Tragedje Paryża/Tom IV/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Pani Angot przyjęła zaproszone oznakami najtkliwszej życzliwości, jakto jej było zwyczajem, a po kilkakrotnem ucałowaniu Diny i zapewnieniu, że tego wieczora dziewczę wydaje się jej być piękniejszem niż kiedykolwiek, wprowadziła ciotkę wraz z siostrzenicą do swego osobistego apartamentu na parterze.
— Inni nasi artyści, mówiła, przybędą po obiedzie, i pierwszą próbę odbędziemy w wielkim salonie. Za dziesięć minut obiad podadzą. Usiądź tymczasem przy kominkowym ogniu, drogie dziecię, ja wyjdę na chwilę zajrzeć do kuchni. Z panią zaś, kochana panno Melanio, mam kilka słów do pomówienia, chciej pani przeto pójść ze mną.
Dinah Bluet została samą w małym saloniku, zbytkownie umeblowanym, a wsparłszy się na kozetce, uczuła nagłe, jak głęboki nieznany jakiś smutek owładać nią zaczął pomimowolnie. Jakaś niepokonana żałość uciskała jej serce. Łzy, których powodu niepojmowała, zawisłszy na jej długich rzęsach, spływały zwolna na policzki.
Daremnie badała siebie, zkąd mogła pochodzić ta trwoga, podobna do żalu i obawy umierającego człowieka. Daremnie tłómaczyć usiłowała, iż jest szaleństwem dać się owładnąć smutkowi bez przyczyny.
Żal jej było teatru, i tej życzliwej dla siebie publiczności, obsypującej ją oklaskami, żal tej ubogiej stancyjki, jaką opromieniała jej swą obecnością postać Oktawiusza. Z każdą minutą mówiła sobie z coraz silniejszem wewnętrznem przekonaniem, że nadchodzi chwila jej zgonu, że nigdy już ona nie ujrzy ani słońca, ani swego ubogiego mieszkania przy ulicy des Marais, ani scenicznych desek swojego teatru, ni tego dobrego młodego człowieka, któremu ocaliła życie przez miłość.
Jednocześnie, weszła pani Angot z Melanią i Sariolem, który przybrany w biały krawat i czarny garnitur, nie nosił tym razem błękitnych okularów.
— Moje śliczne dziecię, mówiła podchodząc do Diny, przedstawiam ci mego dobrego przyjaciela, pana Tamerlana. który, mam nadzieję, zostanie i twoim.
Dinah, wyrwana nagle ze swych smutnych marzeń, zadrżała i spojrzała na przybyłego, składającego jej ukłon z najpoważniejszym o ile mógł uśmiechem.
Ta posiać zwiędła, z obłudnym wyrazem twarzy, zmroziła ją przerażeniem.
Jednocześnie w progu ukazał się lokaj, oznajmiając, iż obiad na stole.
— Spieszmy więc, wołała pani Angot, niech rosół nie stygnie. Eugeniuszu, podaj ramię naszej czarownej młodej przyjaciółce, i prowadź nas za sobą.
Zasiedli do stołu. Pani Angot umieściła Dinę obok siebie.
Pani Angot, upewniona, iż tak starej pannie jako i Sariolowi na niczem zbywać nie będzie, z całą troskliwością zajęła się Diną.
— Otóż moja śliczna sarenko, wyrzekła, zwracając się ku niej, powiedz jakie wino pozwolisz sobie ofiarować? Burgundzkie czy Bordeaux? Oba gatunki są u mnie wyborowemi, uprzedzam.
— Wszystko mi jedno pani, odpowiedziało dziewczę. Ja pijam zwykle tylko czystą wodę, niekiedy z lekka zabarwioną winem.
— Wodę czystą, zabarwioną winem! wołała pani Angot. Ależ to zabójstwo, popsujesz sobie zupełnie żołądek!
— Mam zdrowie doskonale, odpowiedziała Dinah.
— Wierzę temu, inaczej bowiem od dawna byś chorowała. Nigdy czystego wina! Ach! wielki Boże. I dla czegóż to, dla czego?
— Nie lubię wina, powtórzyło dziewczę, nalewając sobie pełną szklankę wody.
Pani Angot nie uznała się za zwyciężoną. Skinęła na lokaja, który w mgnieniu oka pochwycił karafkę i szklankę Diny zanim ją wypić zdołała.
— Nie gniewaj się moje kochanie, mówiła gospodyni domu, gładząc końcem palca rumiane policzki dziewczęcia. Nie gniewaj się, pozwolić jednak na to niemogę, byś nie zakosztowała mojego wina. Trzeba się poddać mój ptaszku, uprzedzam cię bowiem, że nie ustąpię, jestem upartą. A zwróciwszy się do służącego, dodała: Józefie, podaj mi flakon z winem węgierskiem, stojący w pośrodku, na etażerce.
