Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
SPRAWA RODZINNA.

Atos wynalazł określenie: „sprawa rodzinna“. Sprawa rodzinna nie mogła podlegać kontroli kardynała; sprawa rodzinna nie obchodziła nikogo obcego, i wobec całego świata można było otwarcie zajmować się swą sprawą rodzinną, nie wywołując zdziwienia czy też nadmiernej ciekawości ludzkiej.
Tak więc Atos wynalazł określenie „sprawa rodzinna“, — Aramis podał myśl posłużenia się w niej pachołkami, — Portos wreszcie wskazał środki ku jej wykonaniu: dyament. D’Artagnan nie wynalazł nic, choć był najbardziej z całej czwórki pomysłowy, — należy tu jednak zaznaczyć, że paraliżowało go już samo nazwisko milady. Zresztą mylimy się: d’Artagnan wynalazł kupca na dyąment.
Śniadanie u pana de Tréville odbyło się wesoło, wśród niezwykle dobrych humorów. D’Artagnan miał już na sobie nowy mundur, odstąpiony mu przez Aramisa, który, jak wiemy, otrzymawszy od swego „księgarza-wydawcy“ sutą zapłatę za swój poemat, sprawił sobie aż dwa mundury, — że zaś byli z d’Artagnanem jednakowego wzrostu, więc mundur pasował doskonale. To też, gdy się po śniadaniu przyjaciele rozeszli, obiecawszy sobie spotkać się wieczorem w kwaterze Atosa dla ostatecznego omówienia szczegółów zamierzonego przedsięwzięcia, d’Artagnan przez dzień cały kręcił się po obozie, prezentując ten swój nowy mundur. I osiągnąwszy nareszcie cel swych marzeń, czułby się nasz młody Gaskończyk zupełnie szczęśliwym, gdyby myśl o milady, niby groźna chmura, nie zaciemniała mu horyzontu.
Wieczorem o umówionej godzinie czterej muszkieterowie, znalazłszy się znowu razem, postawili sobie przedewszystkiem do rozstrzygnięcia trzy następujące pytania: co napisać do brata milady? jakie zlecenia dać sprytnej osóbce w Tours? wreszcie, których służących wybrać na wysłanników? Każdy z obecnych zalecał swego służącego: Atos wychwalał dyskrecyę Grimauda, który przemawiał tylko wtedy, gdy pan odsznurował mu usta; Portos rozwodził się nad siłą Mousquetona, chłopa wielkiego wzrostu, który mógł poradzić czterem zwyczajnym ludziom; Aramis, zaufany w zręczność i spryt swego Bazina, wygłosił na rzecz jego pompatyczną przemowę, przedstawiając go, jako nieporównanego w takich sprawach posła; wreszcie d’Artagnan, pełen wiary w dzielność Plancheta, przypominał, jak dobrze giermek jego spisał się w trudnej przygodzie w Boulogne. Cztery te doskonałości czekały długo na ostateczne przyznanie palmy pierwszeństwa, dając swym panom sposobność do wygłoszenia na rzecz ich mnóstwa pochwał, których tu jednak nie powtarzamy z obawy znudzenia czytelnika.
— Niestety — oświadczył wreszcie Atos, — ten, którego wyślemy, powinien jednoczyć w sobie zalety wszystkich czterech.
— Ale gdzież takiego znaleźć?
— Niema takiego — rzekł Atos, — wiem doskonale; dlatego wybierzcie Grimauda.
— Mojem zdaniem odpowiedniejszy będzie Mousqueton.
— A ja uważam, że należy tu użyć Bazina.
— Wybierzcie najlepiej Plancheta; jest to dzielny i sprytny chłopiec, więc z wymaganych czterech zalet posiada aż dwie.
— Moi panowie! — odezwał się Aramis, — w wyborze naszym powinno rozstrzygać nie to, który z nich jest najdyskretniejszy, czy najsilniejszy, lub najprzebieglejszy, albo wreszcie najodważniejszy, ale to, który z nich najwięcej lubi pieniądze.
— Święta prawda, Aramisie! — oświadczył Atos; — należy tu liczyć się z wadami, a nie z zaletami danego osobnika. Jesteś doskonałym moralistą, księże dobrodzieju!
— Musimy nietylko starać się o powodzenie przedsięwzięcia, ale także być zabezpieczeni na wypadek jego niepowodzenia — mówił Aramis, — gdyż w razie przegranej stawką będą głowy, i to bynajmniej nie naszych służących...
— Mów ciszej, Aramisie — wtrącił Atos.
— Powtarzam: nie głowy służących, ale głowy ich panów, i tylko ich panów — ciągnął dalej Aramis. — Czyż służący nasi są nam tak oddani, by narażali dla nas swoje życie? Nie.
— Na honor! — rzekł d’Artagnan, — ja ręczyłbym niemal za Plancheta.
