<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Triumfator
Pochodzenie Rupiecie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TRIUMFATOR



Kowal się zwał Krzysztofor Glon, miał kuźnię w rynku, i znał go każdy, mały i duży.
Majster był do lemiesza, sierpa, kosy, podkowy i wozu, do wszelakiej roboty ludziom rolnym zdatny.
Roboty miał huk, bo osada leżała wśród pół zbożowych, lud na niej żył spokojny, pracowity i syty.
Rok okrągły żarzyło się kuzienne ognisko — rok okrągły kuły młoty twardą stal na lemiesze, zgrzytały pilniki i toczydła, wyrabiając ostre kosy, sierpy, motyki i topory — na okolicę chwalono kunszt majstra, szanowano go i przychylność miał ogólną. On sam duży był i toporny — bary olbrzyma, siłę nie ludzką, a duszę prostą i mowę wesołą miał. Ilu ludzi było w osadzie, tyle miał druhów i kumów i kumotrów — u niego rajcowano, u niego się weselono, do niego chodzono po radę i pomoc. Nie było majstra i nie było radcy i pośrednika jak kowal Krzysztofor Glon.
Aliści pewnego dnia zdarzyła się nowina. Do osady zjechał z wielką budą — i na rynku osiadł w wynajętej u Żyda kramicy drugi kowal.
Krzysztofor Glon nie zajrzał mu, ani się go lękał.
Ziemia zjadała dużo lemieszy i tępiła kosy, a dawała zato wiele chleba, będzie dla dwóch roboty i sytości.
Taką miał duszę nie chciwą i nie zawistną.
Nowy majster cudzy był, kusy, czarny, suchy — Grek może, czy Cygan. — No — niechta — w rzemiośle może co się od niego skorzysta — niech kuje na zdrowie.
Kuźnię urządził, warsztat założył. Poszedł doń Krzysztofor Glon na robotę popatrzeć, nauczyć się czegoś nowego, rozpytać, skądby był, gdzie terminował.
Przybysz był z całego świata, całą ziemię przewędrował — wszystko umiał. Jako majstersztyki swej roboty pokazał miecze złotem nabijane i sztylety błękitno szmelcowane, i skrzynie misternie kute, i zamki z ukrytemi sprężynami, i rzędy na turniejowe rumaki — takie przeróżne sztuki, których Glon nigdy nie robił, a ludzie rolni nie znali nawet z widzenia. Krzysztofor Glon oglądał, o nazwę i użytek pytał i głową kręcił — a ludzie się gapili, roztwierając szeroko oczy i uszy na objaśnienie nowego kowala.
— No, a pługi kuć umiesz? — spytał wreszcie Glon.
— Nie, to za gruba dla mnie robota. Jam płatnerz jest!
— To pocoś tu przybył? Tu nie wojują, i pieniędzy w skrzyniach nie trzymają, i złodziei też niema na takie zamki misterne — i konie w turniejach nie służą, ale w bronach i wozach. Źleś trafił kolego — nie będziesz ze swego kunsztu chleba jadł. Chodź do mnie w termin — nauczę cię lemiesze stalić — będziemy razem pracować — i jeść.
Ale przybysz się lekko uśmiechnął.
— Dzięki ci za ofiarę, ale ja się głodu nie boję — bom ci i złotnik jest.
I wydobył sakwą ze skrzyni i jął pokazywać i migotać w słońcu różnemi cackami ze złota i srebra kunsztownie rżniętemi. Były klamry do pasów i guzy do odzieży, i spinki i rękojeście do nożów i mieczy, a tłum się aż stłoczył, owe blaski żółte i białe oglądając i dziwując się.
A Krzysztofor Glon machnął ręką z pogardą i zawrócił do swej kuźnicy, żałując czasu, który strawił na te odwiedziny. Żaden to z jego cechu był, ni kompan — ot kramarz od fatałaszków. Niech sobie zabawia próżniaczą gawiedź w świąteczny wczas.
Poprzez rynek — naprzeciwko siebie były odtąd dwa warsztaty. Przez sześć dni tygodnia ludzie z robotą kupili się przy kuźnicy — ale w święto szli do Greka — popatrzeć, posłuchać — pogadać, to i owo potargować. Kowal tam nie chodził, lubił w dzień wolny wyjrzeć w pole, obejrzeć robotę swych pługów i kos — przeto i nie wiedział czas pewien, co się działo u Greka.
