Trzy twarze Józefa Światły/Za kulisami bezpieki i partii
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy twarze Józefa Światły |
Podtytuł | Przyczynek do historii komunizmu w Polsce |
Rozdział | Za kulisami bezpieki i partii |
Wydawca | Prószyński Media Sp. z o.o. |
Data wyd. | 2009 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
bezpieki
i partii
Późnym wieczorem 28 września sensacyjne wieści z Waszyngtonu zaczęły krążyć po Polsce. W notatkach funkcjonariuszy ze spotkań z TW informacje o wystąpieniach Światły pojawiają się od następnego dnia i pochodzą z najróżniejszych środowisk społecznych: górnik, urzędnik, „przedwojenny major”, „gospodarz 7-hektarowy”, b. kapitan policji, „pracownik odcinka drogowego PKP”, „przedwojenny właściciel sklepu”, ksiądz, adwokat, kustosz w bibliotece uniwersyteckiej. W gromadzie Braszowice (pow. Ząbkowice) sekretarz miejscowej komórki PZPR „zaprosił do swojego mieszkania informatora PUBP, nastawił przy nim radio i wspólnie wysłuchali wystąpienia Światło”. W pewnej miejscowości na Mazowszu przez lokalny radiowęzeł transmitowano półgodzinną audycję Głosu Ameryki z wypowiedziami zbiega, o czym słuchający chłopi natychmiast powiadomili bezpiekę. Ponieważ informacje o tym, co powiedział Światło rozchodziły się z reguły na zasadzie „głuchego telefonu”, mnóstwo było w nich przekręceń i domniemań. Opowiadano, że uciekł minister, „prawa ręka” ministra, zastępca ministra, członek KC, że uciekły dwie osoby („szyszki z UB”). Przekręcano nazwisko zbiega (np. Świetlik) lub zmieniano je na brzmiące jak żydowskie („Lichtag”). Ktoś opowiadał, że Światło mówił, iż osobiście zamordował Gomułkę, Spychalskiego „i innych”. Ktoś uważał, że ucieczka jest zapowiedzią, iż „wybuchnie wojna”, inny zaś, że świadczy o tym, iż „kończy się panowanie” komunistów. Już 6 października jeden ze słuchających RWE zapowiadał, że nastąpią „zmiany personalne” w MBP. Pojawiła się i taka informacja, że Światło na polecenie Bieruta „aresztował przemysłowców amerykańskich”, co zapewne było reminiscencją opowiadania o aresztowaniu Fielda. Przepowiadano, że „nasi go tam dostaną”. Często pojawiało się przekonanie, że zbieg wywiózł mnóstwo dokumentów kompromitujących „ważne figury”. Oceny samego wydarzenia były bardzo różne, od zadowolenia, że ktoś wreszcie mówi prawdę, po oskarżanie Światły: „to [jest] bandyta a nie Polak”, nikt inny nie mógłby „w ten sposób postąpić i skompromitować władze polskie”.
Nie sposób ocenić zasięgu odbioru audycji. Badania nad audytorium radiowym w Polsce rozpoczęto w 1959 r., a samo RWE bardziej systematyczne badania rozpoczęło jeszcze później. W 1954 r. w Polsce zarejestrowanych było około 2,7 mln radioodbiorników, ale dużą część stanowiły odbiorniki przewodowe, zwane powszechnie „kołchoźnikami”, które nadawały tylko audycje transmitowane przez radiowęzły. Zwykłe odbiorniki często nie miały z kolei fal krótkich (na których głównie nadawało Radia Wolna Europa), gdyż w 1953 r. rząd przyjął uchwałę o ograniczaniu tego zakresu częstotliwości w nowo produkowanych odbiornikach. Ponadto, prawie cały obszar Polski był objęty zagłuszaniem, a — co nie mniej ważne — za zbiorowe słuchanie „wrogich rozgłośni” lub „rozsiewanie nieprawdziwych informacji” stamtąd zaczerpniętych, groziło więzienie. Jak w monografii „Monachijska menażeria”, walka z Radiem Wolna Europa 1950-1989 pisze Paweł Machcewicz, większość wyroków wynosiła powyżej 12 miesięcy. Nie udało mi się jednak stwierdzić, czy ktoś został skazany akurat za słuchanie audycji Światły. Tak więc choć słuchaczy było zapewne nie tak wielu, można przyjąć, iż wiedza o tym, że, jakaś szyszka z bezpieki” nawiała i opowiada wszystko, co wie, była szeroko rozpowszechniona.
