Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Odkąd czterej nasi przyjaciele poczęli uganiać się za umundurowaniem, zaprzestali zwykłych wzajemnych u siebie odwiedzin. Jadali obiady samotnie, gdzie wypadło, albo raczej, gdzie się zjeść dało. Służący starali się również wykorzystać drogi czas, upływający tak chyżo. Tylko raz w tydzień schodzono się wspólnie o godzinie pierwszej w mieszkaniu Atosa, który zresztą, wedle swej zapowiedzi nie wychodził poza próg domu.
W tym dniu właśnie, gdy Ketty odwiedziła d’Artagnana, wypadało umówione spotkanie przyjaciół u Atosa. To też natychmiast po jej wyjściu d’Artagnan podążył na ulicę Férou. Zastał Atosa i Aramisa, pogrążonych w filozoficznej dyskusyi. Aramis znowu począł się zastanawiać nad tem, czyby nie przywdziać sutanny, — Atos zaś, zgodnie ze swym zwyczajem, ani mu odradzał, ani też zachęcał go do tego, zawsze zresztą pozostawiając każdemu wolność przekonań i nie spiesząc się nigdy z radą, o ile go o nią nie proszono, a gdy go o nią proszono, wykręcał się na wszelkie sposoby.
— Wogóle — mawiał — ludzie proszą o radę tylko poto, aby jej nie słuchać... a jeżeli nawet korzystają z niej, to jedynie w tym celu, by mieć potem komu czynić wyrzuty.
W chwilę po d’Artagnanie przybył do mieszkania Atosa Portos, dopełniając kompletu czterech naszych przyjaciół.
Oblicze każdego z nich wyrażało odmienne uczucie: na twarzy Portosa malował się spokój, w oczach d’Artagnana błyszczała nadzieja, Aramis był jakiś zafrasowany, Atos zaś filozoficznie obojętny.
Portos, rozumie się, skierował ogólną rozmowę na kwestyę umundurowania i usiłował dać przyjaciołom do zrozumienia, że pewna osobistość, pozostająca na wybitnem stanowisku, zajęła się uwolnieniem go od kłopotów.
Nagle wszedł Mousqueton. Przyszedł prosić Portosa, aby natychmiast wracał do domu, gdzie, jak twierdził tajemniczo, obecność jego była niezbędna.
— Czy przysłano może moje umundurowanie? — zapytał Portos.
— Tak i nie — odparł Mousqueton.
— Cóż to ma znaczyć?
— Proszę bardzo, niech pan idzie ze mną.
Portos wstał, pożegnał się z przyjaciółmi i poszedł za Mousquetonem.
W chwilę później pojawił się na progu Bazin.
— Czego chcesz, mój przyjacielu? — spytał go Aramis z tą słodyczą w głosie, jaką zawsze można było zauważyć u niego, ilekroć myśli jego zwracały się ku służbie Kościoła.
— Jakiś człowiek czeka w domu na pana — oświadczył Bazin.
— Jakiś człowiek? któż taki?
— Jakiś żebrak.
— Więc daj mu jałmużnę, Bazinie, i poleć mu, aby się pomodlił za biednego grzesznika.
— Ale żebrak ten chce się koniecznie zobaczyć z panem osobiście.
— Czy powoływał się może na co, albo wyraził jakie żądanie?
— Tak jest; mówił, że gdyby się pan nie spieszył zobaczyć z nim, abym panu powiedział, że przybywa z Tours.
— Z Tours? — zawołał Aramis, zrywając się z krzesła. — Ach, panowie, przepraszam was tysiąckrotnie, ale zdaje mi się, że człowiek ten przywozi mi nowiny, na które właśnie oczekuję.
I rzekłszy to, wybiegł z mieszkania.
Atos i d’Artagnan pozostali sami.
— Zdaje się, że ci dwaj nasi przyjaciele załatwili już pomyślnie swoje sprawy. Jak myślisz, d’Artagnanie? — pytał Atos.
— Wiem, że Portos był na najlepszej drodze — rzekł d’Artagnan. — Co do Aramisa zaś, przyznają, że nie niepokoiłem się o niego wcale. Ale co ty uczynisz, drogi Atosie? ty, który wielkopańskim gestem rzuciłeś obcym ludziom należne ci sprawiedliwie pistole poległego od twej szpady Anglika?
