Trzy Duchy/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy Duchy |
Pochodzenie | Poezye Studenta Tom I |
Wydawca | F. A. Brockhaus |
Data wyd. | 1863 |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I |
Indeks stron |
Gdzie ziemia dzika, cudna i urocza
Od reszty świata przeparta górami —
Myśl stwórcy w ludzi posiana prorocza,
Cuda swe dała wywalczać cudami —
Człowiek tamtejszy jak skała z granitu,
Nielada myślą swą duszę upoi,
Aż jak lawina ze skal swoich szczytu
Spada na wroga w walk rozpaczy zbroi.
Bo lud pasterski wzrósł sercem nad góry,
Głęboki w duszy jak jego jeziora
Spokojny myślą jak cisza wieczora,
Gwałtowny w walce jak wodospad, który
Z skał grzmi spieniony w bezdenne otchłanie.
Jak ciche fletu pasterskiego granie
Pośród Alpejskich wąwozów doliny,
Chyży jak strzała, co puszczona śmiele,
Gwiźnie ku słońcu nad ziemi wyżyny
I w lot dosięgnie orła lub gazellę.
I w pieśniach swoich rzewny, pieszczotliwy,
Słysząc trzód dzwonki, i ryk bydła głośny,
Pasterską piosnkę zanuci radośny.
Twardy jak skała, jak ona rzewliwy,
Co choć swem czołem urąga wszem czołom,
To piosnki rzewne porywa w swe szczyty,
Tuli — powtarza — unosi w błękity
I z łzą milczącą oddaje aniołom,
On nad swe życie kocha ziemię swoją,
Nowa «Ojczyzna» jedyną mu zbroją. —
Od gór tych twardszą przez męztwa granity,
I głębszą w duchu nad jezior głębiny,
W pierś takich ludów pan nad ziemi szczyty
Swój piorun miota —
Ciało myśli — czyny! —
Szwajcarjo! stwórca cię skrzydły swojemi
Na wieki wieków oddzielił od ziemi!
W chaosie światów — w chwili burzy, chmury
Gdy skamieniały — stanęły twe góry — !
A gdyś cierpiała w mękach Izraela,
Dał tobie zostać matką — matką Tela!
A odtąd burze, prądy reszty świata
Nie przeskoczyły granic twoich progów,
Nie tylko orzeł te kraje przelata,
Lub wtóry orzeł z rzędu ludzi — Bogów —
Co na twych skałach wyrył trzy imiona
Iskrami wspomnień nad późne plemiona:
« Annibal! Karól! Napoleon!»
Z gromem
W dłoniach, minęli twych otchłani brzegi,
Olbrzymie góry karląc swym ogromem
W pędzie jak orły, lub potoków fale,
Wieki po wiekach jak w burzy przebiegi
Wyścigając się, przelecieli w szale —
A niżej imię z twych szczytów strącone,
Jak olbrzym z skały — jak kroi wodospadów.
O ty Burgundjo! pomnisz dni minione,
Gdy on wódz śmiały zszedł w kraje naddziadów,
A klęska jego od Francuzkich granic
Aż nad Lemanu zabrzmiała zwierciadła?
Gdzie także życie miano sobie za nic
I Czajlon święty — a ich pamięć podła!
Lecz odtąd kopyt trzech rumaków dźwięki,
Jak pieśń od miecza, co w arfę uderzy,
Waszych skał nieme powtarzają jęki,
Echem jak hasło od wieży do wieży —
Tak wieki wiekom — plemionom plemiona
Z drgającem sercem z iskrami w źrenicy,
Wtórzą trzy jasne olbrzymie imiona
W głos nieśmiertelny — lotem błyskawicy — !
Ale po wilkach tę ziemię cudowną
Także despoty pokaziła noga,
Ziemię fal dźwiękiem, burzą gór wymowną
Marzyła także zakuć ręka wroga
Pasterzy cichych i pieśnią zwolonych,
Ubogich w duchu a błogosławionych,
Spierścienić wężem niewoli łańcucha
I wyssać serce narodu — i ducha!
Wtedy łzom twoim w opłakanej doli,
Gdyś wyciągała w kajdanach dzwoniące
Ramiona twoje pomsty błagające —
On co jest ojcem i twórcą wolności,
Ale i twórcą ludowej niewoli,
Widząc pastuszków świat w takiej ciemności,
Dał im wypłakać «wolność!» w tęcz jasności —
I wśród nich dał im na skon kusiciela
Wilhelma Tela!
Milczący, cichy, tajemny jak góry,
W niewoli ziemi, w wodospadów szumie,
Poczynał dumać młodzieniec ponury
Co jest ojczyzna — w wrogów podłym tłumie!