W prasie panowała cisza. Być może niektóre informacje o zdemaskowanych czy „nawróconych” szpiegach amerykańskich lub zachodnioniemieckich, które ukazywały się po 28 września, były fragmentem jakichś przygotowań „kontrpropagandowych”, ale zapewne wrażenie takie jest mylne: ówczesna prasa zawsze pełna była przejawów szpiegomanii. Bardziej prawdopodobne jest, iż pierwszym tekstem opublikowanym w związku z rewelacjami Światły był atakujący Radio Wolna Europa artykuł Jerzego Rawicza „Na gorącym uczynku” („Trybuna Ludu” z 9 października), a na pewno ogłoszony w tymże dzienniku z 22 października artykuł tegoż autora „« Wolna Europa» — od strony kulis”, którego kolejne części ukazały się 27 października i 1 listopada. W artykułach tych nie ma jednak żadnych bezpośrednich odniesień do Światły. W rezultacie w ciągu ostatnich trzech miesięcy 1954 r. sprawa uciekiniera stała się tematem zaledwie trzech publikacji w centralnym organie PZPR: 25 października ukazał się, wspominany już, komunikat Polskiej Agencji Prasowej (był to zarazem tytuł tekstu), następnego dnia na pierwszej stronie pojawił się niepodpisany, a więc wyrażający stanowisko redakcji, czyli de facto kierownictwa PZPR, artykuł wstępny pt. „Wzmagajmy czujność i więź z masami”, który w istocie powtarzał główne tezy komunikatu, 31 października zaś obszerny (także niepodpisany) artykuł pt. „Dwa światy — dwie moralności”, w którym ponownie rozwijano znane już tezy. Przeciwstawienie zawarte w jego tytule dotyczyło, jak łatwo się domyślić, z jednej strony „moralności gnijącego kapitalizmu”, której uosobieniem są podstępne działania prowokatora, a z drugiej — „naszej moralności (...) będącej wyrazem najgłębszych dążeń i najgłębiej pojętych interesów ludu pracującego”. Jednak w ogłoszonym 9 grudnia komentarzu „Trybuny Ludu” o reorganizacji aparatu bezpieczeństwa uzasadniano ją tylko „potrzebą usprawnienia pracy” i „podniesienia na wyższy poziom działalności”. Ani słowem nie wspomniano o zdrajcy, którego pojawienie się wymusiło na władzy dokonanie tych zmian. Im mniej Światły — tym lepiej. Zdarzyła się jednak nawet „Trybunie Ludu” drobna wpadka: na pierwszej stronie numeru z 9 października, a więc kiedy w kraju huczało już o rewelacjach z Waszyngtonu, ukazała się — ilustrowana zdjęciem — informacja z Ostrowca Wielkopolskiego o zainstalowaniu tam nowoczesnego urządzenia w dyspozytorni PKP zatytułowana „Gdy w centrali selektorskiej zabłysło światło”. Ciekawe, czy wypomniano komuś ten niewątpliwy błąd redakcyjny? Przed kierownictwem PZPR stanął, nie po raz pierwszy i nie ostatni, dylemat: polemizować czy przemilczeć? W tym przypadku przyjęto taktykę przemilczania, choć, rzecz jasna, nie obyło się bez wyjątków, np. w styczniu 1955 r. „Życie Warszawy” dwukrotnie pisało o dyskusjach wśród młodzieży na temat „zdrady Światły”. Teksty te były zapewne związane z uchwałą posiedzenia plenarnego KC PZPR, w której potępiono „łamanie praworządności ludowej”.
Decyzja podjęta w Pekinie przez Bieruta i Bermana, aby nie wszczynać pospiesznie akcji propagandowej, nie była pozbawiona sensu. Na przełomie września i października nie wiedziano przecież, jakie są plany Waszyngtonu (a zatem także Radia Wolna Europa i Głosu Ameryki) w sprawie wykorzystywania Światły. Gdyby rzecz zakończyła się na dwóch-trzech konferencjach prasowych czy paru wywiadach — jak to się działo najczęściej z innymi uciekinierami nie byłoby potrzeby wykonywania jakichś gwałtownych ruchów i możnaby ograniczyć się do paru roszad personalnych (np. usunięcia Romkowskiego, bo Różański i Fejgin już byli poza resortem), czy do wskazania na konieczność przestrzegania zasady o służebnej roli bezpieki wobec PZPR i „ludowej praworządności”. Z perspektywy członków kierownictwa, którzy pozostali w Warszawie, wyglądało to trochę inaczej; lepiej zdawali sobie oni sprawę z istniejącego już poruszenia, zarówno w bezpiece, w aparacie partyjnym, jak i w znacznej części społeczeństwa. W pewnym momencie mogło się wydawać, że to Bierut ma — jak zawsze — rację: od 3 października Radio Wolna Europa przestało nadawać audycje z udziałem Światły, a ograniczało się do relacjonowania głosów prasy światowej, zresztą coraz rzadszych. Także Głos Ameryki rzadziej nadawał tego rodzaju programy.
Działo się tak, ponieważ to, co przeszło do podręczników historii i jest nieustannie cytowane w różnych opracowaniach, czyli cykl audycji „Za kulisami bezpieki i partii”, jeszcze nie powstało. Nawet wcale nie było pewne, czy powstanie, zarówno bowiem z uwagi na interesy CIA, jak i rozbieżności między polskimi dziennikarzami RWE, sprawa okazała się dosyć skomplikowana. Jak wynika z chronologii wydarzeń, odtworzonej pracowicie przez A. Ross Johnsona, wprawdzie już latem 1954 r. kierownictwo RWE miało jakieś nieformalne informacje o istnieniu „wysokiego rangą” uciekiniera z Polski, ale dopiero w drugiej połowie sierpnia zaczęło zastanawiać się nad wykorzystaniem go, a materiały z CIA otrzymało jeszcze później. Wieczorem 17 września Jan Nowak-Jeziorański, szef Sekcji Polskiej RWE w Monachium (oficjalna nazwa brzmiała wówczas Głos Wolnej Polski), otrzymał — prawdopodobnie przez przypadek, a na pewno przedwcześnie — przesyłkę z Nowego Jorku zawierającą taśmę magnetofonową. Poszedł z nią do studia i odsłuchał w towarzystwie dyżurnego reżysera Jana Jasiewicza i dziennikarza Zbigniewa Błażyńskiego, obecnego w gmachu mimo późnej pory: „Oniemieliśmy z wrażenia — pisał we wspomnieniach — gdy z głośnika popłynęły pierwsze słowa: «Mówi wysoki urzędnik polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego»”. Choć wypowiadający je nie przedstawił się, z wypowiedzi wynikało w sposób oczywisty, że jest to osoba, która dużo wie o reżimie i jego ludziach. Następnego dnia rano Nowak-Jeziorański dostał jednak dwie depesze z nowojorskiej centrali RWE, w których zakazywano mu, aż do chwili otrzymania instrukcji, robienia jakiegokolwiek użytku ze „specjalnej taśmy”, która do niego dotarła i nakazywano traktowanie jej jako „całkowicie poufnej”. Jednocześnie dyrektor rozgłośni monachijskiej, Richard Condon, na wszelki wypadek zabrał taśmę.