Aż zobaczył u możniejszych na odzieży guzy złociste i spinki u pasów — i począł się naśmiewać. Ale oni niechętnie przyjęli żarty, a ci, co mu zawtórzyli — to byli ubożsi — a wtórowali — bo im złość była a zawiść — że ich na te cacka błyszczące nie stać. Kobiety też tłumnie odwiedzały Greka, poczęły kłaść na siebie naramienniki i pierścienie, szpilkami upinać włosy — jedna przed drugą w ozdobach się przesadzać, i te postrojone kazały się wyręczać tym — co na stroje nie miały i — przestały możne chodzić po sierpy do Krzysztofora Glona, bo miały już służebne.
Na niwach zbożnych już nie tak kipiała praca i ochota wszystkiego ludu — znoili się ci tylko — co musieli się znoić, a robili z myślą by zarobić, i zarobek zanieść do Greka, wymienić na podobne możnym ozdoby. Kto tam bardzo dbał o lemiesze, kto na nie patrzał — czarne były, grube — do podłej roboty.
Młódź zapragnęła innego czynu i oręża. Do pasów ze złocistemi klamry przybyły sztylety w pochwach misternych, inni poczepili u boku miecze.
— Poco wy się obwieszacie temi brzękadłami! Toć tylko zawada i ciężar! — mówił do nich Glon.
— Niewiadomo co będzie. Oręż rycerska rzecz!
— A pocóż wam rycerzami być? Bo to wam kto zagraża, macie przed kim się bronić? Idźcie z kosą w pole — łany gotowe czekają.
— Co tam łany. Są na nie parobki, niech koszą. My rycerze!
— Dur na was napadł. A toć zobaczcie, jak robią parobki — jak niszczą pługi — jak marnie koszą. Dziady z was będą nie rycerze — przy takiej robocie.
— Nie tyle bogactwa, co tu u siebie. Na świecie wszystko jest, i można dostać — kto siłę ma.
— Cóż to, na grabież pójdziecie?
— Pójdziemy zdobywać, gdy będziemy mieć oręż i zbroje. Rzuć pługi — idź do Greka na naukę — naucz się kuć blachy na pancerze, na hełmy — na konie zbrojne. Zapłacimy ci dobrze. Co twoje pługi warte!
Musiały być mało warte, bo wszyscy poczęli się z Glonem o cenę targować, zapłaty mu urywać, roboty skąpić. Byle czem, byle jak orano ziemię.
W kuźnicy często bywało cicho i ciemno — z braku roboty — a w izbie bywało czasem już głodno. Glon głód i zgryzotę przesypiał, czeladników oddalił, ale do innej roboty się nie brał — choć go kuszono.
Czasem ktoś biedniejszy prosił go o odkucie miecza, o wyhartowanie klingi, Glon już ze złości wymyślał.
— Rzeźnickie, rakarskie plemię. Nauczyli mnie, jak i czem ziemię rżnąć, — a nie ludzi. Idźcie do tego złego ducha, niech on z was zbójców robi.
Ho, ho, ale już nie te czasy były, żeby Glon coś ważył w osadzie. Jeszcze biedniejszy mu zmilczał, ale te poobwieszane orężem próżniaki na jego słowo odpowiadali zgóry:
— Stul pysk, gburze i smoluchu!
Doszło to wreszcie do serca Glona, doszło do wątroby. I któregoś dnia ognisko swe kuzienne wodą zalał, skórzany fartuch odpasał, kuźnię zamknął, wziął z chaty wędkę na ryby, i choć sam letni czas roboczy był, poszedł nad rzekę.
Znaleźli go tam parobcy — poczęli wołać o pługi, o kosy, ale Glon odparł:
— A cóż mi to za niewola. Chłopcy przerobili się na rycerzy — smyki na kawalerów turniejowych, rolniki na kasztelanów — to wolno kowalowi rybakiem być? Co? Nie! Niech Grek wam wszystko robi — orzcie i koście jego mieczami i nożami! A swoim panom powiedźcie, że Krzysztofor Glon poprzysiągł, że ogniska nie rozpali, ni młota, ni kleszczy do rąk nie weźmie, aż mu te same rycerze nie przyniosą tych swoich blach greckich — żebym je przekuł na lemiesze!
