Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/List Aleksandra Dumasa młodszego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł List Aleksandra Dumasa młodszego
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST ALEKSANDRA DUMASA MŁODSZEGO.
Kochany ojcze.

Czy w świecie, w którym przebywasz, pamiętają jeszcze o sprawach naszego świata, czy też to drugie, wieczyste życie istnieje tylko w naszej wyobraźni, jako wytwór trwogi przed niebytem, której się opędzić nie zdołamy mimo wszelkich skarg na dolę doczesną? Czy śmierć niszczy całkowicie tych, których spotyka, a tylko pozostali na ziemi posiadają przywilej pamięci? Albo czy związek duchowy pomiędzy tymi, którzy byli sobie bliżsi, nie rozpada się nigdy, nawet wówczas, gdy jedno znika z powierzchni?
Pytania te nasuwają się nieustannie wobec grobu istot, które pozostały nam drogiemi, a religia i filozofia będą tysiące lat i wieków przedkładały nam swoje wywiązania, odpowiedzi jednakże nie uzyskamy. Może Twój Jakób ma słuszność, zadowalając się tem,

Aby żywiołom poświęcić to ciało,
Prapierwiastkowi, któremu zwracamy
To, co, nas tworząc, wzięła mu Przyroda.
Jeśli człek powstał z ognia i powietrza,
Z wody i ziemi, tak, jak chciał przypadek
Czy Bóg, azali wiatr, który rozwieje
Proch mój, dawnemu wróci wszystko źródłu?

Tyżeś to przemawiał przez usta Sarasena, i czy filozofia Twoja nie wyszła poza tę konkluzyę materyalistyczną? Żyjąc razem, nigdyśmy tego nie rozstrząsali, a zdaje mi się, że spekulacye metafizyczne nie mąciły nigdy Twego spokoju. Przyroda, której, według orzeczenia Micheleta, byłeś jedną z sił, oraz rzeczywista strona życia — oto wszystko, czego potrzebowały olbrzymie Twe zdol ności. Duch Twój, będący w nieustannej służbie Twej pomysłowej a swobodnej wyobraźni, którą wyczerpały zjawiska faktyczne i czyny raczej naszych przodków, aniżeli życie współczesne, nie miał czasu troszczyć się o zaświaty. Zmuszony obcować z ludźmi wieków minionych, życie swoje rozciągałeś, że tak powiem, w kierunku leżącym poza Tobą; zadowalając się tą nieśmiertelnością pozytywną, roztrząsanie spornych, nie bardzo zresztą owocnych kwestyi co do początku i końca zjawisk pozostawiałeś uczonym, filozofom i teologom. Raz, w wierszach, służących za przedmowę „Antony’emu“, wyraziłeś wątpliwość co do istoty duszy; był to przecież nie tyle hołd, złożony rozsądkowi, ile raczej ofiara dla rymu i sceptycyzmu, który, mając wówczas charakter czysto literacki, usiłuje dzisiaj przybrać cechy naukowe.
Jeżeli nieśmiertelność duszy jest wątpliwą, to nie jest niem trwanie ludzkości, a czas spędzić trzeba. Stąd te spory i walki. Atoli życie indywidualne jest tak krótkie, a to, co następuje po niem, tak długie, że nikt się dziwić nie może, iż człowiek chce wiedzieć, czem długi ten czas ma się zapełnić, a ponieważ oddawna żyje w nim żądza, aby być szczęśliwszym w chwili idącej, aniżeli był nim w ubiegłej, przeto, wobec śmierci, pozbawiającej go drobnych rozkoszy i nikłych nadziei, wyobraża sobie, z wolą przeznaczenia, tego rodzaju stosunki, w którychby nareszcie wieczystą i zupełną odczuwał szczęśliwość. W ten sposób wraca ciągle do tej wiary, nie dającej mu żadnych gwarancyi, głuchy na wszelkie propozycye filozoficzne, któreby mogły go pobawić tej wiary, nie dając mu wzamian nic pewniejszego.