— A zatem, drogi przyjacielu, dodaj do tej jego wierności pewną sumkę, którąby mogła zapewnić mu dostatek, a będziesz mógł ręczyć podwójnie.
— Mój Boże! i tak zostaniecie oszukani — oświadczył Atos, który, gdy szło o jakieś dzieła ludzkie, był optymistą, ale ilekroć szło o samych ludzi, objawiał skończony pessymizm. — Przyrzekną wam wszystko, byleby zyskać pieniądze; ale, skoro przyjdzie do działania, strach ich obleci i sparaliżuje nawet dobre chęci. Skoroby zaś zostali schwytani i uwięzieni, ręczę, że wyjawią wszystko. Do licha! nie jesteśmy przecież dziećmi! Aby się dostać do Anglii — tu Atos zniżył głos, — trzeba przejechać całą Francyę, zasianą szpiegami i kreaturami kardynała... trzeba mieć pasport, aby wsiąść na okręt... trzeba znać język angielski, aby się wywiedzieć o drogę do Londynu... Sprawa wydaje mi się zatem bardzo trudną.
— Ależ nie spoglądajmy na nią tak ponuro! — zawołał d’Artagnan, który gorąco pragnął doprowadzić przedsięwzięcie do skutku. — Mnie, przeciwnie, wydaje się ona bardzo łatwą. Oczywiście, jeżeli w liście do lorda Wintera wypiszemy niestworzone rzeczy, przedstawimy kardynała w okropnych barwach...
— Ciszej! — rzekł Atos.
— Jeżeli będziemy pisali o intrygach i tajemnicach stanu — mówił półgłosem d’Artagnan, zastosowawszy się do przestrogi Atosa, — to nie ulega wątpliwości, że wtedy narazimy się wszyscy na łamanie kołem. Ale nie zapominajmy, na Boga, że piszemy w sprawie rodzinnej, jak to sam obmyśliłeś, Atosie, że piszemy do lorda Wintera tylko w tym celu, by po przyjeździe milady do Londynu uczynił ją dla nas nieszkodliwą. Napiszę więc list do niego w takich mniej-więcej słowach...
— No, no! słuchamy — rzekł Aramis, przybierając już zawczasu minę krytyka.
— „Szanowny panie i drogi przyjacielu...“
— Ach, tak! „drogi przyjacielu“ do Anglika! — przerwał Atos. — Ładny początek, d’Artagnanie! Za to jedno słowo będziesz poćwiartowany, zamiast być łamany kołem.
— W takim razie napiszę tylko krótko: „Panie“.
— Możesz nawet napisać: „Milordzie“ — oświadczył Atos, dbający zawsze o formy towarzyskie.
— „Milordzie! Czy przypominasz sobie małą polanę w okolicy Luksemburga, gdzie pasły się kozy...“
— Dobryś! teraz Luksemburg! Pomyślą, że to aluzya do królowej-matki... Jesteś dowcipny, ani słowa! — krytykował Atos.
— Napiszę więc poprostu: „Milordzie! Czy pamiętasz pan pewną małą polanę, gdzie darowano ci życie...“
— Drogi d’Artagnanie! nie będziesz nigdy dobrym stylistą — mówił Atos. — „Gdzie darowano ci życie“... To niegodne! Człowiekowi honoru nie przypomina się nigdy takich podarunków... Wypominane dobrodziejstwo staje się wprost obrazą.
— Jesteś nieznośny, mój kochany — oświadczył d’Artagnan. — I jeżeli mam pisać, podlegając twojej cenzurze, to wyrzekam się tego.
— I dobrze czynisz. Wywijaj szpadą i muszkietem; tymi instrumentami umiesz władać doskonale; lecz pióro oddaj księdzu dobrodziejowi, co mu się zresztą słusznie należy.
— Ależ tak! to zupełnie słuszne! oddaj pióro Aramisowi — rzekł Portos. — Przecie pisuje on rozprawy nawet po łacinie.
— Niech i tak będzie! — oświadczył d’Artagnan. — Ułóż więc ten list, Aramisie. Ale, na Ojca Świętego, postaraj się uczynić to bez zarzutu, bo uprzedzam cię, że i ja potrafię krytykować.
— Niczego więcej nie pragnę — odparł Aramis z tą naiwną wiarą w siebie, jaką odznaczają się poeci. — Ale wtajemniczcież mię w szczegóły, bo słyszałem tylko tak, mimochodem, że ta pani to wielkie ladaco, czego zresztą miałem dowód, słuchając jej rozmowy z kardynałem.
— Ciszej, do dyabła! — krzyknął Atos.
— Nie znam tedy szczegółów — mówił dalej Aramis.
— I ja także — oświadczył Portos.