Wskazany flakon zrobiony był z kryształu, cały złotemi gwiazdami nasiany. Zawarty w nim płyn pod światłem lampy lśnił, jak roztopiona lawa z topazów. Pani Angot, napełniwszy nim do połowy kieliszek, zbliżyła go do ust dziewczęcia.
— Lecz pani... poczęła Dinah z zakłopotaniem.
Gospodyni przerwała, wołając głosem, w którym górował dźwięk nakazujący:
— Niema żadnego lecz... Wypij!
Spostrzegłszy dziewczę, że dalsza odmowa z jej strony rozgniewać może panią domu, wychyliła kieliszek duszkiem, co w jednej chwili wywołało w niej przyjemne zdumienie.
To wino węgierskie, którego dotąd nie znała wcale, wybornem jej być się wydało. Uczuwała łagodne ożywcze ciepło, płynące w żyłach z każdą kroplą tego dobroczynnego napoju.
Zrozumiała to właścicielka zakładu, spojrzawszy na rozjaśnione oblicze Diny.
— I cóż, moje bóstwo? pytała; co sądzisz o tem tyle przestraszającym cię napoju? Czy nie lepiej żeś przełamała swój ślub wstrzemięźliwości?
— Doprawdy, niewiem pani... wyszepnęło dziewczę.
— Mam nadzieję, że teraz, skoro przekonałaś się o nieszkodliwości tegoż, pić będziesz wraz z nami, jak dobre, posłuszne dziecię.
To mówiąc napełniła drugi kieliszek swojej sąsiadce.
— Lecz pani, ja się obawiam... mówiło dziewczę.
— Czego? wszak wino węgierskie nie zamąci głowy bardziej ponad wodę, im więcej go się używa, tem więcej pić można, i dla tego to nazwano je „Winem Dam“. Sądzisz może, że chciałabym cię widzieć podochoconą? Niezapominaj więc, że po obiedzie mamy naznaczoną próbę, i że to mogłoby popsuć wszystko. Uspokój się zatem. Nie ma niebezpieczeństwa. Za twoje zdrowie, mój skarbie! No, dalej! Wychyl to od razu, wraz ze mną!
Tu pani Angot wypróżniła kieliszek. Dinah zmuszoną była pójść za jej przykładem.
Melania Perdreau i Sariol, zważali bacznie na każdy szczegół tej sceny, a po pomyślnym rezultacie starań pani domu, spojrzeli na siebie zadowoleni.
Głowa Diny opadła na poręcz krzesła. Przez jej przymknięte powieki dawało się dostrzedz zamglone spojrzenie. Usta na wpół otwarte uśmiechały się, odsłaniając drobne ząbki olśniewającej białości.
W owej postawie Dinah Bluet była czarująco piękną, że pani Angot, spojrzawszy na nią, wydała okrzyk zdumienia.
— Patrzajcie! patrzajcie, wołała, czyż można wymarzyć coś piękniejszego.
— I powiedzieć, że to jest moja siostrzenica! szepnęła Melania Perdreau z radością i pychą.
— Im bliżej poznaję to dziewczę, tem bardziej się nad nią zdumiewam, poczęła pani Angot. Och! gdybym była mężczyzną, szalenie bym ją kochała! Czy jesteś pewną ciotko Melanio, że ta mała nie ma kochanków?
— Mogę tak ręczyć, jak sama za sobą, odpowiedziała stara panna, podnosząc dłoń w górę, dla nadania większej uroczystości swym słowom.
— Rzecz dziwna, bo występując w teatrze, staje przed oczyma tylu młodzieży.
— Och! zawołała Melania; nie brak w koło niej motyli, opalających sobie skrzydła, ale na szczęście ja czuwam! Dzień i noc czuwam nad tą moją ukochaną! Mogę się pochlubić, że sumiennie spełniam mój obowiązek, co, wierzaj pani, jest wielką dla mnie pociechą.
Jednocześnie, głos zegaru w jadalni wydzwonił pół godziny. Gospodyni domu spojrzała na emaliowany cyferblat.
— Ach! zawołała, już wpół do dziesiątej. Jakże czas prędko przemija w wesołem towarzystwie. A pochyliwszy się ku Sariolowi i jednocześnie trącając z lekka w ramię Diny, szepnęła, Van Arlow ma przybyć o dziesiątej.