Treść jej już jednak znało kilka niewtajemniczonych dotąd osób, a Nowakowi-Jeziorańskiemu podano nawet nazwisko owego „wysokiego [rangą, bo nie wzrostem] urzędnika”. 21 września po wstępnych rozmowach z kilkoma osobami z zespołu Jan Nowak-Jeziorański napisał obszerne memorandum do Paula Henze, który był jednym z oficerów CIA oddelegowanych do pracy w RWE. Szef polskiej sekcji stwierdził, iż „Mr. S” jest „najważniejszym defektorem z Polski od ucieczki Mikołajczyka w 1947 r.” i „jedyną obecnie osobą na Zachodzie, która posiada intymną [intimate] wiedzę o głównych tajemnicach reżimu”. Jest to, pisał dalej, „złota okazja” [golden opportunity], aby zarówno „podbudować wpływy naszej stacji”, ale, przede wszystkim, osłabić morale ludzi reżimu i pokazać Polakom, że system komunistyczny oparty jest na strachu i przymusie. Biorąc to pod uwagę, dla RWE i Głosu Ameryki „życiowe znaczenie” ma otrzymanie „pełnego dostępu” do Mr. S. oraz umożliwienie wypytywania go i nagrywania tak, żeby wykorzystać całą jego wiedzę. Następnie proponował, by opierając się o doświadczenie i znajomość spraw krajowych dziennikarzy RWE z Monachium, czego dowodzi m.in. cykliczny program „List do komunisty”, który redagował Błażyński, stworzyć możliwość spokojnego nagrania cyklu audycji jeszcze zanim Mr. S dostanie się w ręce amerykańskiej prasy, radia i telewizji. W tym celu należy Światłę sprowadzić na tydzień do Monachium lub Frankfurtu. W przypadku, gdyby pomysł ten został odrzucony — pisał Nowak-Jeziorański — należałoby uzyskać zgodę na przyjazd Błażyńskiego do Waszyngtonu lub Nowego Jorku dla nagrania wywiadów na miejscu.
Przygotowania do „odpalenia bomby” i to, co działo się wokół Światły przez pierwsze dni od 28 września, przebiegało jednak wbrew intencjom i nadziejom Nowaka-Jeziorańskiego. Okazało się bowiem, że główną rolę w relacjonowaniu wydarzenia otrzymała polska sekcja Głosu Ameryki, którego dziennikarze byli znacznie gorzej przygotowani do obsługi „rynku krajowego” niż ich koledzy z RWE, a sama rozgłośnia, jako oficjalny organ propagandowy Stanów Zjednoczonych, była — jak to często bywa z „organami oficjalnymi” — krępowana wymogami dyplomacji i taktyką polityczną Departamentu Stanu. Nikt w niej nie miał też bardziej długofalowego „pomysłu na Światłę”. Ponadto w ramach samego RWE, niejako z natury rzeczy do podjęcia tematu zaangażowana została bliska geograficznie redakcja nowojorska. Redakcja ta jednak w znacznie mniejszym zakresie niż monachijska zajmowała się sprawami wewnątrz krajowymi, a głównym obszarem jej zainteresowań były same Stany Zjednoczone i polityka międzynarodowa. W związku z tym brakowało tam dziennikarzy dobrze zorientowanych w bieżących wydarzeniach w Polsce, nie mieli oni odpowiedniego zaplecza informacyjnego (osobowe bazy danych, zbiory wycinków z prasy krajowej etc.) oraz bardzo słaby kontakt z krajem, który Monachium miało przez listy do redakcji od uciekinierów czy marynarzy. Były też powody natury politycznej i personalnej: kierownik redakcji nowojorskiej, znany przedwojenny dziennikarz Stanisław Strzetelski, rywalizujący z Nowakiem-Jeziorańskim od którego był zresztą niezależny — należał do tych polityków emigracyjnych, dla których sprawy krajowe miały często mniejsze znaczenie niż to, co działo się na emigracji. Być może z tego powodu Strzetelski nie tylko był gorzej przygotowany do wykorzystania wiedzy Światły, ale w ogóle nie przykładał do niej specjalnej wagi. A może po prostu zawiódł go instynkt dziennikarski, nad którym przewagę wzięły odruchy publicysty politycznego, który nie musi grzebać się w szczegółach? W rezultacie, jak oceniali dziennikarze z Monachium, materiał przygotowany w Nowym Jorku był informacyjnie nawet „znacznie gorszy” niż to, co zrobili redaktorzy z Głosu Ameryki, a jednego z dostarczonych materiałów Nowak-Jeziorański w ogóle nie chciał emitować, gdyż był „naiwny i nieprzekonywujący”. Ani Strzetelski, ani dziennikarze z jego ekipy nie potrafili nawiązać kontaktu ze Światłą, którego traktowali jako ponurego zbrodniarza, a nie jako źródło żywych i sensacyjnych informacji.
