<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł U stóp puebla
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
GROBOWIEC KOMANCZA

Szczelina, w której nas umieszczono, doskonale się nadawała na więzienie. Z trzech stron otoczeni byliśmy skałą, a z czwartej siedzieli uzbrojeni od stóp do głów strażnicy.
— Przeklęty pomysł! — burczał Emery po niemiecku.
— A czemu to? — zapytałem.
— Tutaj jesteśmy faktycznie uwięzieni i nie wiem, czy zdołamy się wydostać.
— Tak sądzisz? Bo ja przeciwnie, bardzo rad jestem.
— Nie pojmuję cię! Stąd nic nie widać. W dolinie zaś widzielibyśmy wszystko dokładnie i mielibyśmy dookoła wiele przestrzeni.
— Ale i nasby widziano. Niech się przedewszystkiem ściemni. Wówczas strażnicy nie będą mogli obserwować. Uwolnimy się niepostrzeżenie. Tu śledzi tylko czworo oczu, w dolinie jednak bylibyśmy wystawieni na powszechny widok.
— Hm, być może. To już twoja właściwość — odkrywać w każdem nieszczęściu dobre strony.
Ściemniło się, wobec czego rozniecono małe ognisko, ale, niestety, nie nad wodą, tylko przed naszą rysą. Nie starczyło bowiem paliwa pod wielki ogień, przydatny do smażenia mięsa. W tym wypadku, niestety, nie mogłem znaleźć atutu na naszą korzyść. Szczelina mieściła najwyżej trzech ludzi. Przed nią palił się ogień, a o cztery kroki siedzieli strażnicy. Nie mogliśmy ich obezwładnić, nie przeskoczywszy uprzednio ogniska, a wówczas mieliby dosyć czasu, aby schwytać za broń lub wezwać pomocy. Poza tem płomień, aczkolwiek nikły, sięgał aż do szczeliny i pozwalał nas obserwować.
— Masz tobie! — rzekł Emery. — A może i teraz nie przyznajesz mi racji?
— Oczywiście, ognisko pogarsza sytuację. Ale bądź co bądź lepiej, że tu leżymy, — w dolinie bylibyśmy na pewno otoczeni czerwonoskórymi. Tu natomiast mamy tylko dwóch wartowników. A może sądzisz, że ogień będzie płonął przez całą noc?
— Naturalnie. Nie pozwolą mu zgasnąć.
— Owszem, nie mają paliwa. A do dnia jest jeszcze osiem godzin; nie sądzę, aby starczyło drzewa. Popatrz tylko, jak szybko spalają się rośliny, a jak mało zdołano ich zebrać.
Jednakże, jak się wkrótce przekonaliśmy, wciąż jeszcze zbierano. Stos coraz bardziej urastał, nie sięgał jednak wielkich rozmiarów.
Później dano nam wieczerzę. Składała się również z kawała mięsa. Zdjęto z nas więzy, aby je założyć ponownie. Ku naszej radości, Emery z powodzeniem powtórzył fortel.
Co dwie godziny luzowano wartowników. Przy każdej zmianie sprawdzano więzy. Nikt nie zauważył truck’u Emery’ego.
Czerwonoskórzy długo czuwali. Słyszeliśmy ich głosy do samej północy. W każdym razie o nas to gawędzono i wątek mógł się snuć długo jeszcze. Ale wkońcu przecież zaległo milczenie. Ułożono się widocznie do snu.
Naturalnie, my nie zmrużyliśmy oka. Przysunęliśmy do siebie głowy i pocichu szeptali. Ogień płonął jeszcze, ale paliwa było niewięcej, niż na godzinę. Rozmawialiśmy po angielsku, aby i Winnetou mógł brać udział.
— Przeklęta sprawa! — gderał Emery. — Nawet jeśli uda się wyjść, to i tak za późno!
— Jakto za późno? — zapytałem.
— To się samo przez się rozumie. Cicho jest nazewnątrz, lecz niewiadomo, czy wszyscy śpią. Dlatego musimy jeszcze czekać, przynajmniej przez godzinę. A poza tem, wkrótce nadejdą inni strażnicy i odrazu zauważą nasze zniknięcie.
— Poczekajmy zatem, aż nastąpi zmiana warty.
— Stracimy cenny czas i nie powetujemy zwłoki. A jeśli się nawet stąd wydostaniemy, nie zajdziemy daleko. Jakże sobie poradzimy bez koni? Kto wie, ile czasu upłynie, zanim uda nam się postawić nogę w strzemionach? A wówczas — nietrudno będzie nas schwytać!
— Nie schwytają — wszak nie zatrzymamy się przy koniach.
— Jakto? Chcesz uciekać pieszo?
— Tak.
— Pieszo! W takim razie można przysiąc, że nas schwytają.
— Ależ nie. Uciekniemy pieszo, ale niedaleko, — nie wyjdziemy nawet z doliny.
— Nie? Wytłumacz mi dokładniej!
— Przedewszystkiem idzie o broń. Należy pogodzić się z faktem, że teraz nie zdołamy jej odzyskać. Skoro więc umkniemy daleko, stracimy ją na zawsze. A zatem zostaniemy tutaj, aby czekać chwili, kiedy będziemy mogli broń odzyskać.
— Jakże możemy zostać? Czy istnieje tu jakaś kryjówka, w której moglibyśmy się schronić?
— Tak. Grobowiec wodza.
— Ach, co za zuchwały pomysł!