— Jestem bardzo rad, moje dziecko, że zabiłem tego głupca. Był to czyn błogosławiony. Gdybym jednak był schował do kieszeni jego pieniądze, ciążyłyby mi one, jak wyrzut sumienia.
— Masz istotnie dziwne uprzedzenia, drogi Atosie.
— Dajmy temu spokój. Pan de Tréville, który zaszczycił mię wczoraj swemi odwiedzinami, powiedział mi, że utrzymujesz obecnie stosunki z tymi podejrzanymi Anglikami, mającymi u kardynała szczególne wzglądy.
— Chyba raczej, że utrzymują stosunki z Angielką, o której ci wspominałem.
— Tak, z tą jasnowłosą lady, co do której udzieliłem ci pewnych rad. Oczywiście nie posłuchałeś ich wcale...
— Wytłómaczyłem ci przecież, dlaczego.
— Sądzą, że spodziewasz się tą właśnie drogą pozyskać umundurowanie...
— Bynajmniej. Jestem obecnie przekonany, że kobieta ta odegrała pewną rolą w porwaniu pani Bonacieux, i dlatego zależy mi na niej.
— Tak, rozumiem cię, mój drogi; chcąc odnaleźć jedną kobietą, zalecasz się do drugiej...
D’Artagnan chciał już opowiedzieć Atosowi o swym stosunku do milady, lecz wstrzymał się w porą — Atos miał na punkcie honoru bardzo poważne zasady, w planie zaś akcyi przeciwko milady, jaki ułożył sobie d’Artagnan, istniały pewne szczegóły, jakich Atos, surowy purytanin, nie pochwaliłby wcale. Wiedział o tem d’Artagnan i w ostatniej chwili postanowił zamilczeć, a ponieważ Atos był najmniej ciekawym człowiekiem na święcie, więc zwierzenia d’Artagnana na tem się zakończyły.
Pozostawmy wszakże obu przyjaciół, którzy zresztą nie mogli sobie powiedzieć nic ważniejszego, a zajmijmy się Aramisem.
Widzieliśmy, jakie wrażenie wywarta na młodym człowieku wiadomość, że żebrak, pragnący z nim mówić, przybywa z Tours. Pospieszył za Bazinem, a raczej wyprzedził go i jednym niemal susem przebył odległość, dzielącą ulicę Férou od ulicy Vaugirard.
W domu zastał istotnie nieznanego sobie człowieka, nizkiego wzrostu, o bystrem spojrzeniu, lecz odzianego w łachmany.
— Czy to pan chciałeś mówić ze mną? — zapytał muszkieter.
— Pragnę zobaczyć się z panem Aramisem. Czy to pan jesteś nim właśnie?
— Tak. Czy masz pan dla mnie jakie wiadomości?
— Zaraz je panu przedstawię; proszę jednak o okazanie mi przedtem pewnej haftowanej chusteczki.
— Oto jest — odparł Aramis i, otworzywszy wyjętym z zanadrza kluczykiem małą hebanową szkatułkę, wysadzaną masą perłową, wydostał z niej chusteczkę.
— Dobrze — oświadczył żebrak. — Odpraw pan teraz służącego.
Ciekawy Bazin, któremu również pilno było dowiedzieć się, czego życzy sobie tajemniczy żebrak, stał właśnie na uboczu, gdyż zdążył przybyć do domu niemal równocześnie ze swym panem. Nie na wiele mu się jednak przydał ten pośpiech; Aramis na żądanie żebraka dał mu znak ręką, by się oddalił.
Po wyjściu Bazina żebrak, szybko rozejrzawszy się dokoła i upewniwszy się, że nikt ich nie widzi, ani słyszy, rozpiął zewnętrzne łachmany, przewiązane skórzanym pasem, poczem rozpruł bok kaftana i z tego ukrycia wydobył list.