Sprawę rozstrzygnęły upór i siła przekonywania Nowaka-Jeziorańskiego, talent i pracowitość Błażyńskiego, ale kluczowe było poparcie ze strony Paula Henzego. Henze był osobą energiczną i wpływową, zrobił znaczącą karierę polityczną jako kilkukrotny ambasador. Jakkolwiek nie zajmował się bezpośrednio Polską dobrze wyczuwał sytuację, a ponadto był chyba przychylnie nastawiony do Polski i Polaków (w latach 1977-1980 współpracował ze Zbigniewem Brzezińskim, gdy ten kierował Radą Bezpieczeństwa Narodowego, a w 1983 r. opublikował jedną z najlepszych książek o zamachu na Jana Pawła II). 7 października rano spotkał się w Waszyngtonie ze Strzetelskim, który — jak opisał to Henze w raporcie dla dyrektorów RWE — stwierdził, że przygotuje tylko 6 audycji o głównych liderach komunistycznych w Polsce, był przeciwny wysyłaniu Światły do Monachium i narzekał na ludzi opiekujących się zbiegiem, że traktują go jakby był osobą honorową i uczciwą, podczas gdy w rzeczywistości jest to zbrodniarz i zdrajca. Henze jednak uważał, że „ten człowiek jest nadzwyczaj wartościowy dla zadań radiostacji”. Po doświadczeniach ze Strzetelskim opiekunowie Światły mieli nawet ochotę przerwać kontakty z RWE. Po południu odbyła się konferencja z udziałem przedstawicieli Departamentu Stanu, kilku osób z CIA, z Głosu Ameryki, Henzego, Strzetelskiego i Stefana Gackiego z redakcji nowojorskiej RWE oraz przybyłego właśnie z Monachium Błażyńskiego. Uzgodniono, że RWE zajmie się zbiegiem bardziej intensywnie, z tym, że ciężar prac wezmą na siebie Monachium i Błażyński, nowojorczycy zaś ograniczą się do zrobienia już zaplanowanych audycji, czego zresztą nie zdążyli dokończyć, gdyż ludzie z CIA zerwali z nimi ostatecznie kontakty.
W rezultacie tych przepychanek Błażyński dostał Światłę do dyspozycji dopiero 13 października, ale zmuszony był dzielić się czasem z dziennikarzami Głosu Ameryki. Ponadto musiał brać pod uwagę zarówno potrzeby CIA, jak i udział zbiega w przesłuchaniach przed Komisją Kerstena. Opiekunowie wskazali tematy, których nie należy poruszać. Było tego niemało: struktury organizacyjne bezpieki na szczeblu wojewódzkim i powiatowym, sprawy operacyjne, przejawy oporu zbrojnego w kraju, nie wolno było podawać nazwisk członków PZPR, których Światło uważał za gomułkowców, titoistów i trockistów ani nazwisk oficjalnych gości i dyplomatów PRL w Stanach Zjednoczonych. Za niewskazane uznano wspominanie o Cyrankiewiczu i działaczach b. PPS w kraju, a z uwagi na plan przesłuchań Komisji Kerstena aż do 22 października nie pozwolono nadawać audycji o Radkiewiczu. Obszerne listy Błażyńskiego do Nowaka-Jeziorańskiego pozwalają zerknąć do kuchni jego pracy dziennikarskiej, którą prowadził z pasją, choć nie bez rozterek: „Mogę ci powiedzieć this is the dirties job of work I have ever done (...) chciałoby się często ręce myć po podaniu mu ręki, ale cóż facet wie masę — jest to często dynamit i dla nas podarunek zesłany z nieba o nieograniczonych możliwościach propagandowych.”.
Obok nagrywania audycji Błażyński wysyłał Nowakowi-Jeziorańskiemu coś w rodzaju biuletynów informacyjnych, najczęściej nagranych na taśmie magnetofonowej, w których opisywał przebieg pracy, a przede wszystkim przekazywał różne informacje uzyskane od Światły, które nie wchodziły do skryptów audycji. Jeden z takich biuletynów zawierał 35 pozycji, na ogół parowierszowych. Po otrzymaniu pierwszych biuletynowi taśm z audycjami Nowak-Jeziorański gratulował koledze, a przy okazji i sobie — „pomysłu wysłania cię do Stanów”.
Zarówno opiekunowie z CIA, jak i Światło zaakceptowali Błażyńskiego, ale nie znaczy to, że praca nad audycjami była sprawą prostą. Przede wszystkim zbieg był dostępny czasami dwa, czasami trzy z rzędu, po czym następowała przerwa, lecz zdarzało się, że Błażyński miał do dyspozycji tylko jeden dzień i musiał go wykorzystać wspólnie z kolegą z Głosu Ameryki. Ponadto seanse nie mogły być zbyt długie: „Facet nie mówi bez końca — pisał do Nowaka-Jeziorańskiego — a jego opiekunowie dbają o to, aby się nie przemęczył”. Światło cenił się coraz bardziej, miał też swoje koncepcje, co do kształtu audycji. Np. „skłonny jest — pisał Błażyński 21 października — nagrywać tylko opracowania tematyczne i polityczne”, odmawia zaś „nagrywania nieprzygotowanej rozmowy, skaczącej z tematu na temat”, gdy zaś padały pytania niezwiązane z główną treścią audycji, oświadczał z cyniczną emfazą, że „przypomina mu to śledztwo”. Błażyński nagrywał więc i notował, następnie sporządzał z tego maszynopis, który na kolejnym spotkaniu Światło czytał do mikrofonu. Nagranie trzeba było zmontować ze słowem wstępnym i przerywnikami prowadzącego, a niektóre audycje miały formę wywiadów. Ponadto „Facet — pisał Błażyński — jest nieobliczalny i nigdy nie wiadomo w ile minut przeczyta tekst tej samej długości”, a „nie ma czasu na to żeby czytał po dwa czy trzy razy”. Część pracy przypadała monachijczykom, gdyż trzeba było dostosowywać długość nagrania do 9 lub 14 minutowych modułów, ustalać kolejność emisji, czasem coś wyciąć. Krótko mówiąc, dziennikarz dwoił się i troił, musiał ponadto planować tematy i uzgadniać je z Nowakiem-Jeziorańskim. Ludzie z CIA dali mu do wglądu spis „ponad 50 obszerniejszych raportów” na tematy polityczne i gospodarcze sporządzonych na podstawie wielomiesięcznych rozmów ze Światłą (część z nich pokrywała się z planowanymi przez Błażyńskiego), ale wbrew obietnicom nie dostarczyli mu tekstów tych raportów. Tak więc nie miał wiele pożytku z opiekunów uciekiniera. Trwały też konflikty z redakcją nowojorską, za pośrednictwem której były wysyłane do Monachium taśmy z nagraniami, niektóre przesyłki przetrzymywano na Manhattanie 4-5 dni, co utrudniało utrzymywanie regularności emisji. Innym problemem było to, że z czasem zaczynało brakować nagrań z głosem Światły, a więc zdarzały się i takie audycje, w których ponad połowę czasu zajmowały komentarze prowadzącego.