D’Artagnan i Atos przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, — wreszcie Atos, bledszy w tej chwili, niż zwykle, skinął potakująco, z czego d’Artagnan zrozumiał, że może mówić, więc rzekł:
— Otóż, mojem zdaniem, należałoby napisać tak: „Milordzie! Bratowa pańska jest zdeklarowaną zbrodniarką. Przedewszystkiem starała się o zabicie pana, aby zagarnąć pański majątek. Nie mogła jednak poślubić pańskiego brata, albowiem była już zamężna we Francyi, gdzie została...“
D’Artagnan zawahał się, jakby szukając odpowiedniego słowa, i spojrzał na Atosa.
— „Wypędzona przez męża“ — dokończył Atos.
— „Ponieważ była napiętnowana“ — mówił dalej d’Artagnan.
— Ależ to okropne! — zawołał Portos. — Chciała zabić swego szwagra?
— Tak.
— Była zamężna? — pytał Aramis.
— Tak.
— I mąż jej przekonał się, że ma ona wypalony na ramieniu znak lilii? — zawołał Portos.
— Tak.
Te trzy potwierdzenia wypowiadał Atos głosem, w którym drżał cały tragizm jego duszy.
— A kto widział ten kwiat lilii? — pytał Aramis.
— D’Artagnan i ja, albo raczej, aby zachować porządek chronologiczny, ja i d’Artagnan — odpowiedział Atos.
— I mąż tej nikczemnej istoty jeszcze żyje? — indagował Aramis.
— Żyje.
— Jesteś tego pewny?
— Jak najpewniejszy.
Nastała chwila grobowej ciszy, podczas której każdy z obecnych ulegał wrażeniom, odpowiadającym swemu usposobieniu.
— Tym razem — odezwał się Atos, przerywając pierwszy milczenie — d’Artagnan dał nam pomysł doskonały. Od tego właśnie należy list rozpocząć.
— Do licha! masz słuszność, Atosie — rzekł Aramis. — Ale ułożenie takiego listu jest nad wyraz trudne. Sam pan kanclerz byłby w niemałym kłopocie, gdyby był zmuszony zredagować pismo w tym sensie, a wiadomo przecież, że pan kanclerz jest wybornym stylistą. Mniejsza jednak o to. Uciszcie się; zaczynam pisać.
Tu Aramis wziął pióro do ręki, namyślał się przez chwilę, poczem nakreślił kilkanaście wierszy pięknym, drobnym, kobiecym charakterem, a następnie głosem łagodnym i powolnym, kładąc nacisk na każde słowo, odczytał, co następuje:

„Milordzie!
Osoba, pisząca do ciebie, miała zaszczyt kiedyś skrzyżować z tobą szpadę na małym placyku przy ulicy d’Enfer. Od tego czasu byłeś łaskaw nazwać się kilkakrotnie przyjacielem swego chwilowego przeciwnika. Odwdzięczając się za tę przyjaźń, przesyła on ci obecnie pewną przestrogę. Dwukrotnie już omal nie stałeś się ofiarą złych instynktów swej blizkiej krewnej, którą uważasz za swoją spadkobierczynię, albowiem nie wiesz o tem, że wprzód, zanim zawarła małżeństwo w Anglii, była już zamężna we Francyi. Obecnie za trzecim razem możesz uledz w tej walce. Krewna pańska wyjechała nocą z Rochelli do Anglii. Bacz na jej przybycie, żywi ona bowiem straszliwe zamysły. Jeżeli zaś pragniesz się z całą pewnością przekonać, do czego jest zdolna, wyczytaj jej przeszłość, zapisaną na lewem jej ramieniu.“

— Otóż tak będzie doskonale! — rzekł Atos. — Masz, drogi Aramisie, styl sekretarza stanu. Lord de Winter, jeżeli ta przestroga dojdzie rąk jego, będzie się miał teraz na baczności. A gdyby nawet list wpadł w ręce Jego Eminencyi, nie może nas skompromitować. Ponieważ jednak służący, który pojedzie z listem, mógłby nas oszukać i, dotarłszy zaledwie do Chatellerault, twierdzić, że był w Londynie, daj mu teraz, d’Artagnanie, tylko połową przyrzeczonej sumy i obiecaj, że resztę wypłacisz, gdy przywiezie odpowiedź. Czy masz dyament?
— Mam coś lepszego, bo pieniądze.
I mówiąc to, d’Artagnan rzucił na stół pękaty worek.
Usłyszawszy brzęk złota, Aramis obejrzał się, Portos poruszył się na krześle, tylko Atos pozostał obojętnym.
— Ile jest w tym woreczku? — zapytał.
— Siedem tysięcy liwrów w dwunastofrankowych ludwikach.
— Siedem tysięcy liwrów? — zawołał Portos. — Więc ten brzydki, mały dyament wart był aż tyle?