Na widok pieczęci Aramisowi zapłonęły radością oczy; złożywszy na liście pocałunek, z religijną niemal czcią rozpieczętował go i przeczytał, co następuje:
Żegnam cię, a raczej mówię: do zobaczenia!“
Żebrak pruł dalej kaftan i z brudnej swej odzieży wyjmował kolejno jedną sztukę złota po drugiej, aż ułożył na stole sto pięćdziesiąt podwójnych pistolów hiszpańskich, poczem skłonił się i wyszedł, zanim zdumiony młodzieniec zdążył przemówić choćby słowo.
Aramis odczytał list powtórnie i teraz dopiero zauważył w nim dopisek następującej treści:
— Złote sny moje! — zawołał Aramis. — Jakże piękne jest życie! Jesteśmy jeszcze młodzi, a dni szczęścia przed nami! Och! do ciebie należy moja miłość, moja krew, moje życie! wszystko, ty najcudowniejsza kochanko moja!
I ucałował namiętnie list, nawet nie spoglądając na złoto, błyszczące na stole.
W tej chwili zastukał do drzwi Bazin. Aramis nie miał już powodu nic ukrywać, więc pozwolił mu wejść do pokoju.
Na widok złota Bazin osłupiał i zapomniał nawet powiedzieć swemu panu o przybyciu d’Artagnana, który, zaciekawiony tajemniczemi odwiedzinami żebraka, wyszedł również od Atosa i pospieszył do Aramisa, a wobec przyjacielskiego z nim stosunku sam oznajmił swoje przybycie.
— Do licha, drogi Aramisie! — rzekł, ujrzawszy stos złota na stole, — jeżeli tak wyglądają owoce, nadesłane ci z Tours, to powinszuj odemnie ogrodnikowi, który je wyhodował.
— Mylisz się, mój drogi — odparł dyskretnie Aramis; — są to pieniądze, nadesłane mi przez mego wydawcę za poemat, który zacząłem pisać, — Doprawdy!? — rzekł d’Artagnan. — W takim razie muszą ci powiedzieć, że twój wydawca jest niezwykle hojny, kochany Aramisie.
— Jakto, panie? — zawołał Bazin, — to za poemat dostaje się aż tyle pieniędzy? Ależ to wspaniale! Może pan osiągnąć w taki sposób wszystko, czego zapragnie... może pan dorównać panu de Voiture i panu de Benserade! Ogromnie mi się to podoba. Poeta jest prawie księdzem. Och, panie! błagam, niech pan zostanie poetą!
— Bazinie, zdaje mi się, dobry mój przyjacielu, że mieszasz się do naszej rozmowy.
Bazin zrozumiał, że się znalazł nie na miejscu, i opuszczając głowę, wyszedł za drzwi.
— Sprzedajesz więc swe utwory na wagę złota — zauważył z uśmiechem d’Artagnan. — Szczęśliwy z ciebie człowiek, mój przyjacielu... Uważaj jednak, byś nie zgubił tego listu, który wysuwa ci się z za kaftana, a który zapewne również pochodzi od twego wydawcy.
Aramis zaczerwienił się po białka oczu i, ukrywszy list głębiej, zapiął kaftan.
— Kochany d’Artagnanie — rzekł, — jeżeli masz ochotę, pójdziemy odszukać naszych przyjaciół. Jestem teraz bogaty, więc od dziś-dnia będziemy znowu jadali razem, a może i wy tymczasem wzbogacicie się z kolei.
— Godzę się na to z największą chęcią! — zawołał d’Artagnan. — Oddawna już należy się nam porządny obiad. Ponieważ zaś dziś wieczorem mam odbyć trochę ryzykowną wyprawę, z przyjemnością dodam sobie odwagi kilkoma flaszkami starego burgunda.
— Niech będzie burgund; nie czuję ku niemu bynajmniej odrazy — rzekł Aramis, któremu widok złota wybił zupełnie z głowy myśl o stanie duchowym.
I schowawszy w kieszeń trzy czy cztery podwójne pistole, aby być przygotowanym na potrzebę chwili, ukrył resztę w hebanowej szkatułce, wykładanej perłową masą, gdzie znajdowała się już owa chusteczka, służąca mu za talizman.
Dwaj przyjaciele udali się najpierw do Atosa, który, wierny przysiędze nie wychodzenia za próg domu, zgodził się, aby ucztę urządzono u niego; ponieważ zaś znał się doskonale na sprawach gastronomicznych, d’Artagnan i Aramis powierzyli mu bez namysłu troskę o jej urządzenie.
