił kilką okrzyków, na które, istotnie, echo odpowiedziało z wielką dokładnością.
— Dalibóg — zawołał młodzieniec — echo znakomite. Tylko echo Seinonnetty w Medyolanie może się z niem równać. Poczekaj, milordzie.
I z modulacyami, wykazującemi jednocześnie przedziwny głos oraz znakomitą metodę, zaczął śpiewać tyrolienę, która wydawała się, jakby wyzwaniem, rzuconem przez zbuntowaną muzykę krtani ludzkiej.
Sir John patrzył na Rolanda i słuchał go ze zdumieniem, którego już nawet ukryć nie usiłował.
Gdy ostatnia nuta przebrzmiała we wklęsłościach gór:
— Zdaje mi się, niech mnie Bóg skarze — rzekł sir John — że pan ma spleen.
Roland drgnął i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
Ale widząc, że sir John nic więcej nie mówi:
— Z czego pan to wnosi? — zapytał.
— Jest pan tak hałaśliwie wesoły, że pan nie może nie mieć w sercu głębokiego smutku.
— Tak, i ta anomalia dziwi pana?
— Nic mnie nie dziwi, każda rzecz ma swoją racyę bytu.
— Słusznie; trzeba tylko zawsze znać ukrytą przyczynę. Otóż powiem ją panu.
— Nie zmuszam pana bynajmniej do tego.
— Jest pan zbyt dobrze wychowany, by nalegać; ale niech pan przyzna, że sprawiłoby to panu przyjemność, gdyby pan o mnie coś wiedział.
— Zapewne, bo mnie osoba pańska zajmuje.
— A więc, milordzie, rozwiążę zagadkę i tobie powiem to, czego jeszcze nie powiedziałem nikomu. Pomimo pozorów świetnego zdrowia, mam anewryzm serca, który mnie przyprawia o straszne cierpienia. Napadają mnie co chwila spazmy, osłabienia, omdlenia, których powstydziłaby się nawet kobieta. Całe moje życie to jedno śmieszne wystrzeganie się wszystkiego, a mimo to Larrey uprzedził mnie, że muszę być przygotowany na to, iż lada chwila zniknę z tego świata, ponieważ chora arterya może pęknąć w mojej piersi za najlżejszym moim wysiłkiem. Niech pan osądzi, jakie to miłe dla żołnierza! Pojmuje pan, że z chwilą, kiedy mnie objaśniono, jak rzeczy stoją, postanowiłem dać się zabić z jak największym rozgłosem i niezwłocznie zabrałem się do dzieła. Innemu, szczęśliwszemu ode mnie, byłoby się to udało już sto razy; ale ja, doprawdy, jestem zaczarowany: ani kule, ani pociski mnie nie chcą; rzekłbyś, że szable obawiają się wyszczerbić na mojej skórze. A jednak nie brak mi sposobności, łatwo pan może osądzić z tego, co zaszło przy stole. Mamy się bić, nieprawda? Otóż będę się narażał, jak waryat, zrobię przeciwnikowi wszelkie ustępstwa i to nic nie pomoże: będzie strzelał do mnie na piętnaście kroków, na dziesięć, na pięć, i chybi albo strzał spali na panewce; i wszystko po to — piękna wygrana, pomyśl pana tylko — żebym zdechł pewnego pięknego dnia, w chwili, kiedy będę się tego najmniej spodziewał, zdejmując buty! Ale cicho, mój przeciwnik nadchodzi.
Istotnie, na tej krętej drodze, którą szedł Roland i sir John między skałami, ukazywała się teraz górna część postaci trzech mężczyzn, którzy powiększali się w miarę, jak się zbliżali.
— Trzech. Dlaczego trzech — rzekł Roland — skoro nas jest tylko dwóch?
— A! zapomniałem — odparł Anglik — pan de Barjols, zarówno ze względu na pana, jak i na siebie, zażądał, by zabrano ze sobą chirurga.
— A to po co? — zapytał Roland tonem szorstkim niemal i marszcząc brwi.
— Na wypadek, gdyby który z panów został zraniony; puszczenie krwi, w pewnych okolicznościach, może człowiekowi uratować życie.