Tak się zaciął, że choć go prosili i namawiali, choć mu cenę zdwoili, choć mu grozili, że go z osady wypędzą — nie ustąpił, i nie jął się żadnej roboty. Łowił ryby, spał i wałęsał się przypatrując nowym porządkom, ale już słowa nie mówił. A porządki zgoła stawały się inne. Do osady rolnej i zbożowej — zjeżdżali się zdaleka, bywało, ludzie po ziarno; wywozili chleb — a wypróżniali trzosy. Ale teraz ziemia poczęła mniej rodzić, a pieniędzy więcej trzeba było na stroje, na ozdoby, na oręże. Ludzie poczęli narzekać, rozmyślać, przyklinać ziemię, mierzić sobie trud około łanu, jako niewdzięczny — i szukać innych sposobów zdobycia bogactw.
Więc najmożniejszym i najurodziwszym z młodzieży zaręczył Grek, że byle mieli piękną zbroję, — tarczę, rumaka w złociste okutego podkowy i giermka do posługi — to po świecie na takich czekają królewny i królestwa, i honory i zaszczyty, i skarby. Więc oddali mu co mieli grosza za rynsztunek, spaśli próżniacze rumaki, i wyruszyli w świat na wybitkę i na wypitkę. Ale w osadzie zostało jeszcze sporo ludzi — zdrowych i silnych, a łapczywych dostatku bez znoju. Więc tym opowiedział, że te kupcy, co do nich po zboże przyjeżdżają — mają miasto swe pełne dostatków i skarbów — miasto bez murów i bram — owi kupcy — zajęci przeróżnem rzemiosłem, do oręża niezdatni — i łatwo ich nastraszyć — i skarbami się obłowić.
Tylko trzeba do zwady okazję mieć — i mieć w pogotowiu oręż. Więc się już wszyscy zbroić poczęli, Grekowi sakwy nabijać, uczyć się zabijania, i chciwie wyglądać i wymyślać — o coby się do kupców przyczepić.
I tak się zdarzyło, że raz kupcy przybyli po zboże — wielu wozami, i roztasowali się na rynku. Targ trwał dni kilka, ale choć gwałtem szukano z nimi zwady, nie zdołano znaleźć racji. Kupcy spokojni byli, rzetelni, ustępliwi. Naładowali zbożem wozy i ruszyli. Aliści w godzinę po ich odjeździe gwałt się uczynił na rynku przy studni, tłum, wrzawa, popychanie.
Krzysztofor Glon od rzeki wracał z wędką na ramieniu i rybami w koszyku — podszedł, by się dowiedzieć, co się stało za nieszczęście.
Myślał, że dziecko w studni utonęło.
Aż słyszy:
— Złodzieje, zbóje, gałgany! Gonić ich, bić, siec!
I tłum już się zbiera do pogoni, już chwyta za miecze i noże.
— Co oni zrobili? — pyta Glon. — Ubili kogo?
— Wiadro nam ukradli — wiadro studzienne. My ich nauczym — ręce poobcinamy! Na kolanach, w zębach nam wiadro odniosą.
— Oszaleliście! — woła Glon, zgrozą zdjęty. — O drewniane studzienne wiadro będziecie wojnę toczyć, ludzi mordować! Opamiętajcie się — ja wnet moje własne, większe, kute, nowe wiadro u żórawia uczepię! Oszaleliście, opamiętajcie się!
Ale go już nikt nie słuchał. Wszyscy wrzeszczeli, wygrażali — chwytali co było pod ręką do bicia, i jedni konno, inni pieszo — pognali za kupcami. A Glona też porwała furja, i jakby przeczucie, więc jak był duży i siłacz straszny — uchwycił w swe łapy Greka, potrząsnął i cisnął w studnię.
— Będziesz ty wiadrem, szatanie! — wrzasnął.
Był pewny, że mu śmierć uczynił, a taki rozżalony był, że nawet nie wyrzucał sobie czynu!
Był pewny, że złego ducha zgładził!
Ale przecie około północy obudził się, szarpnięty niepokojem, wątpliwością. Człowiek to był, czy szatan? Bił się z myślami — wreszcie wstał, i wziąwszy hak na długiej żerdzi, poszedł do studni. Myślał sobie tak: jeśli człowiek — trupa znajdę na dnie — jeśli zły — to sczezł.