— Tak się zdaje — odpowiedział Atos. — Nie przypuszczam bowiem, aby nasz przyjaciel d’Artagnan dołożył coś z własnych pieniędzy...
— Z tem wszystkiem, panowie — rzekł d’Artagnan, — zapominamy najzupełniej o naszej królowej. Należy przecie pomyśleć też o bezpieczeństwie drogiego jej Buckinghama. To przynajmniej winniśmy jej ze swej strony.
— Istotnie — odparł Atos. — Lecz to należy już do Aramisa.
— Cóż mam zatem uczynić? — zapytał Aramis, rumieniąc się.
— Rzecz zupełnie jasna — oświadczył Atos. — Napisz drugi list do owej sprytnej osóbki, mieszkającej w Tours.
Aramis ujął znowu pióro, pomyślał przez chwilę i, nakreśliwszy kilkanaście wierszy, poddał je ocenie przyjaciół:
— „Kochana kuzynko...“
— Aha! — odezwał się Atos, — więc ta sprytna osóbka jest twoją krewną?
— Cioteczną siostrą — odparł Aramis.
— Niech więc będzie list do kuzynki.
Aramis czytał dalej:

„Kochana kuzynko! Jego Eminencya pan kardynał, którego oby Bóg zachował jak najdłużej dla szczęścia Francyi i wytępienia wrogów królestwa, spodziewa się już niedługo zakończyć zbrojną roz-
prawę ze zbuntowanymi heretykami z Rochelli. Wobec tego możliwe jest, że angielska flota nie przyjedzie wcale z odsieczą. Ośmieliłbym się nawet twierdzić, że pan Buckingham nie będzie mógł wogóle wyruszyć, bo, jak się zdaje, jakiś ważny wypadek stanie mu na przeszkodzie. Jego Eminencya jest najznamienitszym z polityków minionych czasów, z polityków teraźniejszości, a pewnie i przyszłości; gotówby zgasić nawet słońce, gdyby mu blask jego przeszkadzał. Donieś te pomyślne nowiny swej siostrze, kochana kuzynko. Śniło mi się, że ten przeklęty Anglik zginął; nie mogę sobie tylko przypomnieć, czy zginął od żelaza, czy od trucizny. To jednak pewne, że miałem taki sen, — a wiesz o tem, że sny moje sprawdzają się zawsze. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.“

— Doskonale! — zawołał Atos. — Jesteś, kochany Aramisie, królem poetów; przemawiasz, jak Apokalipsa, a słowa twoje są, jak Ewangelia. Obecnie pozostaje list ten zaadresować.
— To nader łatwe — odparł Aramis.
I złożywszy kokieteryjnie liścik, napisał na nim:
„Do panny Michoń, właścicielki składu bielizny w Tours.“
Trzej przyjaciele spojrzeli na siebie z uśmiechem; czegoś podobnego żaden z nich nie oczekiwał.
— A teraz pojmiecie, panowie — mówił Aramis, — że jedynie Bazin może ten list zawieźć do Tours. Kuzynka moja zna Bazina i ufa mu; ktokolwiek inny mógłby popsuć sprawę. Zresztą Bazin pragnie się odznaczyć i jest uczony; Bazin, panowie, czytywał dzieła historyczne i wie, że Sykstus Piąty został papieżem, aczkolwiek zamłodu pasał trzodę. Ponieważ zaś Bazin ma zamiar równocześnie ze mną poświęcić się stanowi duchownemu nie traci nadziei, że zostanie jeszcze kiedyś papieżem, a przynajmniej kardynałem, więc zrozumiecie, iż człowiek, którego ożywiają takie pragnienia i myśli, nie da się pojmać w niewolę, a gdyby nawet spotkał go taki los, będzie wolał raczej ponieść śmierć męczeńską, aniżeli powiedzieć choćby jedno słowo.
— Bardzo dobrze! — oświadczył d’Artagnan. — Godzę się jak najchętniej, aby Bazin podjął się tego posłannictwa; lecz proszę również o uznanie zalet Plancheta. Milady kazała go kiedyś wyrzucić za drzwi i obić dotkliwie; Planchet ma doskonałą pamięć, i mogę zaręczyć, że, jeżeli tylko nadarzy się mu sposobność do zemsty, pozwoli się raczej zabić, niżby się jej miał wyrzec. A tak, jak sprawa w Tours, Aramisie, jest twoją sprawą, tak znowu sprawy londyńskie są mojemi sprawami. Dlatego proszę, abyśmy na wysłannika do Londynu wybrali Plancheta, który zresztą był już tam ze mną i potrafi powiedzieć najzupełniej poprawnie: „London, sir if you please“, jakoteż: „My master, lord d’Artagnan“, wobec czego bądźcie panowie przekonani, że da on sobie radę i w drodze do stolicy Anglii i zpowrotem.
