Towarzysze Jehudy/Tom II/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Dwa sygnały.

Opowiemy teraz, co się działo w zamku Noires-Fontaines w trzy dni po wydarzeniach, które zaszły w Paryżu.
Od chwili, gdy kolejno Roland, następnie pani de Montrevel z synem i wreszcie sir John wyjechali do Paryża: Roland, aby stanąć przy boku swego generała; pani de Montrevel, aby odwieźć Edwarda do szkoły, a sir John, aby oświadczyć się Rolandowi — od tej chwili Amelia pozostała w zamku sama z Karoliną.
Mówimy sama, gdyż Michał z synem właściwie nie mieszkali w zamku, lecz w małej oficynie koło bramy! Michał wskutek tego, oprócz funkcyi ogrodnika, spełniał funkcye oddźwiernego.
To też wieczorami wszystkie trzy rzędy okien zamku, oprócz okien w pokoju Amelii napierwszem piętrze i okna w pokoju Karoliny na poddaszu, były pogrążone w ciemnościach.
Pani de Montrevel zabrała z sobą drugą pokojówkę.
Obie młode dziewczyny były bardzo osamotnione w tej części gmachu, złożonej z dwunastu pokoi na trzech piętrach, zwłaszcza w czasie, kiedy mówiono tyle o napadach na drogach. To też Michał zaproponował swej młodej pani, że będzie sypiał w ganku, aby w razie potrzeby mógł przyjść z pomocą. Amelia jednak stanowczo oświadczyła, że się niczego nie obawia i że nie chce żadnych zmian w dotychczasowym trybie życia w zamku.
Michał nie nalegał zresztą i oświadczył, że panienka może spać spokojnie, gdyż on i Jakób będą obchodzili zamek w nocy.
To potwierdzenie Michała zaniepokoiło narazie Amelię. Wkrótce jednak przekonała się, że Michał z Jakóbem wychodzili tylko do polany w lesie Seillon. Często podawane na obiad zające i sarny dowodziły, że Michał dotrzymywał obietnicy, i że nie chodził w tym kierunku, którego sobie nie życzyła. To też wkrótce przestała się o to niepokoić.
W trzy dni po wydarzeniach, któreśmy opisali, a ściślej mówiąc, w nocy na trzeci dzień, ci, którzy przywykli do tego, że w zamku Noires-Fontaines oświetlone były tylko dwa okna, a mianowicie w pokoju Amelii na pierwszem piętrze i w pokoju Karoliny na drugiem piętrze, mogli byli zauważyć ze zdziwieniem, że oświetlone były od jedenastej do północy cztery okna na pierwszem piętrze.
Co prawda, w każdem oknie paliła się tylko jedna świeca.
Można też było dojrzeć w oknie sylwetkę młodej dziewczyny, która poprzez firanki wpatrywała się w kierunku wioski Ceyzeriat.
Była to Amelia, która jakgdyby z niepokojem oczekiwała na jakiś sygnał.
Po kilku minutach otarła czoło i westchnęła prawie z radością.
W kierunku, w którym gubił się jej wzrok, błyszczał ogień.
Momentalnie przeszła przez wszystkie pokoje, gasząc jedną po drugiej pozostałe świece, zostawiwszy tylko palącą się świecę w swoim pokoju.
Po chwili zgasł ów ogień-sygnał, jakby tylko czekał na te ciemności.
Amelia usiadła koło okna i nieruchomo wpatrywała się w ogród.
Noc była ciemna, bez gwiazd, bez księżyca. Mimo to dojrzała po jakichś piętnastu minutach, a raczej wyczuła, cień, który przechodził przez gazon i zbliżał się do zamku.
Amelia postawiła świecę w najodleglejszym kącie swego pokoju, poczem otworzyła okno.
Ten, kogo oczekiwała, był już na balkonie.
Tak samo, jak i w pierwszą noc, kiedy wdrapał się nasz przybysz, i tym razem objął w pół dziewczynę i pociągnął ją do pokoju.
Dziewczyna jednak stawiła pewien opór; szukała ręką sznura od zaluzyi. Odwiązała sznur z gwoździa i zaluzya opadła z hałasem nieco większym, niż nakazywała ostrożność.