Zagłębił hak w studnię aż do dna — szukał, próbował — nie było nic. Ucieszył się — ale wtem hak o coś zawadził — i Glon wyciągnął — wiadro!
To samo, oderwane przypadkiem snać i utopione — o które się tam na drodze ludzie mordowali!
Glon w swej prostej duszy ucieszył się i nie rozważając, czy dogoni napastników — pobiegł z wiadrem na drogę — wołając na całe gardło:
— Wiadro jest, jest! Ludzie uspokójcie się! Wiadro jest!
Leciał drogą w pogoń ile miał sił, i krzyczał, póki tchu nie stracił. Aż wreszcie wyczerpany dopadł bandy jakiejś, która zpowrotem biegła, wyjąc i jęcząc.
Omylili się napastnicy, oszukał ich Grek — kupcy byli czujni, przezorni i zbrojni. Spotkała napastników sroga porażka, a że niewprawni byli i zapalczywi, oberwali takie cięgi, że pierzchli w nieładzie, pobici, ranni, przerażeni.
Glon patrzał ze zgrozą na ich podarte szaty, posiniaczone twarze — na krew, na kulawiznę.
— Ot i zarobiliście! A wiadro jest — było na dnie. Ot i rozum wasz! Ot i rycerstwo!
Z żalu tak mówił, z litościwej złości, ale oni z przestrachu i popłochu wpadli we wściekłość i nie wiedząc, do kogo się czepić, rzucili się na Glona.
— Ty smoluchu, będziesz z nas się naigrawać? Tyś sam z nimi kradł — tyś może ich ostrzegł!
Odzyskali swe rycerskie chęci — na widok jednego tylko wroga, ubiliby go na poczekaniu, ale Glon widząc, że z nim źle — gruchnął w najbliższego wiadrem — obalił — drugiego odepchnął, i umknął w las. Przesiedział w gąszczu dobę całą, i dopiero chyłkiem, korzystając z ciemności, dostał się do osady. A tam wrzało — jakby kto kij wetknął w mrowisko, i wiele zaszło zmian. Przedewszystkiem zobaczył na własne oczy — że Grek był cały i zdrów — i że mu kąpiel w studni popamiętał — bo z kuźnicy i chaty Glona zostało tylko odymione rumowisko — nie było do czego i poco wracać. Usłyszał też z wrzawy na rynku, że rajcowano tłumnie nad odwetem nad tymi „zbójami“, kupcami. Postanowiono w rzemiośle wojennem się ćwiczyć, milicję utworzyć, sprawnych w tym kunszcie nauczycieli sprowadzić, i dopiero należycie się przygotowawszy — pomścić się krwawo zniewagi. Grek naturalnie miał mistrzów bojowych sprowadzić — warsztat swój powiększyć, aby cały naród uzbroić, bo i pachołki i parobki powinni byli orężnie się stawić.
Glona objęła taka żałość i rozpacz, że zatkawszy uszy, w pole uciekł, do ziemi piersiami przypadł, i rolę jęczącemi usty całował.
— Niebogo, niebogo, matko najlepsza! W niedolę i niewolę ciebie zaprzedają! — tak do niej gadał łkając.
Żal mu było bardzo kuźnicy i domostwa, ale stokroć więcej żal owych obłąkanych ludzi, i tej zbożnej niwy. Taką już miał duszę prostą, a nie chciwą! O siebie mało miał frasunku. Przytulił go las. Pobudował sobie budę w gąszczu niedostępnym, sprawił sidła, wędki i siatki — żył sobie z lasem. Ale coraz to z niego się wynurzał potajemnie, by obejrzeć pole — dowiedzieć się czynów osady: Ho, ho! rojno tam było, i gwarno i barwno!
Stroili się i zbroili, musztrowali, bębnili, trąbili — jakby bezustanny był kiermasz. Na niwach zato, odłogiem leżących, zakwitły maki, osty, kąkole i bławaty, łopian i bylica, jakie tylko były na świecie chwasty i zielska szkodne i płonne. Owad się zjadliwy rozmnożył w zielu, i jastrzębie polowały i lisy na bezbronne ptactwo, co nie miało zbóż ochrony, a na drugie łato wystrzelały z chwastów olsze, brzeźniaki, łozy, głusząc trawę, psując nawet pastwiska.