— Sir Johnie — rzekł Roland a twarz jego przybrała wyraz niemal dziki — nie rozumiem tych wszystkich ceremonii w sprawach pojedynkowych. Jak się ludzie ze sobą biją, to po to, żeby się zabić. Poprzednio niech sobie wyświadczają najrozmaitsze grzeczności, jak pańscy przodkowie i moi w Fontenoy, zgoda; ale z chwilą, gdy szpady są obnażone, albo pistolety nabite, życie człowieka musi opłacić podjęte trudy i stracone uderzenia serca. Otóż żądam od pana, żeby mi pan przyrzekł, pod słowem honoru, iż, bez względu na to, czy zostanę zraniony, czy zabity, chirurg pana de Barjolsa mnie się nie dotknie.
— Jednakże, panie Rolandzie...
— Pańskie słowo honoru, milordzie, albo, niech mnie dyabli wezmą, bić się nie będę!
Anglik spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem; twarz Rolanda okryła się śmiertelną bladością, drżał cały tak, jakgdyby ogarnęła go trwoga.
Nie rozumiejąc zupełnie tego niepojętego wrażenia, sir John dał słowo honoru.
— Dziękuję panu — rzekł Roland. — Widzi pan, to jeszcze jeden skutek tej ślicznej choroby: robi mi się zawsze słabo na myśl o narzędziach chirurgicznych, na widok lancetu. Pobladłem bardzo silnie, nieprawda?
— Przez chwilę myślałem, że pan zemdleje.
Roland wybuchnął śmiechem:
— Ładna byłaby to historya — rzekł — gdyby tak nasi przeciwnicy przybyli i zastali pana zajętego trzeźwieniem mnie solami, jak zemdloną kobietę. Czy pan wie, co powiedzieliby i co pan powiedziałby pierwszy? Żem stchórzył.
Trzej przybysze podeszli tymczasem tak blizko, że mogli słyszeć, co się mówi, sir John nie miał tedy czasu odpowiedzieć Rolandowi.
Przystanąwszy na miejscu, złożyli ukłon. Roland, z uśmiechem na ustach, ukazując olśniewające zęby w rozchylonych wargach, odpowiedział na ich ukłon.
Sir John szepnął mu do ucha:
— Pan jest jeszcze blady; niech się pan przejdzie do wodotrysku; przyjdę po pana, gdy będzie czas.
— Dobra myśl — odparł Roland — miałem zawsze ochotę zobaczyć ten słynny wodotrysk Vaucluse, tę hipokrenę Petrarki. Czy pan zna jego sonet?

Chiare, fresche e dolci acque,
Ove le belle membra
Pose colei, che sola a me perdona.

A gdy ta sposobność minie, nie znajdę może podobnej. Z której to strony jest ten wodotrysk?

— O trzydzieści kroków stąd; niech pan idzie tą drogą dalej, a znajdzie go pan na zakręcie, u stóp tej olbrzymiej skały, której szczyt pan widzi.
— Milordzie — rzekł Roland — jesteś najlepszym przewodnikiem, jakiego znam; dziękuję.
I, pożegnawszy sekundanta swego przyjaznem skinieniem ręki, oddalił się w kierunku wodotrysku, nucąc przez zęby prześliczną wilanellę Filipa Desportes’a:

Żeś mnie, Rozetto, miesiąc nie widziała,
Serduszko twoje nowych szuka burz.
Widząc, Rozetto, żeś taka niestała,
Jam także innej serce oddał już.
Serce twe słucha podmuchów wiaterka,
Widzą, gdy rzucą wzrok w przeszłości dal.
Ale zobaczy przewrotna pasterka,
W czyje się pierwej serce wkradzie żal.

Sir John zwrócił się do młodych ludzi, którzy na niego czekali; chirurg stał trochę dalej, z boku.
Anglik niósł w ręku pudełko z pistoletami; postawił je na skale, mającej kształt stołu, wyjął z kieszeni kluczyk, który wydawał się raczej zrobiony przez jubilera, niż przez ślusarza, i otworzył pudełko.
Pistolety były przepyszne, jakkolwiek zupełnie proste; pochodziły z warsztatów Mentona, dziada tego, który jeszcze dzisiaj jest jednym z najlepszych puszkarzy w Londynie. Sir John podał broń sekundantowi pana de Barjolsa, który spuścił powoli kurek, chcąc się przekonać, czy pistolety są na dwa spusty.
Okazało się, że są na jeden spust.
Pan de Barjols spojrzał na nie, ale ich nawet nie ruszył.
— Czy nasz przeciwnik nie zna pańskiej broni? — zapytał pan de Valensolle.
— Nawet jej nie widział — odparł sir John — daję panu słowo honoru.
— O! — rzekł pan de Valensolle — proste zaprzeczenie wystarczy.