Twoja nie znająca wytchnienia miłość pracy trzymała Cię zawsze zdała od tych pustych, bezowocnych rozstrząsań. Jeżeli kiedykolwiek myśl Twą zaniepokoiła przypadkiem nieskończoność, to źródło udręczeń Mussetowskich, zwracałeś się bez odwłoki ku owej wielkiej harmonii, kierującej ruchami wszechświata, a która w postaci dotykalnej wita nas w każdem zjawisku. Któż stworzył ten wszechświat? Skąd przyszedł? Dokąd podąża? Nigdyś się o to nie troszczył. Po co się pytać, kiedy odpowiedzi dostać nie można? Wszechświat jest i my jesteśmy, — to nam wystarcza; nas on zawiera i w nas się rozpływa; nierozerwalny łączy nas związek; nasza przyczyna i nasza dola są jednakowe. Potęga, która, pod jakiemkolwiekbądź nazwiskiem, stworzyła prawa tego wszechświata, nie popełniwszy żadnego błędu w obrachunku i kierownictwie, tak samo nie pomyliła się co do człowieka, jak co do wszystkiego innego; a jeśli stworzyła śmierć, to tylko z powodu, że śmierć ta jest nieodłączną od jej zamiarów ostatecznych i od jej planu stworzenia. Niepodobieństwo, aby ta śmierć, wspólne wszystkim i jedynie pewne zjawisko życia, nie miała już z góry zakreślonego celu stania się czemś lepszem w ogólnym rozwoju. Kontentujmy się więc żydem doczesnem, starając się o ile możności uczynić je przyjemnem i pożytecznem dla tych wszystkich, którzy je razem z nami ponoszą, a potem niech sobie śmierć z nami robi, co, według swego przeznaczenia, robić musi.
Poco te wszystkie refleksye filozoficzne z powodu „Trzech muszkieterów“, którzy tego rodzaju myślom mniej jeszcze dawali przystępu, niż Ty i ja, a którzy w sprawach tych trzymali się formuły, znoszącej wszelką kontrowersyę: „religii króla“? Boć przecież niemoźliwem jest przywołać sobie na pamięć istoty, niegdyś kochane, aby równocześnie, podobnie, jak to się dzieje przy wejściu między ruiny, nie spłoszyć, niby stada ptaków nocnych, wszystkich tych pytań, gnieżdżących się, że tak powiem, w wyrazie „śmierć“. Do tego nie potrzeba nawet, ażeby nieboszczyk, tak jak Ty, sławnym był człowiekiem: wystarczy, że był dobrym, a nikt nie był nim w wyższym stopniu od Ciebie. Ale czemuż zwracam się z tym listem do Ciebie, jakkolwiek nawet nie wiem, gdzie w tej chwili przebywasz? Dlatego, że, jeśli naszych ukochanych, których straciliśmy, niema już tam, gdzie byli, to są oni wszędzie, gdzie my jesteśmy. Niniejsze słowa wspomnienia i hołdu poświęcam cząstce mego ojca, żyjącej we mnie; dosięgną go one wszędzie, gdzie tylko przebywa, z chwilą, kiedy, stawszy się uczestnikiem życia materyalnego, obecnie, pod inną formą, w życiu uczestniczy wieczystem. To przynajmniej jest pewnem, że od lat dwudziestu i trzech, kiedyśmy się rozłączyli, nie minął dzień, abym o tym wielkim nie myślał przyjacielu, którego, gdyby nawet stała się rzecz niemożliwa i on uszedłby mi z pamięci, tyle przypominałoby mi głosów. Pragnę więc skorzystać ze sposobności, nadarzającej mi się z pojawieniem wytwornego wydania jednego z jego arcydzieł, i uczynić zadość obowiązkowi, który w pewnej uroczystej chwili wziąłem na siebie.