Dziewczę zadrżało, jak gdyby ktoś nagle zbudził ją z miłego marzenia, a rzuciwszy zamglonym wzrokiem w około siebie, wyjąknęła:
— Czego pani chcesz odemnie?
Szanowna ta osobistość ujęła rozpaloną rękę dziewczęcia.
— Jakże się czujesz kochanie? zapytała.
— Zupełnie dobrze.
— Nic ci nie dolega?
— Nie, nic, bynajmniej.
— Widzę, że jesteś senną. Głowa cię nie boli?
— Ciąży mi głowa, ale bez bólu. Chcę zasnąć.
Pani Angot nalała w kieliszek nieco węgierskiego wina.
— Wypij to, drogie dziecię, wyrzekła, a zniknie ociężałość i senność, jakby odjął ręką.
— Czemu pani mi zasnąć nie dozwalasz?
— Ponieważ nasza próba wkrótce się rozpocznie, potrzebujesz więc być rzeźwą.
— To prawda.
Dinah wziąwszy kieliszek wychyliła go od razu.
— I cóż, zapytała pani Angot, lepiej ci teraz?
Tym razem Dinah milczała. Główka jej powtórnie opadła w tył na krzesło i przymknęły się powieki. Sen przemógł jej wolę.
— Ręcz dokonana, wyrzekła gospodyni domu, powstając z krzesła i dając znak Sariolowi, aby toż samo uczynił. Przeniesiemy to biedne dziecię do buduaru, tam będzie jej spać dogodniej.
Buduar ten znajdował się na parterze obok małego salonu. Urządzony z większym gustem, niźli sąsiednie pokoje, cały był obciągnięty różowym kretonem w wielkie bukiety. Posadzkę pokrywały miękkie dywany. Dwie lampy, umieszczone po nad kominkiem z różowemi globami, rozsiewały światło łagodne.
Pani Angot ułożyła Dinę ostrożnie na jednym z dywanów, podsunąwszy jej poduszkę pod głowę.
— Wszak będzie jej tu dobrze? mówiła z uśmiechem do Sariola.
— Tak, odrzekł, ale czy nie obawiasz się pani, ażeby ta sprawa nie sprowadziła nam jakich kłopotów?
— Jakich? zapytała, wzruszając ramionami.
— To dziewczę jest małoletniem.
— Cóż nas to obchodzi? Wszak ciotka wraz z nią przybyła i znajduje się tu przy niej. Wracajmy do jadalni, kawa na nas oczekuje.
Tu wraz z Sariolem wróciła do Melanii Perdreau, która korzystając z ich nieobecności, wypróżniła całą butelkę szampana i obecnie w stanie zupełnej niepoczytalności, rozczulała się nad własnemi ofiarami, poniesionemi dla szczęścia siostrzenicy wykrzykując łzawym głosem— Byłam prawdziwą matką dla tego dziecka! Tak, więcej niż matką. Niech mi kto przeciwnie twierdzić się poważy.
Dziesiąta uderzyła na zegarze, a jednocześnie rozległ się głos dzwonka. Słychać było otwierającą się główną bramę. Powóz, wjechawszy pod sklepienie, zatrzymał się przy wejściu.
Van Arlow przybył do pani de Saint-Angot.


∗             ∗

Oktawiusz Gavard z trwogą zapytywał siebie, co pocznie teraz przez całe długie wieczory gdy się ukończą przedstawienia „Aspazji“, a tym sposobem nie będzie mógł od ósmej godziny do wpół do dwunastej, napawać się w swej loży widokiem Diny Bluet. Zapytanie to na jakie nie mógł znaleść odpowiedzi, smutkiem go napełniało.
W ów wieczór, podczas gdy przy ulicy des Saussaies działy się wyż opisane przez nas sceny, nie mając chęci do szukania rozrywek, w którym bądźkolwiek z teatrów, gdzie jego ukochana nie występowała, młodzieniec zaraz po ukończonym obiedzie wraz z matką, zdumioną wielce zmianą zwyczajów swojego syna, wrócił do swego mieszkania, gdzie paląc cygara, odczytywał listy, kreślone ręką swej uwielbianej.
Zajęcie to, dostarczając mu nowego, duchowego pokarmu, nie zdołało jednak rozproszyć jego smutku.
Na kilka minut przed jedenastą, nagle powstały hałas wstrząsnął Oktawiuszem.
Dzwonek w przedpokoju dźwięczał raz po raz z taką gwałtownością, iż zdawało się pęknie w kawałki.
— Do czarta! zawołał zrywając się Gavard, kto może dzwonić tak mocno o tak późnej godzinie? Obudzą matkę, gniewać się będzie.
Dzwonienie nie ustawało.