Powtórzono raz jeszcze — by uniknąć wszelkich nieporozumień — ułożone już warunki walki; poczem, by jak najmniej tracić czasu na niepotrzebne przygotowania, nabito pistolety, złożono je w pudełko, które powierzono chirurgowi, i sir John, zabrawszy kluczyk od pudełka do kieszeni, poszedł po Rolanda.
Zastał go rozmawiającego z pastuszkiem, który pilnował trzech kóz, pasących się na stromych i skalistych stokach góry, i rzucał kamyki do wodotrysku.
Sir John otworzył usta, by powiedzieć Rolandowi, że wszystko gotowe, ale on, nie dopuszczając Anglika do słowa, rzekł:
— Nie wyobrazisz sobie, milordzie, co mi ten dzieciak opowiada! Istną legendę z nad brzegów Renu. Mówi, że ten wodotrysk, którego dna nikt dotąd nie zgłębił, ciągnie się przeszło dwie albo trzy mile pod górą i służy za siedzibę wieszczce; ta wieszczka, nawpół kobieta, nawpół wąż, podczas cichych, pogodnych nocy letnich wypływa na powierzchnię wody i woła pasterzy górskich, pokazując im oczywiście tylko głowę o długich włosach, obnażone ramiona i cudne ręce; ale głupców nęci ten pozór kobiecy, zbliżają się, dają jej znaki, by zbliżyła się do nich, gdy ona ze swej strony wzywa ich znakami do siebie. Nierozważni idą naprzód, nie patrząc na drogę; nagle ziemia usuwa im się z pod stóp, wieszczka wyciąga ramiona, zanurza się wraz z nimi do swoich wilgotnych pałaców i nazajutrz ukazuje się sama. Kto, u dyabła, mógł dla tych idyotów pasterzy stworzyć tę samą bajkę, którą Wergiliusz opowiada takim przecudnym wierszem Augustowi i Mecenasowi?
Przez chwilę stał zadumany, ze wzrokiem wlepionym w tę wodę lazurową i głęboką; poczem, zwracając się do sir Johna, rzekł:
— Mówią, że najdzielniejszy nawet pływak, zanurzywszy się raz w tę przepaść, nigdy się już z niej nie wydostał; gdybym się w tę toń zanurzył, byłoby to może pewniejsze, niż kula pana de Barjolsa. Zresztą może to być zawsze ucieczka ostateczna; tymczasem spróbujmy kuli. Milordzie, pójdźmy.
I, biorąc pod rękę Anglika, oczarowanego tą ruchliwością umysłu, wrócił z nim do tych, którzy na nich czekali.
A oni przez ten czas zajęli się odszukaniem odpowiedniego miejsca i znaleźli je.
Było to małe, jakby przyczepione do stromego stoku góry, tonące w blasku zachodzącego słońca, płaskowzgórze, na którem stały ruiny zamku, gdzie szukali schronienia pasterze, zaskoczeni przez groźne podmuchy mistrala.
— Służymy panom — rzekł sir John.
— Jesteśmy gotowi, panowie — rzekł pan de Valensolle.
— Niechaj przeciwnicy zechcą słuchać uważnie warunków pojedynku — odezwał się sir John.
Poczem, zwracając się do pana Valensolle’a:
— Zechciej je pan powtórzyć — dodał. — Pan jest Francuzem, a ja cudzoziemcem, wyjaśni je pan wyraźniej ode mnie.
— Pan jest jednym z tych cudzoziemców, milordzie, którzy mogliby uczyć języka takich skromnych Prowansalczyków, jak my; ale skoro pan ustępuje mi uprzejmie głosu, będę posłuszny wezwaniu pana.
I złożył ukłon sir Johnowi, który mu wzajem odpowiedział ukłonem.
— Panowie — ciągnął dalej szlachcic, który służył za sekundanta panu de Barjolsowi — ułożyliśmy, że panowie staniecie w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko siebie; że będziecie szli ku sobie; że każdy strzeli, kiedy zechce, i że, bez względu na to, czy zostanie zraniony lub nie, będzie mu wolno iść dalej po strzale przeciwnika.
Przeciwnicy skłonili się na znak zgody i jednakowym głosem, prawie jednocześnie rzekli:
— Broń!
Sir John wyjął kluczyk z kieszeni i otworzył pudełko.
Poczem zbliżył się do pana de Barjolsa i podał mu je otwarte.