Błażyński, o rok starszy od Światły, mający ciekawą kartę jako wieloletni pracownik dyplomacji RP przed wojną i na emigracji, dopiero od dwóch lat pracujący w radiu, wykonał gigantyczną i bardzo wysoko ocenianą pracę. Dzięki jego wysiłkowi i sprawności — oraz, oczywiście, pomocy kolegów w Monachium — można było zaplanować cały cykl audycji, któremu nadano tytuł „Za kulisami bezpieki i partii” („Inside Story of Bezpieka and Party”). Nadawanie rozpoczęto 20 października, a więc ponad dwa tygodnie po ostatniej audycji przygotowanej jeszcze przez zespół Strzetelskiego. Do końca stycznia 1955 r. wyemitowano 77 audycji (jedna, z numerem 1, nie została nadana, ale nie wiem dlaczego). Ponadto w tym samym czasie emitowano 11 programów specjalnych i jeden pod dawnym tytułem „List do komunisty”. Łącznie z 7 programami nadanymi w dniach 28 września-3 października była to potężna porcja niemal stu co najmniej 9-minutowych audycji. Razem zapewne około 20 godzin emisji (nie licząc setek odwołań do wypowiedzi Światły w różnych audycjach publicystycznych i omówień w audycjach informacyjnych). Niektóre z nich miały specjalny wydźwięk jak ta z 28 października, ze skierowaną wprost do Bieruta emocjonalną odpowiedzią Światły na komunikat PAP z 25 października i artykuł wstępny „Trybuny Ludu” z 26 października.
Jestem skłonny sądzić, że dopiero to uderzenie propagandowe, które zaczęło się 20 października, uświadomiło kierownictwu PZPR, że sprawa jest naprawdę poważna i jakaś doraźna łatanina może nie wystarczyć. Już w pierwszych audycjach tandem Światło-Błażyński podjął bowiem m.in. takie sprawy, jak kompromitujący Radkiewicza list do Gomułki o jego załamaniu się przed wojną w policji, konflikt Zambrowski-Radkiewicz, rolę X Departamentu w przygotowywaniu kandydatów w „wyborach” do Sejmu w 1952 r., sylwetkę Edwarda Ochaba, aferę złodziejska szwagra Bermana. Intencja była dosyć jasna: poróżnić komunistycznych liderów między sobą, od Bieruta po podrzędnych dyrektorów departamentów MBP, a nade wszystko skompromitować ich. Niekiedy Światło odnosił się do bieżących wydarzeń, ale nawet te audycje nie były zimnymi, profesjonalnymi analizami. Miały grać na emocjach, mówić o tym, co każdego interesuje: Kto kogo? Jakie kto ma pieniądze i ile futer? Jak je zdobył? Jak się ześwinił? Jak żyją „przywódcy partii i narodu”? Jak fałszowano wybory? Jak szarogęszą się w Polsce Sowieci? Kto jest kim w bezpiece? Gdzie siedzi prymas, a gdzie Gomułka? Błażyński starał się o to, aby Światło nie mówił o polityce jako takiej, nie dawał uogólniających komentarzy, ale żeby mówił o prostych faktach i o ludziach z wyższych sfer.
Dawny „sowiecki pomagier” starał się unikać podawania informacji, które przedstawiałyby go w takim samym świetle, w jakim on przedstawiał swoich zwierzchników i towarzyszy. Audycje emitowane przez RWE zawierały bardzo mało wątków autobiograficznych. Choć pysznił się listą osób, które aresztował i przedstawił sposoby ich przesłuchiwania, nie zająknął się o tym, że sam kogoś bił czy poniżał. Opisywał ilość i rodzaj dóbr, które przywłaszczali sobie partyjni bonzowie i bezpieczniaccy dyrektorzy, ale nie wspominał o osobistych korzyściach, jakie czerpał zarówno z pełnionych funkcji, jak i z bardziej przyziemnych sposobów bogacenia się. Nie mówił też nic o swoich problemach z żydowskim pochodzeniem, choć go nie ukrywał. Można stwierdzić, że tym, co i jak mówił, starał się wybielić swoją osobę, przedstawić się jako wszechwiedzącego, ale nie wszechmocnego, dosyć często bowiem zwracał uwagę — i słusznie — na role partyjnej wierchuszki oraz sowieckich doradców. W sposób drastyczny i przekonujący rozliczał system i jego ludzi, ale wyraźnie nie było go stać na rozliczenie samego siebie. Może był sadystą, ale na pewno nie masochistą.