Ale ludzie się zaś uzbroili, i nauczyli wojowania, i na trzecie lato — w hufce zebrani, z wielką paradą surm huczących, barwnych proporców, rżeniem koni i rycerskiemi pieśni — pociągnęli na zdobycze i na odwet — za owo wiadro!
W osadzie zostali ino starcy, dzieci i kobiety — i Grek. Ale już nie sam, bo za nim ściągnęło się już ze świata rozmaite próżniacze tałatajstwo. Różne muzykusy i sztukmistrze, pachnidlarze i perukarze, pasztetniki i winiarze, — i to wszystko zostało — jako za subtelne do wojny.
Ale do białogłów szczególny dowcip mieli, i choć zrazu płakały i nudziły, powoli pocieszyły się i uspokoiły — i wcale nie głucho i smętnie bywało w osadzie w letnie księżycowe noce.
Z wojny przybywały różne gońce pomyślne i żałobne, aż wreszcie na jesieni pewnego dnia rozległo się takie larum trąb i dzwonów, że aż do kryjówki Glona echo je doniosło. Wybiegł patrzeć.
To hufce wracały z triumfem, ze zdobyczą, ze sławą śmierci mnogich wrogów i z kupą jeńców.
Glon tak był ciekawy i przejęty, że nawet się nie ukrywał, a ludzie, wiktorją upojeni, gdy go zobaczyli i poznali, zapomnieli urazy, i pociągnęli go ze sobą wspaniałomyślni.
Rozpoczęły się bankiety i uroczystości — lało się wino, płynęło złoto — bez miary i rachunku, bo zdobyczne. W ogólnej radości utonęły płacze wdów i sierót — boć nie wszyscy wrócili, i doraźne sprawy domowe — na białogłowy niektóre. Głuszył wszystko śpiew i śmiech, opowieści i przechwałki, jakby wszyscy pijani byli. Zaraz też rozporządzono, że jeńcy do robót będą użyci w dzień, a zamykani do więzień w nocy!
— Ot — nie lamentuj, Glon! Będzie znowu komu ziemię orać i kosić. Możesz znowu pługi kuć!
Ale Glon na jeńce patrzał, jedne słabe i ranne, inne osowiałe i senne, inne ponuro z pod brwi patrzące, i rzekł:
— Taka to będzie i robota. I taki da plon ziemia, ile ochoty i sporu będzie w tych rękach.
— Nie bój się! Muszą robić — a nie zechcą, to jest na ochotę głód i batóg! Zobaczysz jak się odgrzeją.
Glon wiedział z praktyki, że najlepiej milczeć. — Pobył wśród nich mały czas, a potem znowu do swej budy umknął.
A tymczasem gdy się ludzie przejedli, przepili, przegadali — zaczęli się nudzić — bez roboty. A robotą już nazwali bojowanie. Poczęli się tedy między sobą gwarzyć o honory i zaszczyty, o miejsce i głos, o różne błazeństwa, które sami wymyślili i ustanowili. Poczęli się wysadzać w zbytku i przepychu, stawiać dworce i kasztele, pisać coraz więcej praw, sądzić i karać. Ale wszystkiego było im za mało, bo się nie mogli swobodnie w czasie pokoju zarzynać, ile że to, co było w wojnie sławą — w domu było zabronione i karane. Dostatki też poczęły znikać — gdzieś wsiąkać — po kieszeniach i skrzyniach Greka i jego socjuszów, a pole, licho przez jeńców uprawione — dało lichy plon — a i po ten nikt nie przyjechał — bo kupcy byli zniszczeni, a inni lękali się zbrojnych rolników!
Poczęli się tedy wzajem okradać, oszukiwać, sądy miały co robić i wyrósł w owych czasach cech ludzi giętkich w języku, a krętych w słowie, którzy z owych spraw żyli i bogacili się.
A wreszcie ktoś rzucił myśl, że Grek i jego kompany zanadto złotem obrzękli, i wszczął się przeciw owym cudzym pomruk złowieszczy.
Ale Grek czuwał i nuż opowiadać o jakiemś mieście za lasem, stokroć bogatszem niż owa kupców osada i judzić, by popróbowali tam się obłowić. Już teraz i wiadra im nie było potrzeba — owszem postanowili znagła napaść i zagarnąć, i skoro wiosna błysnęła, ruszyli na nową wyprawę. Ledwie odeszli, skorzystali z tego jeńce i rozbiegli się — słabe straże pomordowawszy — i zostały znowu pola odłogiem, a osada w oczekiwaniu zdobyczy.