Następnie zaniknęła okno i poszła po ukrytą w kącie świecę.
Świeca oświeciła jej twarz.
Młody człowiek krzyknął z przerażenia, gdyż Amelia zalana była łzami.
— Co się stało? — zapytał.
— Wielkie nieszczęście! — odpowiedziała.
— Byłem tego pewien, widząc znaki, którymi mnie wzywałaś, chociaż byłem tu ostatnią nocą. Ale powiedz, czy nieszczęście to jest nieodwołalne?
— Prawie — odpowiedziała Amelia.
— Ale mam nadzieję, że grozi ono tylko mnie?
— Nam obojgu.
Młodzieniec obtarł ręką pot z czoła.
— Mów — wyrzekł. — Jestem mężny.
— Jeśli ty masz siły tyle, aby wysłuchać wszystko, mnie brak jej, abym mogła wszystko powiedzieć.
I, biorąc list z kominka, rzekła:
— Przeczytaj. Odebrałam to z dzisiejszej poczty wieczornej.
Młodzieniec wziął list, otworzył go i szukał podpisu.
— To od pani de Montrevel?
— Tak, z post-scriptum Rolanda.
Młodzieniec przeczytał:

„Kochana córko moja!

„Pragnę, aby wiadomość, którą ci donoszę, sprawiła ci taką samą radość, jaką sprawiła mnie i naszemu kochanemu Rolandowi. Sir John, któremu odmawiałaś serca i którego uważałaś za maszyneryę, zrobioną w warsztatach w Vaucanson, przyznaje, że mieli słuszność ci, którzy go tak sądzili, ale do chwili tylko, kiedy Cię poznał; twierdzi jednak, że od tego dnia ma naprawdę serce, które ciebie uwielbia.
„Czy przypuszczałaś to, kochana Amelio, skoro nawet matka twoja nie dojrzała żadnych żywszych uczuć w jego arystokratycznie uprzejmem obejściu?
„Przy śniadaniu, na którem był twój brat, prosił go o twą rękę. Brat twój przyjął tę deklaracyę z radością, ale narazie nic nie obiecał. Pierwszy konsul przed odjazdem Rolanda do Wandei mówił już, że się zajmie twym losem. Tymczasem pierwszy konsul chciał widzieć lorda Tanlay’a i widział się z nim. I wyobraź sobie, że lord Tanlay odrazu zjednał sobie przychylność pierwszego konsula, który mu odrazu powierzył pewną misyę wobec jego wuja, lorda Grenville. Lord Tanlay natychmiast wyjechał do Anglii.
„Nie wiem, jak długo lord Tanlay zabawi w Anglii. Z pewnością jednak po powrocie poprosi o pozwolenie na przedstawienie się tobie w charakterze narzeczonego.
„Lord Tanlay jest jeszcze młody, sympatyczny i bardzo bogaty. Jest on świetnie skoligacony w Anglii. Jest przyjacielem Rolanda. Nie znam człowieka, któryby miał więcej, niż on, praw do twej nie powiem — miłości, ale do twego szacunku.
„Teraz kończę w dwu słowach.
„Pierwszy konsul jest zawsze bardzo łaskawy dla mnie i dla twoich dwu braci... Pani Bonaparte dała mi do zrozumienia, że jak tylko wyjdziesz zamąż, przywoła cię do swego boku.
„Mówią o przeniesieniu się z Luksemburgu do Tuileries. Chyba rozumiesz całą doniosłość tej zmiany mieszkania.
„Kochająca cię matka

„Klotylda de Montrevel“.

Nie zatrzymując się, młodzieniec odczytał następujący dopisek Rolanda:
„Przeczytałaś, kochana siostrzyczko, co ci pisze matka. Małżeństwo to jest pod każdym wzglądem dobre. Nie rób z siebie małego dziewczątka; pierwszy konsul pragnie, abyś została lady Tanlay, a więc chce tego.
„Opuszczam Paryż na kilka dni; jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie.
„Całuję cię.

„Roland“.

— No i cóż, Karolu? — zapytała Amelia, gdy młodzieniec skończył czytanie. — Cóż ty na to?
— Jakkolwiek jest to sprawa, której powinniśmy się byli, aniele mój, spodziewać, niemniej jest ona straszna.