Przeplatając nowe audycje starymi, trochę „przemeblowanymi” lub emitowanymi w pierwotnej formie, w ciągu roku nadano łącznie około 140 programów z udziałem Światły. Ale kariera „Za kulisami bezpieki i partii” nie skończyła się na tym. 1 listopada 1954 r., a więc zaledwie 10 dni po rozpoczęciu cyklu, Jan Nowak-Jeziorański wystosował list do Williama Griffitha, faktycznego szefa monachijskiej RWE, w którym pisał, że audycje radiowe to „za mało” i zaproponował wydanie przez Free Europe Press — wydawnictwo, które do tej pory zajmowało się w zasadzie drukowaniem ulotek i broszurek, przerzucanych za żelazną kurtynę balonami — książki opartej o nagrane wypowiedzi Światły. Książka miała mieć dwie edycje: jedną drukowaną na normalnym papierze, którą dystrybuowanoby w polskich księgarniach na Zachodzie (w samej Europie było ich wówczas co najmniej kilkanaście), oraz drugą, na cienkim papierze, która wysyłana byłaby do przedstawicielstw PRL na Zachodzie i do tych wszystkich instytucji krajowych (z bibliotekami włącznie), które mogły otrzymywać przesyłki z zagranicy. Specjalna część nakładu miała zostać wysłana do czołowych działaczy PZPR i funkcjonariuszy bezpieki, niektóre egzemplarze z autografem Światły.
Griffith uznał pomysł za interesujący, ale zaproponował, aby zamiast książki kolportowanej w stosunkowo wąskim obiegu, wykorzystać „akcję balonową”, dzięki której wysyłany druk może mieć zasięg rzeczywiście powszechny. Warto chyba poświęcić kilka słów przedstawieniu tej akcji i jej znaczeniu w amerykańskiej polityce. Już w grudniu 1947 r., nowoutworzona Rada Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Council), podjęła decyzję o rozpoczęciu „tajnych działań (covert operations) psychologicznych mających na celu przeciwdziałanie aktywności sowieckiej i przez Sowietów inspirowanej, która stanowi zagrożenie dla pokoju światowego”. Pół roku później George Kennan przedstawił założenia działań propagandowych (używał wręcz określenia „wojna polityczna” — Political Warfare). Ich głównym organizatorem miał być Narodowy Komitet dla Wolnej Europy (National Committee for a Free Europe), a podstawowym instrumentem jego działalności Radio Wolna Europa (Radio Free Europe). Komitet miał być formalnie niezależną, prywatną organizacją, gdyż koncepcja covert operations zakładała, iż mają być one podejmowane w sposób nieangażujący bezpośrednio instytucji państwowych i stanowić niejako uzupełnienie, „jawnych” (overt) działań rządu Stanów Zjednoczonych. Komitet został utworzony w czerwcu 1949 r., a rok później, 4 lipca 1950 r., RWE zaczęło emitowanie audycji: pierwszy program, po czesku, trwał pól godziny. Czas antenowy programów stopniowo wydłużano, uruchamiano też kolejne redakcje narodowe (językowe). W listopadzie 1951 r. zorganizowanie polskiej sekcji powierzono Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu, a jej praca została zainaugurowana 3 maja 1952 r.
Pomysł wykorzystania do przełamywania Żelaznej Kurtyny — a raczej do przelatywania nad nią — balonów zrodził się już w 1948 r., jednak pierwsza „akcja balonowa” została podjęta w sierpniu 1951 r. kiedy przerzucono na terytorium Czechosłowacji około 11 mln ulotek zawierających krótkie ogólnikowe slogany. Operacja zakończyła się niepowodzeniem: jak pisze amerykański historyk zajmujący się tą problematyką, Richard H. Cummings, „wydaje się, że zarówno władze, jak i społeczeństwo zignorowały ulotki”. Następna akcja, Operacja „Prospero”, rozpoczęta w nocy z 13 na 14 lipca 1953 r., była znacznie lepiej przygotowana: współgrała bowiem z zamieszkami i strajkami, które odbyły się w kilku miastach czeskich w czerwcu 1953 r. na tle niezadowolenia z sytuacji ekonomicznej, same ulotki zaś były starannie przemyślane i uzupełnione propagandowymi gadżetami, takimi jak kopie monety 25-halerzowej z napisem „Wszyscy Czesi i Słowacy za wolnością. Cały Wolny Świat za Czechami i Słowakami”. Ponadto akcja była na bieżąco komentowana i reklamowana przez redakcję czechosłowacką RWE. Tym razem reakcja — pozytywna ze strony społeczeństwa i negatywna ze strony władz — była bardzo silna. Podobna akcja (Operacja „Veto”, oparta o formułę „10 żądań opozycji ludowej”) została zapoczątkowana na terenie Czechosłowacji 1 maja 1954 r., a 1 października rozpoczęto Operację „Focus” skierowaną na Węgry. Obie miały „dobre recenzje”.
Amerykanie już od wiosny 1954 r. zastanawiali się nad podjęciem podobnych akcji w Polsce, ale decyzje zapadły w związku z powodzeniem pierwszych audycji z udziałem Światły. Centrala RWE odrzuciła pomysł Strzetelskiego, aby przerzucać druki zawierające teksty o charakterze deklaracji politycznych i ideowych oraz komentarze do wybranych problemów społecznych i gospodarczych (brak węgla, kłopoty z żywnością etc.). Przeważyła koncepcja oparcia broszur wyłącznie na materiałach pochodzących z nagrań Światły. Całość składającą się z 14 krótkich na ogół rozdziałów opracował Błażyński, który umiejętnie łączył cytaty z omówieniem wypowiedzi Światły. Podobnie jak w audycjach, szczególne znaczenie przywiązywał do spraw personalnych i prezentacji najważniejszych osób w PRL. Przedmowę i zakończenie przygotowali — jak pisał Nowak-Jeziorański — Amerykanie, a on wniósł tylko poprawki. Teksty te były wyważone, ale rzecz jasna całkowicie jednoznaczne. Broszura kończyła się hasłem: „Niech żyje wolna Polska!”, jednak ani słowem nie zachęcano do otwartego buntu czy wszczynania walki zbrojnej. Broszura liczyła 40 stron bardzo drobnego druku i nosiła taki sam tytuł jak cykl radiowy, w pewnym więc sensie utrwalała informacje słuchane przez radio.