Glon już teraz swobodnie po osadzie chodził, i bardzo się zamyślił frasobliwie, gdy pewnego dnia gruchnęła wieść, że w nocy, cichaczem — ulotnił się gdzieś Grek i wszystkie jego kompany. Zebrał tedy na rynku pozostały lud na radę i rzekł:
— Wiecie wy, że z domostwa, w które piorun ma uderzyć, wynoszą się wcześnie myszy i szczury i szkodliwe robactwo. Źle dufam z tej ucieczki tych gałganów — i radzę ich dogonić, i zawrócić. Tu się obłowili, tu niech trwają i siedzą!
Ale kto miał gonić i zawracać, kiedy zostali z ludu starcy niedołężne, dzieci małe — białogłowy, które acz na zdradę i ucieczkę owych narzekały i pomstowały, ale zarazem nie chciały, by im się jaka krzywda stała, i tym trefnym perukarzom, i tym kudłatym muzykusom, i zgoła całej hałastrze.
Przegadali tedy Glona — i dali ujść greckiej szajce, a wreszcie i Glon pomyślał: Et, może i lepiej, że się to plugastwo wyniosło. Już ci gorzej nie będzie, jak było.
No, i jakoś proroctwo jego się nie sprawdziło narazie. Wojacy wrócili — nibyto zwycięzcy, ale nie z taką paradą, jak za pierwszym razem. Dużo swoich trupem tam zostawili, i byli jacyś mniej chełpliwi. No, ale przecie — wrócili, i gdy wypoczęli, odzyskali rezon. Spodziewali się pościgu, i nawet byli tacy, co radzili się warować, i gród czynić, ale że jeńców do roboty nie mieli, a sobie poczytywali za despekt ziemię kopać i glinę miesić, więc tylko rozstawili straże po drodze i wokoło osady, a sami używali wczasu i biesiad. Po czasie też, gdy wokoło była cisza — zapomnieli czujności, i czuli się bezpieczni. Brakło im Greka do naprawy oręża, i poczęli namawiać Glona, by ognisko na nowo rozpalił i ładził miecze i pancerze, kusili go różnie, a gdy się oparł — sromotnie go znowu z osady wygnali.
I Glon znowu w swe bory zapadł.
Aliści którejś nocy rozbudził go w budzie jakiś szum, trzask, jakby wielka burza puszczą szła. Wypadł, nasłuchiwał — i poszedł przekonać się, coby to było — bo wicher nie leciał, a przecie coś huczało. I zobaczył ze zgrozą, że drogą i gęstwiną szło ku osadzie jakieś mrowisko ludzkie, orężne, potężne — i zrozumiał — że to wróg — z odwetem.
Więc choć Glon jeszcze sińce miał od kamieni, któremi go wygnano od swoich — rzucił się biec, by wroga uprzedzić i ostrzec swych nieszczęśników. By czyste pole miał, możeby dobiegł w czas, ale łany były jedną gęstwą zielska, krzów i cierni, w które się plątał, i które go hamowały, i wreszcie upadł bez tchu i sił, na widok łuny, która stanęła nad osadą. A z łuną bił też w niebo wrzask boju, ryki, wycia, jęki, taki klamor straszny, że Glona zmysły odeszły i zmartwiał.
Tak mu sądzono było ostać, bo gdy się ocknął, i zebrawszy siły na pagórek się wdrapał, by spojrzeć na swą osadę — to jej tak jakby nie było. Jak okiem zajrzeć, była jedna pogorzel czarna, dymem osnuta i pusta i głucha.
Gdzie swoi, gdzie wrogi? Podszedł Glon w owe dymy, między te gruzy. Trup leżał przy trupie, wszystkie obdarte i krwawe, z domów sterczały kominy, z pałaców okopcone mury, z drzew osmalone szkielety — ni śladu życia. Znalazł przecie wśród trupów jednego, co jeszcze jęczał — tego wodą ocucił, rany mu obwiązał — i tego pytał:
— Gdzież rycerze? Może to być, by wszyscy legli?