— Co robić?
— Są trzy drogi wyjścia z tej sytuacyi.
— Mów.
— Przedewszystkiem opieraj się, jeśli masz siły. Jest to najprostsza i najpewniejsza droga.
Amelia schyliła głowę.
— Nie ośmielisz się, co?
— Nigdy.
— A jednak, Amelio, jesteś moją żoną. Ksiądz pobłogosławił nasz związek.
— Ale mówią, że takie małżeństwo jest nieważne wobec prawa, ponieważ pobłogosławił je tylko ksiądz.
— Czyż tobie to nie wystarcza? tobie — żonie wygnańca? I przy słowach tych głos, mu drżał. — Ależ matka moja! — rzekła Amelia. — Nie mamy błogosławieństwa matki.
— Przecież było to niebezpieczne, a chcieliśmy tylko sami narażać się.
— A zwłaszcza ten człowiek... Słyszałeś przecie, że mój brat pisze, iż on chce tego?
— Gdybyś mnie kochała, Amelio, to ten człowiek zrozumiałby, że może zmieniać formę państwa, że może rozniecać ogień wojny od jednego do drugiego krańca świata, tworzyć prawa, budować trony, lecz że nie może zmusić ust do mówienia tak, kiedy serce mówi nie!
— Gdybym kochała cię! — odparła Amelia z łagodnym wyrzutem w głosie. — Wszak jest północ, a ty jesteś w moim pokoju; wszak ja płaczę w twych ramionach, ja — córka generała de Montrevel, siostra Rolanda! A ty mi mówisz: „gdybyś mnie kochała!“
— Wybacz, wybacz, moja ubóstwiana. Amelio. Wiem, że wychowano cię w uwielbieniu dla tego człowieka; nie możesz zrozumieć, jak można mu się oprzeć. A kto mu się opiera, jest w twych oczach buntownikiem.
— Karolu! Mówiłeś, że są trzy rzeczy do zrobienia. Jakaż jest ta druga?
— Przyjąć pozornie poroponowany ci związek, ale wygrywać na czasie, odwlekając go pod wszelkimi pozorami. Człowiek jest śmiertelny.
— Nie! On jeszcze dość młody. Na jego śmierć liczyć nie możemy. A trzecia rzecz do zrobienia?
— Uciekać... ale tej ostateczności stoją dwie rzeczy na przeszkodzie: twoje niechęci najpierw.
— Jestem twoja, Karolu; zwalczę te niechęci.
— A następnie — dodał młodzieniec — moje obowiązki.
— Twoje obowiązki?
— Moi towarzysze są ze mną związani, a ja a nimi. My zależni jesteśmy od kogoś, komu przysięgliśmy posłuszeństwo. Tym człowiekiem jest przyszły król Francyi. Jeśli rozumiesz przywiązanie twego brata do Bonapartego, zrozum nasze przywiązanie do Ludwika XVIII.
Amelia ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
— No, to jesteśmy zgubieni.
— Dlaczego? Pod rozmaitymi pozorami, najpierw pod pozorem twego zdrowia, możesz odwlec sprawę na rok. A w ciągu roku on będzie musiał rozpocząć nanowo wojnę we Włoszech prawdopodobnie. Pierwsza klęska pozbawi go całego uroku. Zresztą przez rok może zajść dużo rzeczy.
— Czyś nie przeczytał dopisku Rolanda?
— Owszem. Lecz nie znalazłem w nim nic ponad to, co pisze twoja matka.
— Odczytaj raz jeszcze pierwsze zdanie.
I Amelia podsunęła mu list.
Przeczytał: „Opuszczam Paryż na kilka dni. Jeśli mnie nie zobaczysz, to usłyszysz o mnie“.
— No, więc cóż?
— A wiesz, co to ma znaczyć?
— Nie.
— To znaczy, że Roland ściga ciebie.
— To drobiazg. Przecież nie może zginąć z mej ręki, ani z ręki żadnego z nas.
— Ależ ty, nieszczęśliwy, możesz zginąć z jego ręki.
— Czy myślisz, że będę miał do niego żal, Amelio, jeśli mnie zabije?
— Och, tegom nie przypuszczała nawet wśród najgorszych obaw.
— Więc sądzisz, że twój brat ściga mnie?