— Co robi Dominik i dla czego nie otwiera? mówił dalej. Sam wyjrzeć muszę.
Zaledwie wstał z krzesła, dzwonienie ucichło, nastąpiła chwila milczenia, po której przyśpieszone kroki dały się słyszeć od strony przedpokoju i Dominik ukazał się we drzwiach. Na jego twarzy widocznem było zmięszanie.
— Panie... ach! panie, zawołał.
— Co jest? Co się stało?
— Jakaś dama, młoda dama, widocznie jak gdyby obłąkana, pragnie koniecznie widzieć się z panem. Powiedziałem jej że pan...
Zanim to zdołał dokończyć, Dinah blada, z rozpuszczonemi włosami, bez kapelusza, wbiegła do pokoju, a padając nawpół omdlała u stóp przerażonego Oktawiusza, z wyrazem niesłychanej trwogi i rozpaczy wyjąknęła, składając ręce błagalnie:
— Ratuj mnie!.. Ocal... na Boga!..
— Ciebie ocalić, Dino? ciebie ukochana1? wołał zdumiony. Jakież zagraża ci niebezpieczeństwo? Czego się obawiasz?
— Chcą zgubić mnie, Oktawiuszu!
— Kto?.. mów... kto...
Dinah nie była już w stanie odpowiedzieć. Osunęła się na podłogę straciwszy przytomność. Oktawiusz — pochwycił ją w objęcia i złożył na kozetce, na której sam siedział przed chwilą.
Jednocześnie nowa osobistość ukazała się we drzwiach pokoju, a marszcząc brwi z niezadowoleniem, ozwała się surowo:
— Kobieta, tu, u ciebie? w domu, gdzie zamieszkuje twoja matka? Wiesz Oktawiusza, że mam dla ciebie wiele pobłażania. Pomijam wiele twych szaleństw, lecz to tu przechodzi wszelkie granice! Posuwasz się obecnie nazbyt daleko!
— Baronie! zawołał młodzieniec, czyliż nie widzisz że to biedne dziecię umiera?
Croix-Dieu zbliżył się ku mówiącemu.
— Ach! zawołał, udając zdumienie, jeśli się nie mylę to Dinah Bluet? Cóż się jej stało?
— Niewiem, opowiadać mi właśnie zaczęła, gdy zemdlała.
— No, nie obawiaj się, niema niebezpieczeństwa. Czy to dziewczę zwykle przychodzi do ciebie?
— Dziś przyszła raz pierwszy, przysięgam!
— Lecz cóż ja powiem twej matce?
— Mej matce? powtórzył Oktawiusz, patrząc na przybyłego z osłupieniem.
— Ma się rozumieć, co powiem? Wychodziłem właśnie od pani Gavard, gdy dzwonek wściekle tętnić zaczął przed chwilą. Zaniepokojona twoja matka prosiła mnie, bym ją powiadomił co się tu stało? Oczekuje na mnie. Cóż więc jej powiem?
— Jest sposób, baronie. Powiedz, że przybył jeden z mych wierzycieli. Będzie to prawdopodobnem, często oni tu bowiem przychodzą, przedewszystkiem jednak pomóż mi, proszę, przenieść to biedne dziewczę na łóżko!
— Jak on ją kocha! pomyślał Croix-Dieu, czyniąc zadość prośbie młodzieńca.
— Boże, mój Boże! wołał Gavard z przerażeniem, ona nie odzyskuje przytomności. Spojrzyj baronie jak ona jest bladą! Usta jej tak marmurowo białe, jak i policzki. Sądzićby można, że umarła!
— Upewniam cię że żyje, odparł Croix-Dieu, kładąc dwa palce na ręce dziewczęcia. Nie tylko że puls uderza, lecz daje sto uderzeń na minutę. To dziwna!
— Trzeba posłać po doktora. Baronie, zaklinam, przywołaj Dominika.
— To niepotrzebne. Pojadę sam po niego i według twej woli objaśnię panią Gavard o przybyciu jakiegoś zniecierpliwionego wierzyciela. Powóz mój czeka przed bramą. Za kwadrans lub najdalej za dwadzieścia minut będę z powrotem.
— Dziękuję ci, dziękuję z całego serca, baronie.
Filip de Croix-Dieu wychodząc wyszepnął: Oktawiusz odradza się widocznie. Ta przeklęta miłość powraca mu życie. Jeżeli nie odnajdę sposobu na skruszenie szalonej tej namiętności, pożegnać mi się przyjdzie z sześcioma milionami. Jak go oderwać jednak od tej dziewczyny? a jeżeli to będzie niepodobnem, w jaki sposób użyć Dinę Bluet by dokończyła rozpoczęte dzieło przez Reginę Grandchamps?