Akcja nazwana Operacja „Spotlight” (Reflektor) — a więc nawiązująca do nazwiska b. podpułkownika — zaczęła się 12 lutego 1955 r. o godz. 3.06. O godz. 8.00, w porannym dzienniku RWE, podano wiadomość o lecących w kierunku Polski balonach, po czym w specjalnym komentarzu Nowak-Jeziorański wyjaśniał powody podjęcia tego rodzaju działania. Jak podaje Paweł Machcewicz, w ciągu paru miesięcy wysłano łącznie około 800 tys. egzemplarzy, ale nie sposób stwierdzić, ile z nich dotarło do Polski i ile dostało się ręce potencjalnych czytelników. Wedle informacji otrzymywanych przez RWE najwięcej miało spaść w Polsce południowej i południowo-zachodniej, co jest o tyle naturalne, że miejsce startu znajdowało się w Bawarii, tak jak podczas poprzednich operacji balonowych. Zapewne wiele z nich nie doleciało w ogóle do Polski, dużo opadło na tereny niezamieszkane, do rzek czy stawów. Nawet jednak jeśli dotarł tylko co dziesiąty egzemplarz, to i tak było to bardzo dużo. Równocześnie rozpoczęto zakrojoną na znacznie mniejszą skalę akcję wysyłania broszur pocztą.
Władze natychmiast podjęły przeciwdziałania. Już 14 lutego na zebraniu Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego, czyli kierownictwa przemalowanej bezpieki, postanowiono, że za koordynację działań odpowiadać będzie III Departament Komitetu (jego szefową była Brystygierowa), który ma ściśle współpracować z milicją, WOP i KBW oraz uznano, że należy zastosować swoiste bodźce finansowe, a mianowicie „użyć materialnego zainteresowania ludności w zdawaniu władzy znalezionych egzemplarzy”. Dla wszystkich służb Komitetu i MSW (w tym przede wszystkim MO, ORMO, KBW i WOP) oraz dla wojska przygotowano specjalne instrukcje. W terenie mobilizowano aktyw partyjny. Można powiedzieć: wszyscy do walki z balonami! Ważnym elementem tej walki były represje. Nie sporządzono do tej pory inwentarza wyroków wydanych „za przechowywanie i kolportaż broszur prowokatora Światło”, ale w znanych mi przypadkach kilka rzeczy zwraca uwagę. Procesy wytaczano w różnych częściach kraju (Przasnysz, Szczecin, Olsztyn, Nidzica, Kielce, Katowice), co może oznaczać, że terytorialny zasięg akcji balonowej był jednak znaczny. Jak na ten rodzaj „przestępstwa” kary były wręcz drakońskie: do 3 lat więzienia. Odwilż i liberalizacja, które zachodziły wtedy w Polsce, były w przypadku posiadania tej broszury mało widoczne: natrafiłem na wyrok wydany 25 kwietnia 1956 r., tj. dwa dni po aresztowaniu Fejgina i Romkowskiego, którzy byli jej (nie jedynymi, to prawda) bohaterami. Był też przypadek skazania pewnej osoby za nielegalny handel broszurami. Polak potrafi!
Zapewne aż do okresu, w którym społeczeństwo pobudzane takimi wydarzeniami jak tajny referat Chruszczowa, śmierć Bieruta czy krwawe stłumienie buntu poznaniaków „rozhuśtało” się na dobre, broszura Za kulisami bezpieki i partii była hitem wydawniczym, silnie wpływającym na nastroje społeczne i demaskującym władze partii komunistycznej. Nawet mimo to — a może właśnie z tego powodu — że informacje w niej zawarte krążyły nader często w formie zniekształconych pogłosek, na ogół potęgujących reakcje negatywne wobec reżimu. Hugo Steinhaus, jeden z najwybitniejszych polskich matematyków, zanotował w swoim dzienniku, że Światło miał opowiadać, jakoby Bierut zasugerował mu, aby odmawiającego przyznania się do winy Gomułkę wsadzić do beczki, którą spuszczono po schodach. „Trudno się dziwić — konkludował chyba na serio Steinhaus — że Gomułka ma od czasu do czasu napady furii”.
To, co zrobił Światło — a raczej to, co zrobili z posiadaną przez niego wiedzą „ludzie z CIA” oraz dyrektorzy i redaktorzy RWE oraz Głosu Ameryki — wywołało w obozie władzy wściekłość i obawy przed tym, co też zdrajca może jeszcze opowiedzieć. Należy sądzić, że reakcje części społeczeństwa były odwrotne: satysfakcja, że głośno mówi się o zbrodniach i pokazuje skrzętnie dotychczas skrywane, a więc już tylko z tego powodu uważane za prawdziwe, oblicze komunistycznego i bezpieczniackiego establishmentu. Być może wśród zadowolonych z rozpowszechniania tego rodzaju wiadomości były osoby mające jakieś etyczne zastrzeżenia z uwagi na wykorzystywanie człowieka o tak złej reputacji, jak funkcjonariusz bezpieki. Jednak nikt z nich nie miał możliwości, aby podjąć jakąkolwiek debatę. Po rozpoczęciu akcji balonowej prasa i radio w Polsce wzmogły kontrkampanię propagandową, ale biła ona wciąż w ten sam bęben — zdrajca, prowokator, agent, sprzedawczyk.