— Jestem tego pewna.
— Na jakiej zasadzie jesteś tego pewna?
— Ponieważ sir John jest umierający, a Roland, który myśli, że on umarł, zaprzysiągł zemstę.
— Gdyby on zmarł, a nie był umierający — odparł młodzieniec z goryczą — nie bylibyśmy w obecnem położeniu.
— Bóg go uratował, Karolu. Widać potrzebne było, że nie umarł.
— Potrzebne? Może dla nas?
— Nie przenikam w plany Boga. Mówię ci, kochany mój, strzeż się Rolanda. Roland jest tak blizko.
Karol uśmiechnął się z powątpiewaniem.
— Mówię ci, że jest nietylko blizko, ale że już jest tu. Widziano go.
— Widziano go! Gdzie? Kto?
— Kto go widział?
— Tak.
— Karolina, pokojówka, córka stróża więziennego. Prosiła mnie o pozwolenie pójścia do rodziny wczoraj, w niedzielę. Ponieważ miałam się widzieć z tobą, zwolniłam ją do dziś rana.
— Więc cóż?
— Więc spędziła noc u rodziców. O godzinie jedenastej przybył do więzienia kapitan żandarmeryi, który przyprowadził aresztowanych. Gdy ich umieszczono w celach, przyszedł jakiś człowiek, otulony w płaszcz, i zapytał o kapitana. Karolinie zdaje się, że poznała głos nowoprzybyłego. Przyjrzała mu się uważnie w chwili, gdy płaszcz otworzył się i odsłonił twarz, i poznała mego brata.
Młodzieniec poruszył się.
— Rzumiesz więc, Karolu? Mój brat przyjeżdża tutaj, do Bourgu, przyjeżdża w tajemnicy, nie zawiadamiając mnie o swym powrocie. Mój brat pyta o kapitana żandarmeryi, szuka go aż w więzieniu, mówi tylko z nim i znika. Czyż nie jest to fatalna groźba dla mej miłości? Powiedzże.
W istocie, w miarę jak Amelia mówiła, czoło jej kochanka chmurzyło się coraz bardziej.
— Amelio, gdyśmy robili to, co robimy, zdawaliśmy sobie wyraźnie sprawę z niebezpieczeństwa.
— Czy przynajmniej — zapytała Amelia — zmieniliście ukrycie? opuściliście klasztor Kartuzów w Bilion?
— Tam zostali tylko zmarli.
— A czy grota w Ceyzeriat jest pewnem schroniskiem?
— Najpewniejszem, gdyż ma dwa wyjścia.
— Klasztor Kartuzów miał również dwa wyjścia, a jednak, jak mówisz, zostawiliście tam tylko zmarłych.
— Zmarli są bezpieczniejsi od żywych. Oni nie umrą na szafocie.
Amelia poczuła dreszcz przebiegający po całem ciele.
— Karolu! — wyszeptała.
— Słuchaj — rzekł młodzieniec. — Bóg świadkiem i ty takoż, żem zawsze podczas naszych schadzek przedzielał twoje smutne przeczucia i moje obawy uśmiechem i wesołością. Ale dziś postać rzeczy się zmienia. Jesteśmy w przededniu walki, zbliżamy się do chwili stanowczej. Nie proszę cię, Amelio, o to, czego szaleni i samolubni kochankowie w chwilach wielkich niebezpieczeństw żądają od swych kochanek; nie proszę cię, abyś w sercu swem zachowała zmarłego, abyś kochała trupa...
— Kochany — rzekła dziewczyna — kładąc rękę na jego ramieniu uważaj: zaczynasz wątpić we mnie.
— Nie. Oddaję ci największą cześć, — wszak pozostawiam ci swobodę spełnienia poświęcenia w całej rozciągłości. Ale nie chcę, abyś była związana jakąkolwiek przysięga lub skrępowana jakimiś więzami.
— Tak. To dobrze — odpowiedziała Amelia.
— O jedno cię proszę — mówił dalej młodzieniec. — Przysięgniesz mi na naszą, niestety tak nieszczęsną dla ciebie miłość, że, jeśli mnie aresztują, rozbroją, wtrącą do więzienia lub skażą na śmierć, ty — i tego żądam od ciebie, Amelio — wszelkimi sposobami postarasz się dostarczyć broń nie tylko dla mnie, lecz i dla mych towarzyszy, abyśmy mogli być zawsze panami swego życia.