— W takim razie — odezwał się Atos — trzeba dać teraz Planchetowi siedemset liwrów, a drugie siedemset po powrocie; Bazin zaś otrzyma obecnie trzysta liwrów i trzysta po powrocie. Pozostanie nam tedy całego kapitału pięć tysięcy liwrów, z których każdy z nas niech weźmie po tysiącu i użyje, jak mu się spodoba, a tysiąc liwrów pozostawimy na nieprzewidziane wypadki i na wspólne potrzeby, zlecając pieczę nad tymi pieniędzmi naszemu kochanemu księdzu dobrodziejowi. Czy zgadzacie się panowie?
— Kochany Atosie — odparł Aramis, — przemawiasz, jak Nestor, który, jak wiadomo, był najmędrszym z Greków.
— A więc wszystko ułożone — oświadczył Atos. — Postanawiamy tedy, że Planchet i Bazin wyruszą w drogę. Prawdę mówiąc, nie martwię się, że Grimaud zostaje, gdyż przyzwyczajony jestem do jego usług, on zaś do moich wymagań, co mi dogadza. Przytem dzień wczorajszy naraził nieco na szwank jego zdrowie, a ta podróż mogłaby go dobić.
Przywołano Plancheta i objaśniono, jakie go czeka zadanie, o czem zresztą uprzedził go już pierwej d’Artagnan, nadmieniając, że dobre spełnienie tego zadania przyniesie mu sławę i nagrodę pieniężną, i ostrzegając o niebezpieczeństwach, jakie mu w drodze grozić mogą.
— Schowam list za podszewkę ubrania — oświadczył Planchet, — a w razie, gdybym został uwięziony, połknę go.
— Lecz w takim razie nie mógłbyś już wypełnić otrzymanego polecenia — rzekł d’Artagnan.
— Niech mi pan da kopię listu dzisiaj wieczorem, a jutro rano będę go już umiał na pamięć.
D’Artagnan spojrzał na przyjaciół, jakgdyby chcąc powiedzieć: „A co? czyż nie przyrzekałem wam tego?“
— Będziesz miał tedy — kończył d’Artagnan — osiem dni czasu na drogę do lorda Wintera i osiem dni na powrót, czyli razem dni szesnaście. Jeżeli za szesnaście dni od dzisiaj nie stawisz się tutaj o godzinie ósmej wieczór, nie dostaniesz ani grosza więcej, choćbyś się spóźnił tylko o pięć minut.
— W takim razie — rzekł Planchet — poproszę, aby mi pan kupił zegarek.
— Weź ten — odezwał się Atos, podając mu z wielkopańską wspaniałomyślnością własny zegarek — i sprawuj się dzielnie. Pamiętaj, że gadatliwością, paplaniem i wogóle nieopatrznością możesz narazić głowę swego pana, który tak bardzo ufa w twą wierność, iż poręczył nam za ciebie. Pamiętaj także, że, gdybyś z własnej winy sprowadził na pana d’Artagnana jakie nieszczęście, potrafię cię odnaleźć wszędzie, a odnajdę w tym celu, aby ci brzuch rozpłatać.
— Och, panie! — zawołał Planchet, urażony nieufnością, cofając się w przerażeniu na wypowiedzianą tak spokojnie groźbę muszkietera.
— A ja — krzyknął Portos, zataczając straszliwie oczyma, — a ja obedrę cię żywcem ze skóry! Zapamiętaj to sobie!
— Ach, panie!
— Ja zaś — oświadczył Aramis słodkim i dźwięcznym głosem — upiekę cię na wolnym ogniu, jak ludożerca.
— Ach, panie!
I Planchet rozpłakał się, — nie śmiemy twierdzić, czy ze strachu wobec tych miłych obietnic, jakie usłyszał, czy też z rozrzewnienia na widok jednomyślności, łączącej czterech przyjaciół.
D’Artagnan podał mu ręką i uścisnął go.
— Nie lękaj się, Planchecie — rzekł od niego. — Panowie mówią to wszystko z przywiązania do mnie, jednak w rzeczywistości bardzo cię lubią.
— Ach, panie! — odpowiedział Planchet, — albo wypełnię, co mi polecono, albo pozwolę się posiekać na ćwierci... Ale, gdyby nawet posiekano mię na drobne kawałeczki, żadna z cząstek mego ciała ani piśnie o tajemnicy... Miech pan będzie o to spokojny.
Postanowiono, że Planchet wyruszy następnego dnia o godzinie ósmej rano, tymczasem zaś w ciągu nocy, stosownie do swej obietnicy, nauczy się listu na pamięć. Skorzystał więc Planchet na tym układzie całe dwanaście godzin zwłoki, zobowiązując się wrócić szesnastego dnia o godzinie ósmej wieczorem.