Było to w grudniu 1870 r. Byliśmy w domu moim w Puits pod Dieppe. Ojciec mój bawił tam od sierpnia, utrudzony pracą, podobnie, jak wielki jego poprzednik, Walter Scott, którego tak podziwiał, a który wskazał mu drogę, po jakiej miał kroczyć i dosięgnąć go. Dni spędzał na milczącem wsłuchiwaniu się w ocean, dzięki blademu połyskowi zimowego słońca zlewający się z szaremi, mgłą powleczonemi niebiosami; jednostajny poszum jego fal przygłuszał ojcu mojemu odpływ i przypływ życia ludzkiego, docierający ku nam od wschodu.
Jakież to falowały myśli pomiędzy nim a tym bezbarwnym widnokręgiem? Dla wszystkich, którzy mu towarzyszyli, uśmiechniętą posiadał minę, a gdym go się zapytał, jak się czuje, odpowiadał mi zawsze: „Bardzo dobrze“. Czyż, nie chcąc nam tego powiedzieć lub nas niepokoić, miał przeczucie blizkiego końca, czy też zasobowi pracy odpowiadała żądza spokoju i czyż spowodowane spokojem tym zadowolenie wystarczyło jego potężnemu, wyprzęgniętemu teraz organizmowi? Nie cierpiał, nie miał żadnej troski; czuł, że go kochają, i niczego więcej nie pragnął. Po długim dniu siejby zasiadł przy ognisku domowem i powoli zasypiał snem zasłużonych.
Pewnego dnia nagliłem go do wstania; musiałem to czynić każdego poranku; jedyna rzecz, której nie lubił, ale niezbędna dla przeciwdziałania osłabieniu. Pewnego dnia, 4 grudnia, zwrócił ku mnie wielkie a tak łagodne oczy i rzekł mi tonem, z jakim dziecko zwraca się z prośbą ku matce:
„Proszę cię, nie zmuszaj mnie do wstawania; czuję się tutaj tak dobrze.“
Nie nalegając dłużej, usiadłem przy nim na łóżku. Naraz się zamyślił, i oblicze jego przybrało wyraz głębokiej zadumy i głębokiej melancholii. W oczach jego, które tak umiały schlebiać, spostrzegłem nagle dwie łzy. Zapytałem, co go tak zasmuca. Wtem, pochwyciwszy mą rękę, spojrzał mi bystro w oczy i stanowczym powiedział głosem:
„Powiem ci, jeśli mi przyrzekniesz odpowiedzieć na pytanie moje nie uprzedzeniem syna lub uległą powolnością przyjaciela, lecz z swobodą dobrego towarzysza i powagą sprawiedliwego sędziego.“
„Przyrzekam Ci.“
„Przysięgnij!“
„Przysięgam.“
„A zatem...“ Zawahał się na chwilę; potem, skupiwszy się, mówił: „A zatem! Masz ty wiarę, że zostanie coś ze mnie?“
Oczy jego zawisły na moich.
„Jeśli Cię nic więcej nie niepokoi, prócz tego“, — odrzekłem mu wesoło i patrząc tak na niego, jak on patrzał na mnie, — „to możesz być spokojny: zostanie z ciebie wiele.“
„Naprawdę?“
„Naprawdę.“
„Ręczysz słowem?“
„Ręczę słowem.“
Ponieważ stawałem się coraz weselszy w miarę, jakem usiłował ukryć wzruszenie, więc nabrał zaufania. Ręką, trzymającą moją, pociągnął mnie ku sobie; trzymaliśmy się długo w objęciach. Nie rzekł już ani słowa, jakby go to już nie interesowało. Od czasu do czasu wdzięcznem spoglądał na mnie okiem, ściskając mnie silniej za rękę. Sen ogarniał go coraz to bardziej. Następnego dnia, 5 grudnia, chwyciła go febra, a wieczorem, o godzinie dziesiątej, umarł bez drgnięcia, bez walki, nie wiedząc o tem.