Podczas, gdy baron stawiał sobie te zapytania, jakie nie były całkiem nierozwiązalnemi dla jego umysłu, płodnego w szatańskie wykręty, Oktawiusz podsuwał polepszenia. Po dziesięciu minutach, otworzył Dinie do oddychania najsilniejsze sole, bez otrzymania a oczy i poruszyła się z lekka. Jej usta szeptały jakieś niezrozumiałe. bez związku wyrazy. Oktawiusz przyłożył jej do nosa chustkę, nasiąkniętą eterem. Napróżno. Zamknęła oczy. Głowa jej nieco przedtem wzniesiona, na poduszki opadła, i pogrążyło się dziewczę znów w letargiczną bezwładność, podobną do nastąpionej śmierci.
— Panie, ktoś dzwoni. Czy mam otworzyć? pytał Dominik, dyskretnie drzwi uchylając.
— Otwórz! to baron powraca z doktorem.
Oktawiusz nie omylił się bynajmniej. Croix-Dieu przyjechał z lekarzem.
Doktor Bernier był mężczyzną czterdziestoletnim o intelligentnej, łagodnej fizjognomii. Przez długi czas leczył Oktawiusza, wszak bezskutecznie; życie, jakie ów chłopiec prowadził, unicestwiało skutek przepisów nauki.
— Witam cię, kochany pacjencie, rzekł lekarz, ściskając rękę młodzieńca. Nie widziałem cię oddawna tak dobrze wyglądającego jak teraz. Któż więc tu jest chorym? Ów pan przybyły do mnie powiedział, że chodzi tu o śmierć i życie.
— Tak, w rzeczy samej, to dziewczę potrzebuje ratunku, odrzekł Oktawiusz, prowadząc lekarza do łóżka na którem spoczywała Dinah.
— Ach! szepnął pan Bernier, jakaż śliczna osoba! Cóż to za dziewczę? Kochanka twoja bezwątpienia?
— Nie, mylnie sądzisz. Ona nie jest moją kochanką, doktorze.
— Od jak dawna popadła w owo omdlenie?
— Blisko od trzech kwadransów, i ciągle w niemi pozostaje.
— Skutkiem czego się to mogło objawić?
— Niewiem bynajmniej. Upewniam, że nieznaną mi jest przyczyna cierpienia, w jakiem pan widzisz to dziewczę. Przybiegła tu blada, zmięszana, a zaledwie wymówiła kilka słów, nie zdoławszy mi wszystkiego wytłomaczyć, wpadła w omdlenie. Mogę to tylko powiedzieć, że zostawała pod wpływem jakiegoś nieznanego mi zupełnie, strasznego wzruszenia, niesłychanego jakiegoś przestrachu.
— Cóż ją tak przestraszyło? Jaki zazdrosny kochanek być może?
— Nie, nie! zawołał żywo Oktawiusz. Dinah, jak panu mówiłem, niema kochanków!
— Zobaczmy, rzekł lekarz. Zbadajmy złe, a później odszukiwać będziemy przyczyny!
I ująwszy lampę w lewą rękę, z prawej uczynił, rodzaj reflektora, by całą siłę światła skierować na bladą twarz dziewczęcia. Croix-Dieu wraz z Oktawiuszem, wzrokiem go śledzili, pierwszy z żywą ciekawością, drugi z głęboką obawą.
Obserwacja powyższa trwała przez kilka sekund.
— I cóż? zapytał z niepokojem młodzieniec.
— Sprawa nader poważna, odrzekł doktor.
— Boże! zawołał Oktawiusz, bledniejąc, miałożby grozić niebezpieczeństwo?
— Obawiam się tego.
— Jakie wszelako niebezpieczeństwo?
— Spojrzyj mój młody przyjacielu, rzekł doktor, na to nieszczęśliwe dziecię. Krwią nabiegłe jej oczy konwulsyjnie drgają, źrenice niezwykle rozszerzone, drżenie nerwowe wstrząsa jej ciałem. Nastąpiło śmiertelne obezwładnienie, a wraz z niem symptomy zaatakowania mózgu. Patrz jak jej usta i dziąsła pobladły, nie oddycha prawie już wcale.
— Cóż sądzisz o tem, doktorze? pytał z trwogą Oktawiusz.
— Wnoszę, że to dziewczę otrutem zostało, lub że otruło się samo.
— Otruta! zawołali obaj mężczyźni, jeden ze zdumieniem. drugi z przestrachem.
— Otruta, tak! najniezawodniej, powtórzył lekarz. Zdaje mi się nawet, że mógłbym wskazać truciznę, jaka ku temu użyta została.