Idąc następnie do Portosa, spotkali na rogu ulicy du Bac Mousquetona, który z żałosną miną prowadził muła i konia.
— Ach! — zawołał d’Artagnan ze zdziwieniem i jednocześnie z pewną radością, — mój żółty konik! Popatrzno, Aramisie, na tego konia!
— Nikczemna szkapa! — odpowiedział Aramis.
— Otóż widzisz, mój drogi — mówił d’Artagnan, — na tym właśnie rumaku przybyłem do Paryża.
— Jakto? pan zna tego konia? — zapyta! Mousqueton, posłyszawszy te słowa.
— Szczególna barwa — zauważył Aramis; — nigdy w życiu nie widziałem podobnej maści.
— Bardzo wierzę — potwierdził d’Artagnan. — Dlatego też zapewne, jedynie z powodu tej właśnie maści, dano mi za niego trzy talary, szkapa bowiem nie jest warta pozatem nawet osiemnastu liwrów. Ale jakim sposobem koń ten dostał się w twoje ręce, Mousquetonie?
— Och! — odpowiedział służący, — niech pan nawet nie wspomina o tem. Jest to niegodziwość, popełniona przez męża naszej księżnej!
— Jakiej księżnej, Mousquetonie?
— Bo to, proszę pana, jesteśmy w wielkich łaskach u pewnej znakomitej damy, księżnej de..., przepraszam, ale pan mój zabronił mi wymieniać jej nazwisko... Otóż księżna chciała nas zmusić do przyjęcia drobnego upominku: wspaniałego wierzchowca hiszpańskiego i prześlicznego andaluzyjskiego muła. Ale małżonek jej dowiedział się o tem, przejął w drodze wysłane nam wierzchowce, a zamiast nich przysłał te oto ohydne bydlęta.
— Które obecnie odprowadzasz z powrotem? — spytał d’Artagnan.
— Tak jest — potwierdził Mousqueton. — Pojmuje pan, że nie możemy przyjąć podobnych szkap zamiast tych, które nam przyobiecano.
— Oczywiście... Chciałbym wprawdzie zobaczyć Portosa na moim żółtym koniku, bo w ten sposób miałbym przynajmniej wyobrażenie, jak sam na nim wyglądałem, przybywając do Paryża... ale nie zatrzymujemy cię, Mousquetonie; idź wypełnić otrzymane polecenie. Czy pan twój jest w domu?
— Jest, proszę pana — odrzekł Mousqueton, — ale w najgorszym humorze.
I powiedziawszy to, ruszył w dalszą drogę ku bulwarowi Grands-Augustins, a obaj młodzi ludzie poszli zastukać do drzwi skłopotanego Portosa. Ten jednak, choć spostrzegł dwóch przyjaciół, przechodzących przez podwórze, nie kwapił się przyjąć ich u siebie; dzwonili do niego daremnie.
Tymczasem Mousqueton, pędząc przed sobą obie wywłoki, minął Nowy Most i dotarł wreszcie na ulicę Niedźwiedzią, a przybywszy pod dom prokuratora, zastosował się dokładnie do rozkazu swego pana: przywiązał konia i muła do młotka przy drzwiach domu i, nie troszcząc się bynajmniej, co się dalej z nimi stanie, wrócił do Portosa z wiadomością, że wypełnił jego zlecenie.
Nieszczęsne zwierzęta, które nie otrzymały od rana ani odrobiny strawy, po niejakimś czasie tak niesfornie poczęły się zachowywać, targając w tę i ową stronę młotkiem, wiszącym u drzwi, i czyniąc ogromny hałas, że prokurator wysłał wreszcie swego młodego pomocnika z poleceniem, by się wywiedział w sąsiedztwie, czyją własnością jest koń i muł.
Pani Ćoquenard poznała swój dar, ale nie mogła zrazu odgadnąć, czemu przypisać odesłanie zwierząt z powrotem. Niebawem jednak odwiedziny Portosa wyjaśniły tajemnicę.