Natomiast na emigracji, w warunkach swobody wypowiedzi i otwartych starć politycznych, pojawiły się liczne zastrzeżenia. Wątpliwości zgłaszali już w początku października 1954 r. niektórzy polscy pracownicy monachijskiej rozgłośni RWE. Nowak-Jeziorański pisze, że jego plany „spotkały się z miejsca z protestami”. Dla nikogo bowiem „nie ulegało wątpliwości, że Światło był jednym z najgorszych oprawców bezpieki”, a więc „padło pytanie: czy jest możliwe, aby głos tego człowieka rozlegał się obok naszych głosów?”. W pewnym momencie Nowak-Jeziorański nie miał nawet poparcia większości zespołu, postawił ostatecznie na swoim. Sprzeciwiali się jednak nie tylko członkowie redakcji. Nawet tak subtelny i umiarkowany w sądach intelektualista jak Jerzy Stempowski pisał do Jerzego Giedroycia, że Światło — mimo wszystkiego, co wie i co może przekazać — jest figurą malodorante, czyli „śmierdzącą”. Bodaj większość emigracyjnych i polonijnych dzienników i czasopism wyrażała nie tylko zastrzeżenia, ale wręcz zgłaszała protesty. „Dziennik Polski” z Detroit pisał tuż po pojawieniu się Światły: „Polacy mają odrębne konto rozrachunków z tego rodzaju typami. Konto to nie zamyka się w ucieczce tych typów do wolnego świata, ale pozostaje otwarte do chwili, gdy nadejdzie czas na rozliczenie tej sprawy przy pomocy wymiaru sprawiedliwości.”.
Protesty rodziły się nie tylko z czysto etycznego punktu widzenia, ale także z obawy, że specjalny stosunek, jaki do zbiega mają Amerykanie, może prowadzić do tego, że zostanie on uznany za emigranta politycznego i zechce odgrywać jakąś rolę w życiu politycznym Zachodu. Stosunkowo wyważony i wysoce autorytatywny, londyński „Dziennik Polski — Dziennik Żołnierza” zastrzegał, iż osoby takie jak Światło „bezwarunkowo” nie mogą być uważane za emigrantów. „Byłoby rzeczą nienormalną — pisano w artykule redakcyjnym gdyby wczorajszy ciemiężyciel mógł z dnia na dzień stać się członkiem zespołu, który tak długo zwalczał i prześladował”. Redakcja uważała jednak, że przyznawanie azylu takim osobom jest zasadne z wielu względów (m.in. dlatego, że mogą „pobudzać i zachęcać” do naśladowania innych, co samo w sobie osłabia system), a nawet dopuszczała dyskusję nad tym czy „należy [im] zamykać drogę do rehabilitacji”. Główne pismo niepokornych niepodległościowców posuwało się do tego, iż przypominało — w tym kontekście — zasady etyki chrześcijańskiej, „która najlepiej określa granice wyrozumiałości wobec błędów ludzkich” oraz odwoływało się do zdrowego rozsądku, który nakazuje sposób postępowania uzależnić od konkretnego przypadku.
Szczególnie ostre tony pojawiły się w związku z akcją balonową, przeciwko której formalnie protestował w Departamencie Stanu Józef Lipski, nieoficjalny przedstawiciel rządu RP w Stanach Zjednoczonych. Publicznie ogłosił swój sprzeciw także gen. Kazimierz Sosnkowski. Jednak po konsultacji z ambasadorem w Warszawie, który miał odpowiedzieć „kujcie żelazo, póki gorące”, administracja amerykańska nie zablokowała Operacji „Spotlight”, ignorując kolejne protesty prasy i organizacji polonijnych. Przeciwnikiem wszystkiego, co robił Nowak-Jeziorański w związku ze Światłą był też, oczywiście, Strzetelski. Oponenci przede wszystkim zwracali uwagę na represje, które spotkają czytelników broszury, niektórzy twierdzili, że całe wsie będą wysiedlane, a gen. Sosnkowski uważał nawet, że może dojść do rozstrzeliwań, podając za przykład zagładę czeskiej wsi Lidice, której cała ludność została wymordowana przez oddział SS w odwecie za zamach na nazistowskiego zarządcę Czech i Moraw. Jednak Kurier z Warszawy, wspomagany przez część zespołu monachijskiego i większość amerykańskiego kierownictwa RWE, oparł się wszystkim naciskom.
Nowak-Jeziorański uważał, iż „Paryż wart jest mszy”, że dewastacyjne skutki upowszechniania informacji posiadanych przez Światłę uzasadniają korzystanie z jego wiedzy: „Argumentowałem — wspomina — że prokurator doprowadza przed sąd nawet najgorszego zbrodniarza jako świadka oskarżenia”. W liście do Adama Ciołkosza, jednej z najbardziej autorytatywnych postaci polskiego Londynu, pisał gorzko, że „sprzymierzeńcem komunistów w tej sprawie może być emigracja i jej naciski na Amerykanów”. Rozumiał jednak obawy, że ubecki zbrodniarz może dostać od Amerykanów szansę prowadzenia jakiejś działalności politycznej, toteż uspakajał Ciołkosza: „Amerykanie — pisał 3 lutego 1955 r. — nie mają złudzeń na temat Józefa Światło i nie przewidują dla niego żadnej roli politycznej w przyszłości”, zaś „akcja balonowa jest zarazem zakończeniem jego zadania propagandowego”. Jakkolwiek Nowak-Jeziorański miał chyba skłonność do przeceniania znaczenia rewelacji zbiegłego ubeka dla destabilizacji sytuacji w Polsce — co nie dziwi, ponieważ słusznie czuł się głównym organizatorem zamieszania, jakie powstało i w bezpiece, i w partii — ale w ocenie intencji Waszyngtonu nie mylił się. Zgodnie z porzekadłem „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść”, Światło jako aktor na scenie politycznej powoli gasł.