Dwadzieścia i trzy lata minęło od dnia, kiedyś się pytał mnie o zdanie, a każdy dzień potęgował jeszcze zapewnienie, które Ci z głębi przekonania w uroczystej dałem chwili. Światem myśli bowiem, tak samo, jak światem poezyi, kierują prawa, tak samo absolutne i tak samo nieomylne, jak prawa wszechświata, których równomierność i harmonię wielbiłem przed chwilą. Człowiek oddaje się całkowicie i bez zastrzeżeń tylko temu, co podnieca jego namiętność, co go pochłania, co nim wstrząsa, co daje mu natchnienie, co go podnosi, co budzi w nim świadomość dostojności i wartości i owo wyższe uczucie, które wywoływać i dalej rozwijać jest obowiązkiem pisarza. W słuchaniu o swej hańbie i niższości swojej nigdy trwałego zadowolenia mieć nie będzie. W dniach pierwszej młodości, na ławie szkolnej, w czasie niepohamowanego wyrastania żądzy wiedzy, znajduje, być może, on w pewnych niższego gatunku wzruszeniach duszy jakąś niezdrową, na bezdroża sprowadzającą go rozkosz, — niebawem jednak obrazy te mu się sprzykrzą, — napełnią go niesmakiem, — odwróci się też od nich i kierować się będzie ku temu, co zdrowe i naturalne. W zwierciedle, pokazywanem mu przez poetów, dramaturgów i romansopisarzy, nie chce on się zresztą widzieć takim, jakim jest w rzeczywistości; w gruncie rzeczy zna on się bardzo dobrze, szuka więc innego „ja“, takiego, jakiem być pragnął, albo jakiem w cichości serca zostać się spodziewa. Wie bardzo dobrze o tem, iż dobro i piękno tak samo jest prawdziwe, choć rzadziej, jak zło i brzydota, i że występek nie posiada monopolu prawdy; wszędzie, gdziekolwiek doznaje wzruszeń serce i dusza — a gdzież, poza religią i miłością, istnieje to w wyższym stopniu, aniżeli podczas lektury? — wszędzie potrzeba mu nadziei, pociechy, podpory, ideału.
Patrzcie, jak ten mężczyzna czy ta kobieta nieruchomemi zatapiają się oczami w stronicach, gorączkowo przerzucanych ręką! Z jakiemże natężeniem wsłuchują się w słowa tego, co tak po cichutku do nich przemawia! To mi jest suggestya, to mi jest przenoszenie myśli, to jest zastępowanie woli jednego wolą drugiego! Sądzicie, że to, co się objawia w tem oddaniu, w tem zapomnieniu o sobie, w tem rozpłynięciu się w bohaterach czy bohaterkach dziejowych, jest wynikiem tylko ciekawości? Poza tem wszystkiem drzemie czynność świadoma, nie zawsze wiedząca o tem, że bierze udział w tem wszystkiem, ale zawsze żywa, a której życzenia i dążenia nie ustają tak samo, jak nie ustaje bicie naszego serca, wówczas, kiedy tego nie spostrzegamy — czynność, roszcząca sobie prawo do uczestniczenia w każdem przebytem wzruszeniu. Biada nam, jeśli jej tego odmówimy, wszyscy bowiem posiadamy potrzebę duszy.