— Jest to więc?
— Prawdopodobnie „Datura stramonium belladona.“ Bądź co bądź twierdzę, słyszysz pan, twierdzę bez wahania, że chora doznaje skutków straszliwej roślinnej trucizny, posiadającej silne pierwiastki narkotyczne.
— Ależ to okropne! I to niebezpieczeństwo o którem pan mówisz, usunąć się nie da?
— Ręczyć mi niepodobna.
— Doktorze! nie przyprowadzaj mnie do rozpaczy!
— Co począć, mój drogi, kłamać nie mogę. Sumienie nakazuje prawdę powiedzieć!
Oktawiusz załamał ręce.
— Zgubiona! ona zgubiona, wołał z rozpaczą.
— Jak on ją kocha! wyszepnął Croix-Dieu. Gdyby umarła, rzuciłby się dla zapomnienia o niej w to życie jakiego wyrzekł się dla niej. Ach! gdyby umrzeć mogła! gdyby umarła!
Długie milczenie nastąpiło po ostatnich wyrazach lekarza, poczem Oktawiusz ocierając łzy, rzekł z cicha:
— Mimo to wszystko, kochany doktorze nie opuścisz biednej mej Diny, wszak prawda? Będziesz się starał ją ocalić?
— Użyję wszelkich środków, przyrzekam. Wszystko, co nam wskazuje nauka stosować będę dla uratowania, tego dziewczęcia. Oby Bóg dał by mi się udało!
W tejże chwili poruszyła się Dinah. Spojrzała wokoło siebie przygasłym, zamglonym wzrokiem, a przyłożywszy rękę do gardła wymruknęła chrypliwym głosem:
— Pić! pragnienie mnie pali!
Głowa jej opadła na poduszki, konwulsyjne drganie wstrząsało nią całą, wydawała jakieś niezrozumiałe okrzyki, aż wybuchnęła nareszcie strasznym nerwowym śmiechem, przerażającym swoją ponurą wesołością.
Doktor śledził bacznie ruchy chorej, ujął zlodowaciałą jej rękę, podczas gdy krople potu zraszały mu czoło.
— Jeśli miałem, wyrzekł, jakąkolwiek bądź przed tem wątpliwość, nie posiadam jej teraz. Jestem niezbicie pewnym, że otruto Belladoną tę biedną istotę. Oktawiuszu, ślij jak najprędzej do apteki po emetyk.
— Słyszysz Dominiku? zawołał młodzieniec, słyszysz biegnij co żywo!
Doktor zatrzymał spieszącego ku drzwiom służącego.
— Zaczekaj, wyrzekł, emetyk nie będzie tu dostatecznym, być może. Przynieś jednocześnie cztery gramy siarczanu miedzi. Napisze receptę. Oto jest. Leć co sił!
Dominik wybiegł z pośpiechem.
— Potrzebuję natychmiast mocnej kawy, rzekł doktor. Zkąd jej tu dostać?
— Rozkażę natychmiast w kuchni przyrządzić, odparł Oktawiusz. Idę wydać polecenie.
— Dobrze. Każ przygotować zarówno letniej wody z octem. wziąwszy łyżkę octu na pół butelki wody.
Oktawiusz wybiegł, a po kilku minutach wrócił z Dominikiem.
Doktor za pomocą kubka, wziętego z toalety młodzieńca, wlał nieco emetyku z ciepłą wodą, w zaciśnięte usta dziewczyny.
Kwadrans upłynął, nieprzyniósłszy pożądanego skutku. Widząc to rozpuścił w letniej wodzie siarczan miedzi.
Skutek nie nastąpił zarówno.
Oktawiusz omal nie oszalał z rozpaczy.
— Och! próbuj pan jeszcze, wołał z błaganiem. Nie zniechęcaj się. Nie trać odwagi! szeptał urywanym głosem. wzruszenie bowiem i trwoga przecinały mu wyrazy.
— Puszczę jej krew z ramienia, przystawię pijawki na skroniach i po za uszami, aby odciągnąć krew z mózgu, rzekł doktor. Muszę ci jednak wyznać, mój młody przyjacielu, że jeżeli ów środek nie sprowadzi polepszenia, wówczas to dziecię jest bezpowrotnie zgubionem! Wyślij kogo co rychlej po pijawki.
Dominik wybiegł, nie czekając rozkazu swego pana.
Doktor z pomocą Oktawiusza, któremu ręce drżały jak w febrze, przygotowywał bandaże do krwi puszczenią. Związawszy następnie ramię chorej, otworzył lancet i naciął żyłę.