Nazajutrz rano, gdy już dosiadł konia, d’Artagnan, mający w głębi duszy słabość dla księcia Buckinghama, odprowadził swego służącego na bok i rzekł:
— Słuchaj, Planchecie! Skoro oddasz list lordowi Winterowi i on go przeczyta, powiesz mu jeszcze te słowa: „Niech pan czuwa dobrze nad Jego Wysokością księciem Buckinghamem, gdyż chcą go zamordować.“ Widzisz z tego, jak ważna i doniosła jest cała ta sprawa. Nieuprzedziłem nawet moich przyjaciół, że ci powierzę tę tajemnicę, a pisać o niej pod żadnym pozorem nie mogę.
— Niech pan będzie spokojny — odparł Planchet. — Przekona się pan, że można na mnie liczyć.
I przy tych słowach dosiadłszy wybornego konia, którego miał pozostawić w odległości dwudziestu mil od obozu, by stamtąd jechać dalej dyliżansem pocztowym, Planchet ruszył naprzód galopem. Podczas zaś drogi w uszach mu jeszcze brzmiały, przejmując go dreszczem trwogo, piękne obietnice, uczynione mu przez muszkieterów. Pozatem jednak był pełen najlepszych nadziei.
Bazin wyruszył do Tours następnego dnia rano; wyznaczono mu na wypełnienie polecenia osiem dni czasu.
Łatwo zrozumieć, że podczas nieobecności tych dwóch zaufanych i wiernych sobie służących czterej przyjaciele bardziej niż kiedykolwiek-indziej wypatrywali oczy, uważali, skąd wiatr wieje, i wytężali słuch, całe dnie spędzając na podsłuchiwaniu, co naokół mówiono, na szpiegowaniu kardynała i na wypatrywaniu, skąd przybywają do niego gońcy. Niejednokrotnie też ogarniała ich trwoga, choć ukrywana przed, okiem ludzkiem, gdy niespodziewanie wezwano ich do wypełnienia jakiegoś rozkazu. A przytem musieli się mieć sami ciągle na baczności: milady była upiorem, który, skoro raz się komuś ukazał,, spędzał mu spokojny sen z powiek.
Ósmego dnia rano Bazin, wyświeżony, jak zawsze, i uśmiechnięty, wszedł do gospody Parpaillota, gdzie czterej przyjaciele zasiadali właśnie do śniadania, i odezwał się w umówiony sposób:
— Panie Aramisie, oto odpowiedź pańskiej kuzynki.
Czterej przyjaciele spojrzeli rozradowani po sobie: połowa zadania była wypełniona, — co prawda, połowa łatwiejsza i mniej wymagająca czasu.
Aramis, którego oblicze na te słowa pokryło się rumieńcem, odebrał list, napisany niewprawnem pismem i niebardzo godzący się z zasadami ortografii.
— Wielki Boże! — zawołał, wybuchając śmiechem, — tracę doprawdy wszelką nadzieję! ta biedna Michoń nigdy już nie będzie pisała tak, jak pan de Voiture.
— Któż to zacz ta piętna Miżon? — pytał szwajcar, który właśnie w chwili, gdy list doręczono, gawędził z muszkieterami.
— Och, mój Boże! — odparł Aramis, — jest to sobie pewna skromna osóbka, właścicielka niewielkiego składu bielizny, którą jednak kochałem bardzo i którą prosiłem, by napisała do mnie choć kilka słów w dowód pamięci.
— To tjabła! — odezwał się szwajcar, — jeszeli fykląda tak samo fspaniale, jak jej pismo, to masz szczęście, przyjacielu.
Aramis przeczytał list i podał Atosowi.
— Patrzaj, co pisze — rzekł.
Atos spojrzał na kartkę i dla obalenia wszelkich podejrzeń, jakie mogłyby się zrodzić w głowie szwajcara, przeczytał ją głośno:

„Kochany kuzynku! Obiedwie z siostrą odgadujemy doskonale sny i nawet boimy się ich okrutnie.
Lecz mam nadzieją, iż o twoim śnie będzie można powtórzyć przysłowie: Sen mara, Bóg wiara! Zegnaj! Niech ci los sprzyja, a staraj sią, abyśmy otrzymały otobie kiedy-niekiedy jakąś wiadomość.“

— O jakimże to śnie tu mowa? — zapytał dragon, który zbliżył się do stołu podczas czytania listu.
— O jakim śnie? — powtórzył szwajcar.
— Och, panowie! nic nadzwyczajnego — mówił Aramis. — Śniło mi się coś tam niedawno, i zawiadomiłem o tem swoje kuzynki.
— Tak, to parco naturalne opofiatać sfoje sny... A fiecie, panowie? mnie się nikty nic nie śni.