I wezwał z niebios mściciela anioła,
By zgładzić piekieł czarnego szatana,
I porwał strzałę — jak skrzydło sokoła,
A nią powalił w proch swego tyrana —
I znowu ciche w górach dzwonią trzody,
Znowu w dolinach kwili flet pasterzy,
A z skał huczące upadając wody,
Na wieki szumiąc imiona rycerzy.
Za fal przestrzenią których modre łono
Tajną granicę stanowiło jego,
Był kraj zielony, tej ziemi koroną,
Kraj puszcz i borów i nieba jasnego —
O! długo, długo, był rajem swobody —
Długo dzikiemi modlił się pieśniami,
Zanim go święte ochrzciwszy narody,
Kląć nauczyły dzwoniąc kajdanami!
«Kolumbus!»
Woła fala zemstą, zapieniona,
Rozbijając się na skale,
«Waszyngton!»
Odpowiada skała nieskruszona,
Prąc fale — i wieki całe!
Bo prócz jaskółki przeleciał to morze
Człowiek natchniony na łabędziu śnieżnym,
I skrzydeł maszty objęciem lubieżnem
Rozpiął przeczuciem — skąd wstawały zorze —
Ląd! ląd! wycisnął tobie łzy radości,
Obyś był lepiej nie płakał tej wieści,
I nie odsłaniał brzegów zieloności,
Co mszcząc na tobie proroku, boleści
Wydarła tobie wzrok światła jasnego,
Żeś z wstrętem rzucał piekło świata tego —
Z wnętrza tej ziemi, z krwi jej ludzi, krocie
Wydarli ludzie — swoją własną nędzę!
Gnębiąc jej synów, nurzając się w złocie
Hiszpania zguby swej osnuła przędzę —
I jedną piersią mieszkańcy
W niewoli krwawej jęknęli,
I łańcuchami brzęknęli,
Niosąc żal, żal wygnańczy.
Długo ręka tyrana
Gniotła biedne to plemię,
Aż głos kajdan szatana
Co obwiodły tę ziemię,
Odbił się o jasne niebo
I mord się stał serc wszystkich powszechną potrzebą!
I długo długo wzajemne szły mordy:
Raz hufce czarne zajadłych Hiszpanów,
To znów z krwią innych zespolone hordy,
Darły się śmiercią w objęcia Brytanów —
Aż po wiekach niewoli,
Bije chwila zbawienia;
Powstał naród z niedoli
Odrzucił pleśń zwątpienia.
Słuchając jęków i przekleństw zgrozy,
Bolejąc braci boleścią,
Waszyngton urósł z tą częścią:
Niosąc blizny
Dla ojczyzny,
Myśląc jak stargać powrozy —
Poślubił chwile — i młodzieńcze lata,
I myśl swą każdą ubóstwionej ziemi
Wybił z pod jarzma, a w zdumieniu świata,
Przy śmierci widział swych braci wolnymi!
I posąg stanął wśród ludu,
W swój cień zwołując narody,
Co biegły z krajów niewoli
Szukać schronienia swobody —
W ciemności, nie zwątpić o cudu,
Piorun co świeci ich doli!
Wolności błysła jutrzenka,
Co jasną gwiazdą im pała,
Przed bóstwem ojczyzny cała
Wielkość narodu uklęka! —
Odsłonić krwawą przeszłości zasłonę
Oczom spółbraci, i oczom własnym,
To na człowiecze serce zranione
Zbyt ciężkie — ogniem goreje zbyt jasnym.
Bo ta przeklęta maska do podjęcia
Jak Atlas cały — dla barków dziecięcia! —
I gdyby nie ta po ojcach spuścizna!
Wiara, jaśniejsza nad nie biosów tło,
I nie pieśń boska, ta przeciw-trucizna
Trucizny życia, gdy duch zajdzie rdzą —
O! Gdyby nie ta pieśń boska od czarta
Z serca narodu dotąd nie wydarta,
I nie ojczyzna w jasnym śnie widzenia
Choć ranna, słaba, w hańbie krzyżowana,
Dawno bym przeklął tę arfę co ludzi
W duszy mej cienie zamierzchłe, grobowe,
Rzuciłbym w groby — tam niech kłamstwem łudzi
I gra — na wieczne sądy kapturowe —
Na zmartwychwstanie, pieśni pogrzebowe!
Lecz nim cię rzucę o gęśli żywota,
Nim na bieżący zdrój cisnę z kwiatami,
Wzbij głos akkordów śladem gdzie Golgota —
Powtórz raz jeszcze przed sennych duszami:
Czem byli niegdyś — czem dziś!