— Pijani byli, śpiący byli, znienacka nas opadli. Legli wszyscy — może nieco w niewolę wzięli.
— A niewiasty, a starce, a dzieci?
— Pognali w pętach — na hańbę, na niewolę! Może kto uszedł, może kto się skrył, może kto jeszcze żyje! Szukaj, szukaj — ja, ja już odchodzę. A ty, Glon — tym, co zostali, nie daj oręża!
I z tem słowem umarł.
Długo Glon szukał życia w trupach, długo słuchał, czy kto się w gruzach nie odezwie — a wreszcie jął zmarłe grzebać, gorzko płacząc. Aż dopiero trzeciego dnia po owej strasznej nocy sądu na tych, co mieczem wojowali — z zarośli jak kuropatwięta, którym starkę ubito — wypełzło kilkoro dzieci, z głodu i strachu nieprzytomnych. Nakarmił je Glon chlebem, który znalazł w zgliszczach, odchuchał je i ułaskawił, i choć słabe i wątłe były to ramiona, kazał im sobie w grzebaniu pobitych pomagać, i rycerskie oczy piaskiem zasypując wciąż im powtarzał:
— Owo, patrzcie i uczcie się, jaki kres takich, co pracują mieczem, co budują na sile oręża!
Dymy opadły, groby trawą porosły, rumowiska deszcz opłukał — i w osadzie został ino Glon z dziećmi. Nie było tym dzieciom czasu ani się bawić, ani hodować. Stali się jedynymi pracownikami i dziedzicami spustoszonej, nieszczęsnej osady. I stały się wówczas dojrzałe i krzepkie i przemyślne pomimo lat młodych. Trzeba im było przecie ojcowiznę wskrzesić, gniazda spalone odbudować, ziemię odłożną wykarczować. Glon je uczył i pracował — znoiły się i one, ale jako mrówcza to była praca.
Aż oto pewnego dnia między zgliszcza wjechali jacyś konni, i jęli się rozglądać, i wreszcie jakby skamienieli ze zgrozy. Wyszedł do nich Glon — zobaczył oblicza jakby znane, a dalekie i pyta niepewny:
— Skądeście, ludzie wędrowne?
— My nie wędrowne ludzie — myśmy stąd kiedyś wyszli na turnieje — i oto wracamy, tęsknotą gnani. Gdzie zaś osada nasza?
— Ot — co zostało.
— A ludzie swoi?
— W ziemi lub niewoli.
— Co się stało? Jako do tego przyszło?
— Nie pamiętacie to? Jakeście lemiesz znienawidzili i pot od znoju nad ziemią! Nie pamiętacie to złotych blaszek Greka, i jego misternych kling mieczowych? A pancerze wasze, co? Co z turniejów przynosicie? A gdzie wasze królestwa i królewny? Samiście wrócili w popękanych blachach!
— Ot co zostało!
I szeroko rzucił ramieniem po ruinach, po zarosłych niwach, i po gromadce pacholąt, co go otaczała.
— Idźcie — mścijcie się, mordujcie wrogów. Odbierajcie mieczem waszą wolę i dolę!
Ale jezdni z koni zsiedli, i rzekli:
— Nas tu w powrót gnała tęsknota do ziemi. I my ślubowali, jeśli żywi dojedziemy — jej służyć. Daj nam pługów — kowalu!
Tedy Krzysztofor Glon jakby jeszcze zolbrzymiał i wyrósł — jakby się wodzem stał.
Wyprostował się, rękawy zakasał.
— Dzieci, węgle na żar i hurtem do miecha! A wy, rycerze — żelazo to precz z siebie — i za młoty! Hej, a żywo! Jakem rzekł i poprzysiągł — tak się stanie. Hej — zbroice na lemiesze, miecze na kosy, bojowe czekany na motyki i topory.
Zahuczały miechy, trysnęły z ogniska snopy iskier, z brzękiem na ziemię u stóp kowala padały zbroice.
A który się wyzuł z pancerza, rękawy zaginał — za młot brał, a Krzysztofor Glon jednym rozmachem pierwszy pancerz rozłupał, na kowadło cisnął:
— Wal! — zakomenderował. — Przeorzemy całą ziemię temi pługami i temi ramiony.
— Amen, triumfator! — odpowiedzieli mu zgodnym chórem, miażdżąc młotami pancerne blachy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.