— Jesteś pan w takim razie szczęśliwym człowiekiem — rzekł Atos, powstając z miejsca, — i żałują bardzo, że nie mogą powiedzieć tego o sobie.
— Nikty! — powtarzał szwajcar, uradowany, że Atos zazdrości mu czegoś, — nikty a nikty!
D’Artagnan, widząc, że Atos wstaje, poszedł za jego przykładem, a ująwszy go pod ramią, wyszedł z nim razem.
Portos i Aramis pozostali, żartując dalej z dragonem i szwajcarem.
Bazin poszedł się przespać na wiązce słomy, — a ponieważ miał bujniejszą od szwajcara wyobraźnią, przyśniło mu sią, że Aramis został wybrany papieżem i że jemu włożył na głową kapelusz kardynalski.
Jak już powiedzieliśmy, szczęśliwy powrót Bazina połowicznie tylko rozwiał dręczące czterech naszych przyjaciół niepokoje. Dnie oczekiwania na rezultat drugiej sprawy dłużyły się im niesłychanie, i d’Artagnan gotów byłby założyć się teraz, że dzień ma obecnie czterdzieści osiem godzin. Zapominał, że w podróżach morskich bywają nieuniknione i nie dające się naprzód obliczyć zwłoki. W przesadnych zaś barwach malując sobie wszechwładzą milady, przypisywał tej kobiecie, wydającej mu się wprost szatanem, pomoc nadnaturalnych potęg. A w takiem podnieceniu ducha zdarzało mu się nieraz, iż, usłyszawszy w nocy najlżejszy szmer, wyobrażał już sobie, że to idą po niego straże, by skonfrontować go oraz jego przyjaciół ze schwytanym Planchetem i następnie uwięzić. Co więcej, ufność, jaką pokładał niegdyś w swym zacnym giermku, malała obecnie z dnia na dzień, i ogarniający go w tym względzie niepokój rósł z dniem każdym tak dalece, że się nawet udzielił Portosowi i Aramisowi. Jeden tylko Atos nie wzruszał się niczem, jakgdyby nie groziło im żadne niebezpieczeństwo i jakgdyby okoliczności ich bytowania nie uległy żadnej zgoła zmianie.
Gdy wreszcie nadszedł szesnasty dzień nieobecności Plancheta, ogarnęło d’Artagnana i jego dwóch przyjaciół tak straszne podniecenie, że nie mogli usiedzieć na miejscu i błąkali się, jak cienie, na drodze, którą Planchet miał wracać.
— Jesteście doprawdy chyba dziećmi, nie zaś mężczyznami — odezwał się do nich widząc to Atos, — skoro jedna kobieta napawa was tak wielkim strachem. O cóż wam zresztą chodzi? Obawiacie się dostać się do więzienia?... Cóż wielkiego?! Wyzwolą nas stamtąd, tak, jak wyzwolono panią Bonacieux. Lękacie się może, że nam zetną głowy? A przecież codziennie na wałach fortecznych narażamy się, nie tracąc fantazyi, na pewniejsze niebezpieczeństwa; kula może potrzaskać nam członki, a jestem przekonany, że chirurg, odejmując nam naprzykład nogę, sprawi nieporównanie większe cierpienie, aniżeli kat, ścinając głowę. Czekajcie spokojnie! Za dwie godziny, za cztery, za sześć, może zresztą nieco później, Planchet zjawi się najniezawodniej; przyrzekł, że przybędzie, a ja pokładam zupełną w tej obietnicy ufność... Planchet wydaje mi się nader dzielnym chłopakiem.
— A jeżeli nie przybędzie wcale? zapytał d’Artagnan.
— Gdyby nie przybył, byłoby to tylko dowodem, że z powodu jakiegoś wypadku zatrzymał się w drodze. Mógł przecie spaść z konia, mógł runąć z mostu do rzeki, mógł przy zbyt szybkiej jeździe nabawić się zapalenia płuc... Nie zapominajcie, panowie, że wszelkie wypadki są możliwe. Życie jest jakby różańcem, złożonym z drobnych udręczeń, a ziarnka jego filozof przesuwa z uśmiechem na ustach. Bądźcie filozofami, tak, jak ja, moi panowie. Siadajmy do stołu i pijmy! Nigdy przyszłość nie wydaje się tak różową, jak wówczas, gdy się na nią spogląda poprzez szklankę chambertina.
— Zapewne — odparł d’Artagnan zamyślony. — Ale co do mnie, mam teraz zawsze niepokojące wrażenie, że wino, które piję, pochodzi z piwnic milady.
— Jesteś nazbyt wybredny! — żartował Atos. — Taka piękna kobieta!...
— Kobieta ze znaczkiem — zaśmiał się brutalnie Portos.
Atos wzdrygnął się, przesunął ręką po czole i wstał, nie mogąc opanować nerwowego drżenia.