Widzisz więc, kochany, dobry ojcze, dlaczego mogłem Ci powiedzieć, że zostanie dużo z Twej twórczości, i jak bardzo słowa te moje potwierdził czas, który od owej upłynął chwili. Ten-ci jest powód, dlaczego od lat przeszło pięćdziesięciu coraz to bardziej entuzyazmują tłumy Twoi zdrowi, pogodni, mądrzy, wierni, wspaniałomyślni bohaterowie, do ostatniej kropli krwi za dobrą walczący sprawę lub podniosłej broniący idei, — dlaczego stałeś się, dlaczego jesteś i pozostaniesz najbardziej porywającym, najpopularniejszym w najlepszem tego słowa znaczeniu romansopisarzem nie tylko Francyi, lecz całego świata, mimo wszelkich szkół, wszelkich teoryi estetycznych, wszelkich szczerych i nieszczerych roztrząsali, wszelkich stronniczych i pomniejszających wyroków, w których wyczerpuje się literatura współczesna. Tworzysz obecnie cząstkę tego, z czego nędza ludzka czerpie ulgę i pociechę. Pewien wielki operator powiedział mi niedawno: „Wszyscy chorzy w naszym szpitalu albo przychodzą do zdrowia, albo umierają z książką ojca pańskiego pod poduszką; jeśli chcemy, aby nie przerażali się czekającą ich operacyą, aby nie męczył ich długi czas rekonwalescencyi, lub aby zapomnieli o przeczuciu nieuniknionego końca, przepisujemy im lekturę romansów czy opisów podróży pańskiego ojca, i zapominają.“ Jesteś nie tylko podziwiany, lecz, co ważniejsza, kochany; pod pewnym względem błogosławią Ciebie wprost ci wszyscy, którzy cierpieć musieli, a którzy dzięki Tobie cierpienia swe albo łatwiej znosili, albo je przygłuszali. Ponieważ umiałeś zająć wielkie te dzieci, zwane ludźmi, ponieważ umiałeś je przychwycić na ich namiętności, zapalić, pobudzić do śmiechu czy płaczu, przeto zaczęli Cię wkońcu uważać za członka rodziny i nazywają Cię „ojcem Dumasem“. Widzę Cię już razem z dobrym Lafontainem. Starym jesteś dziadkiem, opowiadającym bajki w długie, zimowe wieczory — piękne baśnie z czasów minionych.
Od chwili, kiedym Ci prorokował o Twej sławie, wydano i sprzedano we Francyi dwa miliony osiemkroć i czterdzieści tysięcy Twych tomów oraz osiemdziesiąt milionów zeszytów ilustrowanych; sześćkroć sto tysięcy Twych dzieł przedrukowano w pismach paryskich i prowincyonalnych, nie mówiąc już o krajach, z którymi nie mamy układów, a które, plądrując Cię, miliony egzemplarzy w swym ojczystym rozszerzają języku. Dotyczące też układy, zawarte przezemnie z wydawcami, dały mi prawo dokonania wytwornej edycyi dzieł Twoich wybranych. Miała ona zawierać dwadzieścia pięć grubych tomów. Nie ogłosiłem jej dotąd; pragnąłem inicyatywę pozostawić publiczności i spowodować ją do uczynienia wyboru. Dlatego też, bez najmniejszego z mej strony przyczynku, wydawcy Twoi sami na dobry wpadli pomysł, aby wytworną edycyą, ozdobioną obrazami uroczego illustratora „Manony“, „Podróży sentymentalnej“ i „Wyznań Jana Jakóba Rousseau’a“, Maurycego Leloira, uwiecznić rosnącą wciąż powagę „Muszkieterów“. Niebawem przyjdzie kolej na „Chevalier du Maison Rouge“, z illustracyami mistrzowskiego malarza Wandejczyków. Maurice Leloir, który, uwiadamiając mnie, że skończył dwusetny pięćdziesiąty rysunek, pisał do mnie w te słowa: „Mijają właśnie dwa lata, jak obcuję z d’Artagnanem, Athosem, Porthosem i Aramisem i wszystkiemi osobistościami tej wielkiej epopei. Nie uwierzysz pan, jak przykro mi żegnać się z nimi. Obym ich w tych „dwadzieścia lat później“ mógł ujrzeć jak najprędzej!“
List ten przypomniał mi dzień, w którym Cię odwiedziłem, gdyś właśnie kończył „Wicehrabiego de Bragelonne“; siedziałeś smutny i z zaczerwienionemi oczami w Twym wielkim fotelu, chcąc nieco wypocząć.