Zanuć ptakiem,
Czerpiąc natchnienie nad ojców grobami,
Czem dziś ten człowiek co się zwie Polakiem? —
Słowem ironji dla innych i siebie,
Co w wielką przeszłość poglądają łzawie —
Widzi swych ojców wielkie duchy w niebie
A siebie mrówką nędzną w podlej trawie —
Jeźli nie spojrzy przed się w tym chaosie
I nie zapyta swojego sumienia,
Czem jego rozum — i głos w tłumów głosie
I jego dusza w chwili skajdanienia —
A wtedy oczy on rzuci w niebiosy,
I czuje iście jak mu rośnie czoło —
Że choć je chyli jak dojrzałe kłosy
Nad tłumy Gotów, o gwiazd bije koło. —
I wśród tych jęków nad brzegami Wisły
Stałeś Kościuszko bożyszcze narodu,
Gdy oczy twoje ogniem zemsty błysły,
Musiałeś szukać, wygnanym tułaczem
Przytułku cudzych — wśród cudzych serc chłodu.
Może ty głośnym serc narodu płaczem
Zawodząc, poszedł ku pysznej stolicy,
Kędy przed wieki błysk ojców szablicy,
Zgasił półksiężyc zupełnie już prawie,
Że odtąd niknąc poczynał już w nowiu?
Możeś podążył w swojej błagać sprawie
Pomocy przeciw wrogom? u twych wrogów?!
Wtedy już dumny wróg twój się nadymał,
Raz piersią spólną w życiu ochroniony,
Raz wtóry ziemią spólną zbogacony. —
O! z dźwiękiem arfy wejdźmy w groby ciemne
Tam gdzie złożone ich trupy mordercze —
I nie pytajmy czy tam było serce —
Lecz czy tam dusza była? — kamienie podziemne!
On walczył gromem jak prorok natchniony —
Na cudzych ziemiach oręż wstawiał dzielny.
Aż kiedy przyszedł czas niebem znaczony,
Wstał i znów wśród swych braci nieśmiertelny
Zjawił się młody lew w ziemi obronie —
Wtóry Czarniecki na rodzinnej roli.
Tym tylko olbrzym — co piekielnie boli
W sukmance śnieżnej a w męczeństw koronie. —
I Maciejowic słońce co widziało
Lica w upadku człeka lecz nie ducha,
W ziemi szwajcarów te słowa słyszało,
Co odrzekł Franków podnietom ułudy.
On — wśród narodu tylko ich nie słucha —
Bo nie chce, by lud jego, jako ludy
Cudzą przemocą wsparte — lecz dzierżone
Ręką despotów na skroniach koronę
Swych ojców miały włożoną — —
Gdy zdrój krwi wrogów w koło ciebie płynął —
Tyś się sam pytał: Czemuż ja nie zginął?
Na coś ty, gojąc ból w bitwach zadany
Ku końcu życia, krwawił zwątpień rany —
Ty zatykając krwią płynącą bliznę,
Wielki gladiator przed cyrkiem Europy,
Prorok narodu tyś pod krzyża stopy,
Wołał: Raz jeszcze — bić się za ojczyznę!
Dziś tobie dłońmi narodu wzniesiona,
Nad wieki wielka zieleni mogiła,
Ale jej ciężar mniejszy niż brzemiona
Zwątpień, co dusza na skrzydłach nosiła —
I gdy ojczyzna zbudzona
Porwała oręż w swe prawa,
Przybył uczeń Waszyngtona,
A za nim męztwo i sława — —
Lecz sława choć wielka — łzawa.
Jak anioł smutny milczący
Nad grobem świata stojący,
A życie twoje się dzieli
Na hańbę rąk Sosnowskiego,
I na Puławskiej kapeli
Podźwięki Kościuszkowskiego!
I Tell narodu ujrzał wolne dzieci,
Waszyngton skonał śród szczęścia narodu,
Kościuszko wyższy nad nich olbrzym trzeci
Skonał w boleści i chwilach zawodu! —
Dobry syn matki swej w nędzy żałobie,
Nigdy nie zaprze się — i w dzień ubóstwa.
Bo w jej postaci widzi obraz bóstwa,
Bo z piersi wyssał dumę narodową!
Więc ziemio nasza — chwała! chwała tobie —
Tyś już tak bliska z twą wiosną — godową!
O Polsko święta! dumnie wznosim czoła —
Tyś tam jaśniejsza w górze od anioła.
Jak syna swego na krzyż Bóg naprężył
Którego skonem świat stary zwyciężył,
Tak ciebie Boska, jak na lutni stronę
Naciągnął stwórca harmonji stworzenia,
By w nią uderzyć na hymn odrodzenia —
On cię natęża, stroi oczyszczoną —
Stroi — słuchajcież, bo sam w nią zabrzęknie:
Zagrzmi hymn wieków — i na wieki pęknie! —