— Ależ Karolu! Czy nie pozwolisz, abym wówczas wszystko wyjawiła, abym się odwołała do uczuć mego brata i do wspaniałomyślności pierwszego konsula?
Nie zdążyła dokończyć, gdyż kochanek chwycił ją porywczo za rękę, mówiąc:
— Amelio! musisz mi złożyć dwie przysięgi. Najpierw przysięgnij, że nie będziesz zabiegała o moje ułaskawienie. Przysięgnij, przysięgnij, Amelio!
— Pocóż mam przysięgać, ukochany? — odparła dziewczyna z płaczem. — Obiecuję ci.
— Czy obiecujesz, na tę chwilę, kiedym ci powiedział, że cię kocham, i kiedyś mi odpowiedziała, że mnie nie kochasz?
— Przysięgam na twe i swoje życie, na naszą przeszłość i przyszłość, na nasze uśmiechy i na nasze łzy!
— Bez tego, rozumiesz Amelio, muszę umrzeć, chociażbym miał roztrzaskać sobie głowę o ścianę, lecz umrę zbezczeszczony.
— Obiecuję ci, Karolu.
— A teraz druga prośba, Ameelio. Jeśli nas schwytają i skażą — dostarcz nam broni lub trucizny, albo cokolwiek, bylebyśmy mogli zakończyć życie. Śmierć z twych rąk będzie jeszcze dla mnie szczęściem.
— Zblizka czy zdaleka, wolny czy uwięziony, żywy czy umarły — zawsze będziesz moim panem, a ja twą niewolnicą. Rozkazuj, a usłucham.
— Już wszystko, Amelio. Widzisz, jakie to jasne, i proste. Nie chcę łaski, chcę broni.
— Proste i jasne, ale okropne.
— Ale tak będzie, nieprawdaż?
— Chcesz tego?
— Błagam o to.
— Wola twoja, kochany Karolu, będzie spełniona, bez względu na to, czy prosisz, czy rozkazujesz.
Młodzieniec podtrzymywał lewem ramieniem dziewczynę, która prawie była omdlała, i zbliżył swe usta do jej warg.
Lecz w chwili, gdy ich usta miały się zewrzeć, rozległ się krzyk sowy tak blizko od okna, że Amelia drgnęła, a Karol podniósł głowę.
Krzyk rozległ się po raz drugi, a po chwili i po raz trzeci.
— Czy słyszysz — wyszeptała Amelia — głos złowróżbnego ptaka? Jesteśmy zgubieni, mój ukochany!
Lecz Karol potrząsnął głową.
— To nie krzyk sowy, Amelio. To wezwanie jednego z moich towarzyszy. Zgaś świecę.
Amelia zdmuchnęła świecę, a przez ten czas kochanek jej otworzył okno.
— Och, aż tu — wyszeptała — aż tu cię szukają!
— To nasz przyjaciel we wszystko wtajemniczony, hrabia de Jayat. On jeden wie, gdzie jestem.
Po chwili z balkonu zapytał:
— Czy to ty, Montbar?
— Tak. To ty, Morganie?
— Tak.
Jakiś człowiek wysunął się z pośród drzew.
— Nowiny z Paryża. Niema chwili do stracenia: chodzi o nasze życie.
— Czy słyszysz, Amelio?
I, biorąc dziewczynę w objęcia, przycisnął ją gorączkowo do serca.
— Idź — rzekła głosem zamierającym. — Wszak słyszałeś, że chodzi o życie was wszystkich!
— Żegnaj, Amelio, żegnaj, moja ukochana!
— Nie mów żegnaj.
— Nie, nie, do widzenia!
— Morganie! Morganie! — rozległ się głos czekającego pod balkonem.
Młodzieniec ostatni raz dotknął ustami warg Amelii, poczem jednym skokiem przez okno znalazł się koło towarzysza.
Amelia krzyknęła i podążyła do balustrady; ale dojrzała tylko dwa cienie ginące w mroku, który potęgowało sąsiedztwo wielkich drzew parku zamkowego.

KONIEC TOMU II-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.