Krew z razu wolno spływała kroplami, poczem wytrysnęła obficiej.
Dinah otworzywszy oczy, wolniej odetchnęła.
— No! szepnął lekarz, zaczynam teraz wierzyć w ocalenie.
Oktawiusz w milczeniu odwrócił głowę. Łzy ciche twarz mu zraszały. Usta poruszały się, nie wydając dźwięku.
Ów samochwalca występku, pozornie zepsuty do szpiku kości, ów niby sceptyk, który się nigdy nie modlił, modlić się nie umiał, znalazł, nie szukając, wyrazy gorącej prośby i zasyłał je do Wszechmocnego. Duch jego, oczyszczony przez miłość, biegł ku niebiosom, w uniesieniu gorącej wiary i wdzięczności. Zbliżywszy się do doktora, ujął obie ręce, a ściskając je, pytał:
— Cóż nam więc teraz czynić pozostaje?
— Przełamać senność, wszelkiemi możebnemi środkami. Będziesz przez całą tę noc czuwał nad chorą, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć, nie inaczej.
— I ja wraz z nim czuwać będę, ozwał się Croix-Dieu, a w takim razie mogę upewnić, że chora dobrze będzie pilnowaną.
— Będziesz dawał temu dziewczęciu po łyżeczce czarnej kawy co kwadrans, mówił doktor, zwracając się do Oktawiusza. Zwalczaj bez odpocznienia jej senność. Powtarzam ci, że to rzecz główna, najważniejsza.
— Bądź spokojnym, doktorze. Ściśle to spełnię.
— Jutro z rana przybędę tu. Przypuszczam, co nawet jest rzeczą pewną, że gorączkowy paroksyzm nastąpi tej nocy. Nie przestraszaj się. Jest to następstwo nieuchronne z zatrucia belladoną.
— A zatem wierzysz w zatrucie, doktorze? pytał Croix-Dieu.
— Bardziej niż kiedy. Popełnioną tu została zbrodnia, samobójstwo lub nieroztropność. Tego wyjaśnić nie jestem w stanie, rzekł lekarz. Sara to wyśledzisz, Oktawiuszu. bez wątpienia. Otrucie jednak nie ulga wątpliwości. Chciałżebyś poznać moje domniemania w tyra razie?
— Ach! wołał młodzieniec, mów, mów doktorze, na Boga!..
— A więc domyślam się, że uknuto występne działanie przeciw tej dziewczynie, o której mówisz, że jest tak niewinną i czystą, obok swej czarującej piękności. Pochwycono sposób z jakiegoś starego melodramatu lub romansu, i w najhaniebniejszym celu podano jej narkotyk, w zbyt wielkiej dozie.
— Ach! to byłoby strasznem! wołał Oktawiusz z gestem przerażenia.
— Zapewne! lecz na nieszczęście podobnie nikczemne zbrodnie częściej się zdarzają niż o tem sądzić możemy.
— Lecz prawo, sąd, sprawiedliwość?..
— Co może tu sprawiedliwość, jeśli o niczem nie wie? Często ofiara, przygnębiona wstydem, milczy, nie odważywszy się wnieść skargi, i uzuchwala owem milczeniem potworność takiego łotrostwa!
Oktawiusz chciał odpowiedzieć.
— Tst! zawołał lekarz, wskazując palcem na Dinę. Ona coś mówi.
Wszyscy trzej razem zbliżyli się do łóżka.
Dziewczę w przystępie poczynającego się paroksyzmu gorączki, wyjęknęło kilka zdań bez związku.
— To nikczemność! szeptała z wyrazem trwogi i przerażenia; chcecie mnie zgubić?... Miejcież litość nademną!.. Ciotko nieopuszczaj mnie... Ratuj!...
— Słyszałeś? pytał cicho doktor. Ona mówi o swojej ciotce?
— Słyszę, odparł Oktawiusz.
— I zrozumiałeś?..
— Lękam się zrozumieć...
Dinah uniósłszy się na łóżku, mówiła wstrząsana wzruszeniem:
— Ta kobieta... ta pani Saint-Angot... Ach! to potwór. Ona mnie przeraża!.. Spałam... jakież przebudzenie!.. Na pomoc!.. Ratujcie!.. Nie!.. Żyjącej mnie nie weźmiecie... Zabiję się raczej!.. Kocham Oktawiusza!.. Ha! otóż umknęłam wam nareszcie!.. Nie lękam się teraz... Oktawiusz mnie obroni!..
Dziewczę upadło na poduszki, w stanie zupełnego uspokojenia, z jej twarzy zniknął wyraz przestrachu i grozy.