On zaś chciał zostawić wybór broni przeciwnikowi, lecz Roland ruchem ręki odmówił i głosem, w którym dźwięczała kobieca niemal słodycz, rzekł:
— Po panu, panie de Barjols; dowiaduję się, że, jakkolwiek zelżony przeze mnie, zrzekł się pan wszystkich swoich przywilejów, niech-że więc pozostawię panu chociaż ten jeden, o ile to przywilejem nazwać można.
Pan de Barjols nie nalegał więcej i wziął, na chybił trafił, jeden z pistoletów.
Sir John podał drugi Rolandowi, który go wziął i, nie spojrzawszy nawet na jego mechanizm, opuścił rękę, w której go trzymał.
Przez ten czas pan de Valensolle odmierzał owe czterdzieści kroków od laski, którą zatknął w ziemię.
— Czy pan zechce przemierzyć po mnie? — zapytał sir Johna.
— To zbyteczne — odparł Anglik — pan de Montrevel i ja ufamy panu najzupełniej.
Pan de Valensolle zatknął drugą laskę przy czterdziestym kroku.
— Panowie — rzekł — wszystko gotowe.
Przeciwnik Rolanda był już na stanowisku, bez kapelusza i fraka.
Chirurg i dwaj sekundanci trzymali się z boku.
Roland zrzucił frak i kapelusz i stanął w odległości czterdziestu kroków naprzeciwko pana de Barjolsa.
Obaj, jeden na prawo, drugi na lewo, rzucili spojrzenie na ten sam widnokrąg.
Widok, jaki przedstawiał, odpowiadał najzupełniej straszliwej scenie, która miała się rozegrać.
Z prawej strony Rolanda ani z lewej pana de Barjolsa nie było widać nic, tu wznosiła się bowiem góra, zbiegająca ku nim stokiem spadzistym a uwieńczona olbrzymim dachem.
Ale ze strony przeciwnej, to jest po prawej ręce pana de Barjolsa a lewej Rolanda, rozpościerał się bezgraniczny widnokrąg.
Na pierwszym planie widniała płaszczyzna, o gruncie czerwonawym, przedziurawiona ze wszystkich stron śpiczastymi głazami, podobna do cmentarza Tytanów, których kości przebijałyby ziemię.
Na drugim planie zarysowywał się na tle zachodzącego słońca Awinion, opasany murami, i olbrzymi jego pałac, który, podobny do przyczajonego lwa, niby trzymał dyszące miasto pod swymi pazurami.
Poza Awinionem Rodan płynął wstęgą świetlaną niby strumień roztopionego złota.
Wreszcie z drugiej strony Rodanu wznosił się pasmem ciemnego lazuru łańcuch pagórków, dzielących Awinion od Nimes’u i od Uzès’u.
W głębi słońce, na które jeden z tych dwóch mężczyzn patrzył prawdopodobnie po raz ostatni, zesuwało się zwolna i majestatycznie w ocean złota i purpury.
Dwaj mężczyźni, stojący naprzeciwko siebie, stanowili szczególny kontrast.
Jeden, brunet, o cerze smagłej, o postaci wątłej i ciemnem oku, był typem tej rasy południowej, która posiada śród przodków swoich Greków, Rzymian, Arabów i Hiszpanów.
Drugi, o cerze różowej, blondyn z oczyma lazurowemi, z rękoma pulchnemi, kobiecemi, stanowił typ rasy krajów strefy umiarkowanej, która zalicza Gallów, Germanów i Normandczyków do przodków swoich.
Roland stał pogrążony w zachwycie wobec wspaniałego widowiska i zdawało się przez chwilę, że zapomniał o sekundantach, o pojedynku i przeciwniku.
Głos pana de Barjolsa wyrwał go z tego poetycznego upojenia.
— Panie, jestem gotów — rzekł.
Roland drgnął.
— Przepraszam, żem panu pozwolił czekać — odparł. — Ale nie trzeba było zwracać na mnie uwagi, jestem bardzo roztargniony. Służę panu.
I, z uśmiechem na ustach, z włosami, rozwianymi podmuchem wiatru wieczornego, nie zasłaniając się, jakgdyby odbywał zwykłą przechadzkę, gdy natomiast przeciwnik jego nie zaniechał ani jednego środka ostrożności zwykłego w wypadkach podobnych, Roland szedł prosto ku panu de Barjolsowi.
Na obliczu sir Johna, pomimo jego zwykłej obojętności, odmalowała się głęboka trwoga.
Przestrzeń między przeciwnikami malała szybko.
Pan de Barjols zatrzymał się pierwszy, wycelował i dał ognia w chwili, gdy Roland był tylko o dziesięć kroków od niego oddalony.