Dzień wreszcie począł się zwolna chylić ku wieczorowi, i gospody zapełniały się pijącymi. Atos, który przypadającą nań część sumy ze sprzedaży dyamentu miał przy sobie, nie wychodził wcale od Parpaillota. Znalazłszy w panu de Busigny, który zresztą poczęstował ich przewybornym obiadem, godnego siebie towarzysza, muszkieterowie zabawiali się z nim, grając w kości, gdy wybiła godzina siódma i rozległy się kroki straży, zmieniających się na posterunkach. O godzinie siódmej i pół zatrąbiono wieczorną pobudkę.
— Jesteśmy zgubieni! — szepnął Atosowi do ucha d’Artagnan, z drżeniem wyczekujący powrotu Plancheta.
— Chcesz powiedzieć, że przegraliśmy — odezwał się spokojnie Atos, wyjmując z kieszeni cztery pistole i rzucając je na stół, jako przegraną stawkę. — No, panowie, trąbią pobudkę do snu; chodźmy spać — dokończył.
I czterej nasi muszkieterowie wyszli z oberży Parpaillota. Atos z d’Artagnanem szli przodem, Aramis zaś, trzymając Portosa pod ramię, podążyli za nimi. Aramis przeżuwał jakieś wiersze, — Portos od czasu do czasu targał niecierpliwie wąsa.
Lecz oto nagle stanął przed nimi w ciemności jakiś cień, dobrze znany z kształtu d’Artagnanowi, i ozwał się głos znajomy:
— Przynoszę panu płaszcz, bo wieczór jest chłodny.
— Planchet! — zakrzyknął d’Artagnan radośnie.
— Planchet! — powtórzyli Portos i Aramis.
— No, taki Planchet! — rzekł spokojnie Atos. — Dlaczego to was dziwi? Przyrzekł nam stawić się o godzinie ósmej, a oto właśnie bije ósma. Doskonale, Planchecie! jesteś słownym chłopakiem! I jeżelibyś kiedy porzucił swego pana, znajdziesz u mnie zawsze służbą.
— Och, nie, proszą pana! — oświadczył Planchet, — nie porzucą nigdy służby u mego pana.
D’Artagnan, który w tej chwili uczuł, że mu Planchet wsuwa jakąś kartką do ręki, miał wielką ochotą uścisnąć go tak, jak go uściskał przed wyjazdem, — ale się pohamował w obawie, aby taki wylew uczucia, okazywany służącemu na środku ulicy, nie wydał się komu z przechodzących podejrzanym.
— Mam list w ręku — rzekł półgłosem do Atosa i pozostałych przyjaciół.
— Dobrze — rzekł Atos. — Wracajmy do domu; tam go odczytamy.
D’Artagnan miał wrażenie, że list ten wprost pali mu dłoń; pragnął przyspieszyć kroku, lecz Atos ujął go pod ramią i zmusił iść dalej równym, spokojnym krokiem. Gdy weszli wreszcie do namiotu i zapalili lampą, Planchet stanął przy drzwiach, aby wczas ostrzedz czterech przyjaciół przed jakim nieproszonym gościem, a d’Artagnan drżącemi rąkami rozerwał pieczęć i otworzył list. Zawierał on tylko pół wiersza pisma prawdziwie angielskiego w stylu iście spartańskim:
Thank you! be easy.“
Co znaczyło: „Dziękuję! bądźcie spokojni.“
Atos wziął list z rąk d’Artagnana, zbliżył do lampy, zapalił i nie wypuścił pierwej, aż cała kartka zmieniła się w popiół, — poczem zawołał Plancheta:
— Teraz, mój chłopcze — rzekł, — możesz słusznie dopominać się o należne ci siedemset liwrów, chociaż, jak widzisz, nie narażałeś się wcale tak bardzo, wioząc list podobnej treści.
— To odemnie nie zależało — odparł Planchet. — Wynalazłem zato mnóstwo sposobów, aby go ukryć.
— Opowiadaj! — rzekł d’Artagnan niecierpliwie.
— To, proszą pana, strasznie długa historyą.
— Masz słuszność, Planchecie — oświadczył Atos. — Zresztą otrąbiono już pobudką do spoczynku, i zwrócilibyśmy na siebie uwagą, nie gasząc światła dłużej, aniżeli czynią to w innych namiotach.
— Niech i tak będzie — rzekł d’Artagnan. — Chodźmy więc spać. Dobranoc, Planchecie! śpij dobrze!
— Och, proszę pana, będę spał spokojnie po raz pierwszy od dni szesnastu.
— Ja również — oświadczył d’Artagnan.
— I ja! — rzekł Portos.
— I ja także! — dodał Aramis.
— Jeżeli chcecie wiedzieć prawdę, to i jak również! — przyznał się Atos.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.