— Słyszałeś doktorze? pytał teraz Oktawiusz. Wymówiła nazwisko: „Saint-Angot.“ Znasz tę osobistość?
— Tak, odrzekł lekarz, jest to kobieta posiadająca zakład podejrzany w pobliżu przedmieścia świętego Honorjusza. Pani de Saint-Angot jest dyrektorką agencji małżeństw. Mieszka przy ulicy des Saussaies.
— Ha! zawołał młodzieniec, jutro będę u tej kobiety! Jutro o wszystkiem się dowiem!
Croix-Dieu drgnął dwukrotnie. Najprzód skoro posłyszał Dinę wymawiającą nazwisko tej pani, a potem, gdy doktor wymienił adres przy ulicy des Saussaies.
To nazwisko przypomniało mu akuszerkę u której przed dwudziestu dwoma laty umieścił Henrykę d’Auberive. Tenże sam adres był mu oznaczonym przez X. Y. Z. Tam to kazano mu pisać pod adresem panny Anity.
— Co znaczy ta dziwna łączność? zapytywał baron sam siebie. A jeżeli pani de Saint-Angot była w rzeczy samej tą samą damą z bulwaru Batignolles, jakież stosunki mogły ją łączyć z Sariolem, owym nikczemnym bandytą? Rozświetlę ja to wszystko, zakonkludował Filip de Croix-Dieu, a kto wie czy to na korzyść mi nie posłuży? Kto wie. czyli ów bożek, losem nazwany, jaki się mną dotąd opiekował i nadal zajmować się mną nie zechce?
Pragniesz o wszystkiem się dowiedzieć, do Oktawiusza rzekł doktor. Otóż dla osiągnięcia tego celu podam ci sposób niezawodny.
— Jaki? pytał młodzieniec.
— Strzeż się przez jakąkolwiek zbyt żywą nieroztropność, zwrócić tych łotrów uwagę. Radziłbym ci udać się wprost do naczelnika policji.
— Nigdy! zawołał Oktawiusz, nigdy w świecie!
— Dla czego?
— Wszakże przed chwilą sam powiedziałeś doktorze, iż w podobnie haniebnych sprawach ze względu na wstyd, milczeć potrzeba. Godność osobista wnosić skargi niedozwala. Śledztwo, w fatalny sposób skompromitowałoby Dinę. Ządanoby świadczenia z jej strony. Zmuszano do rumienienia się w obec sędziów. A ja nie chcę za żadną cenę, aby jakikolwiek cień podejrzenia padł na tę czystą istotę.
— Ha! mruknął pan Bernier, działaj jak ci się podoba. Cóż jednak zamierzasz uczynić?
— Obecnie niewiem. Okoliczności wskażą mi drogę. W każdym razie upewniam, iż nikt odtąd ubliżyć się nie poważy tej, którą ukochałem. Będzie ona dobrze strzeżoną!
— Zobaczymy! pomyślał Croix-Dieu.
Dktor zbliżył się do łóżka. Dziewczę spoczywało w głębokiem milczeniu od chwili paroksyzmu, jaki opisaliśmy powyżej, z obliczem nieruchomem, otwartemi bez blasku oczyma.
— Czy ona nas słyszy? pytał Oktawiusz.
— Słyszeć może, ale nie rozumie, upewniam.
— Niebezpieczeństwo jednak się zmniejszyło. Mówiłeś pan że nie powróci więcej?
— W żadnym razie, bądź o to spokojnym. Najlepszym dowodem jest, że odchodzę.
— Odchodzisz już doktorze.
— Natychmiast, nie mam już tu co robić. Pamiętaj jednak o mojem poleceniu. Łyżeczka czarnej kawy co kwadrans. Jest to konieczność nieodwołalna. Jedno zapomnienie mogłoby opłakane następstwa sprowadzić. Nie zaśnij ani na chwilę, upominam!
— Ja miałbym spać, gdy moja biedna Dinah jest tak ciężko chora? Jak możesz nawet pomyśleć o czemś podobnem doktorze?
— Zresztą, będziemy oba oba czuwali, dodał Croix-Dieu.
— A przysyłaj po mnie bez skrupułu, mówił dalej lekarz, gdybyś dostrzegł, iż moja obecność może tu być w czemkolwiek potrzebną.
— Będę korzysta! z twej łaskawości.
Oktawiusz wyprowadził pana Bernier do przedpokoju, poczem wrócił do Filipa Croix-Dieu, który rozłożywszy się w fotelu przed ogniem kominka poszeptywał z cicha:
— Zapomnienie, mogłoby opłakane następstwa sprowadzić. Ach! gdyby Oktawiusz mógł zasnąć! gdyby!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.