Wściekłość, błyszcząca w oczach muszkietera, mimo, że usiłował zapanować nad sobą, przeraziła sentymentalną jego kochankę. Mousqueton bowiem nie zataił przed swoim panem, że spotkał po drodze d’Artagnana i Aramisa i że d’Artagnan rozpoznał żółtego konika, jako tego samego wierzchowca, na którym przyjechał był do Paryża i za którego zapłacono mu trzy talary. Nie mogąc oczywiście wyjaśnić sprawy na wizycie u pani prokuratorowej ze względu na obecność jej męża, Portos, zabawiwszy u niej krótko, zdążył jedynie naznaczyć jej schadzkę koło klasztoru Saint-Magloire. Prokurator wprawdzie prosił go o pozostanie na obiedzie, lecz muszkieter gestem, pełnym godności, odmówił.
Pani Coquenard z drżeniem spieszyła w stronę klasztoru Saint-Magloire, przeczuwając, co ją czeka ze strony Portosa, który imponował jej swem pańskiem zachowaniem.
Wszystkie gromy i wyrzuty, jakie człowiek, ciężko zraniony w miłości własnej, rzucić może na głowę kobiety, runęły teraz na pochyloną głowę pani prokuratorowej.
— Chciałam zrobić jak najlepiej — usprawiedliwiała się. — Jeden z naszych klientów, handlujący końmi, winien nam pewną sumę pieniędzy, a że nie ma czem zapłacić, więc przyjęłam konia i muła na rachunek tego długu... przyrzekał bowiem, że dostarczy wspaniałe wierzchowce.
— Jeżeli dług jego wynosił więcej, aniżeli pięć talarów, moja pani — mówił Portos, — to handlarz ów jest złodziejem.
— Przecież każdy człowiek może się starać o kupno jaknajkorzystniejsze, panie Portosie — mówiła prokuratorowa, próbując się bronić.
— Nie, pani; ci, którzy rozglądają się za korzystnym handlem, winni pozwolić innym poszukać sobie bardziej wspaniałomyślnych przyjaciół.
To rzekłszy, Portos odwrócił się na pięcie, jakby w zamiarze odejścia.
— Panie Portosie! — wołała prokuratorowa, — źle uczyniłam, przyznaję. Nie należało się targować, gdy chodziło o wyekwipowanie takiego kawalera, jakim pan jesteś.
Portos, nie odpowiadając, ruszył krok naprzód, a pani prokuratorowej wydało się, że widzi go już niknącego w świetlanym obłoku, w otoczeniu księżnych i margrabin, które rzucały mu wory złota pod stopy.
— Na miłość Boga, panie Portosie! zatrzymaj się pan! — błagała, — zatrzymaj się, abyśmy się mogli porozumieć...
— Rozmowa z panią przynosi mi nieszczęście — oświadczył Portos.
— Więc powiedz pan, czego żądasz?
— Nic zgoła... bo gdybym nawet żądał czegoś, skutek będzie ten sam.
Prokuratorowa uwiesiła się u ramienia Portosa i zawołała w bolesnem podnieceniu:
— Panie Portosie! przebacz! ja przecież nie znam się na niczem. Czyż mogę wiedzieć, jaki jest dobry koń? czyż mogę wiedzieć, jaka uprząż jest potrzebna?
— Należało się zapytać mnie, bo znam się na tem, moja pani. Ale pani wolałaś czynić oszczędności... co więcej, pożyczać na lichwę.
— Uczyniłam źle, panie Portosie, ale zaręczam słowem honoru, że ten błąd naprawię.
— A to jakim sposobem? — pytał muszkieter.
— Posłuchaj. Dzisiaj wieczorem pan Coquenard udaje się do księcia de Chaulnes, który zawezwał go do siebie, nie będzie go tedy w domu conajmniej dwie godziny; przyjdź do mnie... będziemy sami i załatwimy nasze porachunki.
— To są dopiero słowa rozumne, moja droga! Takie postawienie sprawy to co innego!
— Więc przebaczasz mi?
— Zobaczymy — odpowiedział majestatycznie Portos.
I rozeszli się, powtarzając: „Do zobaczenia wieczorem.“
— Do kaduka! — myślał muszkieter, oddalając się, — zdaje się, że przybliżam się nareszcie do szkatuły pana Coquenarda.