Kula jego pistoletu zerwała pukiel włosów Rolanda, ale jego nie dosięgła.
Młodzieniec zwrócił się do swojego sekundanta.
— No, widzi pan, com panu mówił? — zapytał.
— Niech pan strzela, niechże pan strzela! — wołali sekundanci.
— Przepraszam panów — odparł Roland — ale pozwolicie, mam nadzieję, że sam osądzę, kiedy i jak mam na strzał odpowiedzieć. Skoro kula pana de Barjolsa przeleciała już nade mną, muszę powiedzieć kilka słów, których poprzednio powiedzieć mu nie mogłem.
Poczem, zwracając się do młodego arystokraty, który stał blady ale spokojny, rzekł:
— Panie, może uniosłem się nieco podczas naszej rozmowy dzisiaj rano.
I czekał.
— Na pana kolej teraz — odpowiedział pan de Barjols.
— Ale — ciągnął dalej Roland, jakgdyby tego nie słyszał — zrozumie pan przyczynę tego uniesienia i może je pan wybaczy, gdy panu powiem, że jestem wojskowym i adjutantem generała Bonapartego.
— Proszę strzelać, panie — odparł młody arystokrata.
— Niech pan odwoła choćby jednem słowem to, co pan powiedział — rzekł młody oficer — niech pan powie, że generał Bonaparte ma taką sławę człowieka honorowego, że złośliwe przysłowie włoskie, ukute przez zwyciężonych, w przystępie złego humoru, nie może go dosięgnąć; niech pan to powie a rzucę broń i uścisnę dłoń pańską, bo widzę, że z pana człowiek dzielny.
— Nie złożę hołdu tej sławie człowieka honorowego, o której pan mówi, dopóki pański generał głównodowodzący wpływu, jaki geniuszem swoim zdobył na sprawy Francyi, nie użyje w tym samym celu, co Monk, to jest, żeby zwrócić tron prawemu monarsze.
— O! — rzekł Roland z uśmiechem — za wiele pan żąda od generała republikańskiego.
— W takim razie powtarzam, co już powiedziałem — odparł młody arystokrata: — strzelaj pan, strzelaj!
Poczem, ponieważ Roland nie śpieszył się usłuchać wezwania:
— Ależ, do pioruna! strzelaj pan! — krzyknął, tupiąc nogą.
Roland, na te słowa, uczynił ruch, wskazujący, że wystrzeli w powietrze.
Nie strzelaj pan w powietrze, błagam! — zawołał pan de Barjols — inaczej zażądam, byśmy zaczęli na nowo i by pan strzelał pierwszy!
— Na honor! — krzyknął Roland, który pobladł śmiertelnie — nigdy w życiu jeszcze nie czyniłem dla nikogo takich ustępstw. Skoro pan nie chcesz życia, bierz śmierć!
I w tejże chwili, nie zadając sobie nawet trudu celowania, opuścił broń i dał ognia.
Alfred de Barjols schwycił się za lewą pierś, zakołysał się naprzód i w tył, zawirował i padł twarzą na ziemię.
Kula Rolanda przeszyła mu serce.
Sir John, widząc pana de Barjolsa upadającego, podszedł do Rolanda i zaprowadził tam, gdzie leżał jego frak i kapelusz.
To trzeci — szepnął Roland z westchnieniem. — Ale pan świadkiem, że ten chciał sam.
I, oddawszy dymiący jeszcze pistolet sir Johnowi, włożył frak i kapelusz.
Przez ten czas pan de Valensolle podniósł pistolet, który wypadł przyjacielowi z ręki, i odniósł broń wraz z pudełkiem sir Johnowi.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— I cóż? — spytał Anglik, wskazując oczyma Alfreda de Barjolsa.

— Nie żyje — odparł sekundant.
— Czy postąpiłem, jak człowiek honorowy? — spytał go Roland, ocierając chustką pot, który, na wieść o śmierci przeciwnika, zalał mu nagle twarz.
— Najzupełniej — odparł pan de Valensolle — tylko pozwoli pan, że powiem: ma pan nieszczęśliwą rękę.
I, ukłoniwszy się z wyszukaną grzecznością Rolandowi i jego sekundantowi, powrócił do zwłok przyjaciel.
— A ty, milordzie, co powiesz? — spytał Roland.
— Powiem — odparł sir John jakby z przymusowym podziwem — że pan jest jednym z tych ludzi, którym boski Shakespeare każe mówić o sobie: „Niebezpieczeństwo i ja to dwa lwy, jednego dnia urodzone; ale ja jestem starszy“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.