„Płakałeś. Co ci jest?“
Słyszę dotąd Twą odpowiedź:
„Wielka gnębi mnie troska. Porthos nie żyje! Właśnie go uśmierciłem. Mimowoli musiałem zapłakać nad nim. Biedny Porthos!“
Z takiem właśnie przekonaniem, z takiem poczuciem solidarności pisze się arcydzieła!
A jeśli od tego dnia uprzytomnię sobie przebieg czasu wstecz aż do chwili, kiedyś zaczął pisać tę książkę piękną, cóż to była za rozkosz przy tej pracy, co za radość, co za zdrowie! Widzę Cię jeszcze w tem małem mieszkanku, wynajętem w domu oficyalnego Twego pobytu, wychodzącem na dziedziniec, nie zawierającem nic więcej, prócz wielkiego, grubociosanego stołu, sofy, dwóch krzeseł, kilku książek, rozrzuconych na gzemsie kominka, i żelaznego łóżka, na którem kilka spoczywałeś godzin, gdy praca przeciągnęła się do zbyt późnej nocy. Uciekałeś tam, nie chcąc, aby Ci przeszkadzali rozliczni natręci i pasożyci, nieustannie oblegający Twe drzwi, których nie umiałeś dość szczelnie zamykać przed nimi. Długie, obszerne szarawary, w koszuli z rękawami, zakasanymi po łokcie, z szyją wolną — oto, jak o siódmej z rana stawałeś do pracy, ażeby nie przerywać jej do godziny siódmej wieczorem, do chwili, kiedym przychodził do Ciebie na obiad. Śniadanie zastawałem częstokroć nietknięte na małym stoliku, który służący Twój miał obowiązek podsuwać Ci pod Twój „warsztat“, a potem opowiadałeś nam podczas jedzenia, które było dobre i nieraz w poszczególnych daniach sporządzane przez Ciebie — opowiadałeś nam dla wytchnienia, co przez cały dzień robiły Twoje postacie, i naprzód już cieszyłeś się z tego, co robić będą w dniu następnym. Trwało to miesiącami. Co za piękna praca, a zawsze wesoła!
„Cóż to za sztuka“ — mawiał Corot, coś zawsze gwiżdżący pod nosem i grzebieniem przeczesujący sobie włosy, — „cóż to za sztuka, która nie rozwesela?“ Myślałeś tak, jak on, a im więcej utworom swoim własnego dawałeś życia, tem żywiej tryskało ono w Tobie, podobnie, jak to się z wielkiemi dzieje rzekami, które, z tajemniczych karmiąc się źródeł, stają się coraz to potężniejsze w miarę, jak się rozszerzają i zwiększają, Ach! te dobre czasy! Byliśmy jednolatkami: Tyś miał lat czterdzieści i dwa, ja dwadzieścia. Te rozmowy wesołe! Te delikatne zwierzenia serdeczne! Fatamorgana serca i pamięci!
A Ty śpisz, prawie od ćwierć wieku, śpisz pod wielkiemi drzewami cmentarza w Villers-Cotterets, pomiędzy matką, która Ci była wzorem dla wszystkich Twoich szlachetnych postaci kobiecych, i pomiędzy ojcem, tym kamieniem probierczym dla wszystkich mężnych, dzielnych, szlachetnych i jasnych bohaterów, stworzonych przez Ciebie. A mnie, któregoś zwykł był uważać za dziecko, jakiem i ja sam czułem się zawsze przy Tobie, mnie pobielały dzisiaj włosy bardziej, niż to kiedykolwiek stało się z Twoimi, — liczę też lat daleko więcej, niż liczyłeś Ty, kiedyś nas opuszczał. Ziemia szybko się obraca.
Do rychłego zobaczenia!

Aleksander Dumas młodszy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.