— Nie tak zuchwały, jak sądzisz. O wiele zuchwalej byłoby opuścić Dolinę Śmierci i biec po dalekiej równinie, gdzie będziemy długo wystawieni na strzały. Prześladowcy poczną następować nam na pięty już od samego rana. A czem to się powinno skończyć wobec braku koni, chyba sam rozumiesz.
— Ale czy już pewne, że nie zdołamy zbliżyć się do wierzchowców i odzyskać broni?
— Prawie pewne. Nietylko zresztą o broń idzie, ale również i o inny sprzęt, który nam zabrano.
— Czy nie moglibyśmy przekraść się i złowić pokryjomu?
— Prawdopodobnie nie. Należy sądzić, że nas zdybią.
— Niech zdybią! Do piorunów, kiedy tylko będę miał wolne ręce, o, wówczas chciałbym zobaczyć czerwonego, któryby usiłował mi wejść w drogę!
— Czy przypuszczasz, że jestem mniej zdecydowany od ciebie? Nie mam jednak żadnej chęci tracić odzyskanej wolności. Nie twierdzę bynajmniej, że koniecznie trzeba się schronić w grobowcu wodza. Skoro się uwolnimy, przekonamy się przedewszystkiem, czy wszyscy czerwoni śpią i czy mamy swobodny dostęp do naszej własności. A potem dopiero zdecydujemy się na jedno lub drugie postępowanie.
— Tak — szepnął Winnetou, dotychczas milczący. — Plan mego brata Shatterhanda jest rozumny. Nie wszyscy Komanczowie puszczą się w pościg. Wiedząc, że jesteśmy nieuzbrojeni i że uciekamy pieszo, pomyślą, że łatwo nas będzie sprowadzić zpowrotem. Dlatego wódz nie wyśle za nami wszystkich wojowników, tem bardziej, że ktoś musi zostać przy łupie,
— Jakto, zostać przy łupie? — zapytał Emery.
— Wszak brat mój wie, że bez uszczerbku mamy przejść do Wiecznych Ostępów. A w takim razie dadzą nam w drogę wszystko, co posiadaliśmy. Winnetou zna dokładnie zwyczaje czerwonych. Nasze ciała nie będą uszkodzone, abyśmy w Wiecznych Ostępach byli zdrowymi i pracowitymi niewolnikami zmarłego wodza. Zwrócą nam zatem broń i cały dobytek, aby przeszedł na własność Silnej Ręki. Dzięki naszej broni wódz Komanczów będzie najznakomitszym wojownikiem w Wiecznych Ostępach.
— Ach, tak! Komanczowie wierzą, że wszystko, z czem się pochowało nieboszczyka, dociera do zaświatów?
— Tak. Ofiarują nas zmarłemu wodzowi, będziemy więc w życiu pozagrobowem jego niewolnikami, a wszystko, co zabierzemy z sobą, on posiądzie. Lecz cicho, nadchodzą, — zmiana warty...
Strażnicy podnieśli się, aby ustąpić miejsca luzującym ich kolegom. Ci starannie sprawdzili krzepkość naszych rzemieni, poczem usiedli. Jeden z Indjan wrzucił ostatnią gałązkę w ogień, który płonął jeszcze przez kilka chwil i wreszcie zgasł raptownie.
W ciemnościach widzieliśmy niebo. Chmurki szybowały, odsłaniając chwilami poszczególne gwiazdy. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet wartowników, aczkolwiek siedzieli w odległości trzech metrów.
Skoro upłynął kwadrans, Emery wyciągnął z rzemieni ręce i scyzorykiem uwolnił nogi. Następnie rozsupłał nasze więzy, co nie szło zbyt prędko. O wiele prędzej by się uporał, gdyby poprostu przeciął, lecz chcieliśmy je schować w całości dla naszych strażników. Emery nie mógł tego pojąć. Szepnął:
— Lepiej zabić ich, niż ogłuszyć. Jeden okrzyk może wystawić nas na wielkie niebezpieczeństwo.
— Możliwość okrzyku jest ta sama przy zabiciu, co przy ogłuszeniu, — odpowiedziałem — a nie należy zabijać nikogo, skoro można ogłuszyć.
Well, jak chcesz! Kto na nich napadnie? Czy my wszyscy trzej?
— Nie, tylko Winnetou i ja. Dla nas to nie pierwszyzna. Ja uchwycę prawego, Winnetou lewego.
Ręce nasze ucierpiały od więzów. Pocieraliśmy przeguby, aby przywrócić żywsze krążenie krwi. Następnie wzięliśmy się do roboty, wymagającej ogromnej ostrożności, gdyż obaj czerwoni siedzieli zwróceni do nas twarzami. Trzeba było pełzać. Wszystko byłoby udaremnione, gdyby zauważyli nas choć o sekundę przed ściśnięciem gardła.
Na szczęście, w szczelinie było ciemniej, niż nazewnątrz. Stanęliśmy na klęczkach i sunęli ku nim, mrużąc oczy, gdyż oko wzruszonego człowieka prześwieca nawet w takich ciemnościach. Trzeba było przedewszystkiem tak szybko i pewnie obezwładnić strażników, aby nie mieli chwili czasu na krzyk, na jęk, czy rzężenie. Obezwładnić bez szmeru, gdyż uderzenie, lub upadek mógł nas łatwo zdradzić. A przytem obaj musieliśmy działać jednocześnie.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do czerwonych. Niebawem Winnetou dotknął mego ramienia. Był to znak umówiony. Posunąłem się dalej i po chwili już oburącz trzymałem Komancza za gardło. Chwyt ten jest trudniej wykonać zprzodu, niż ztyłu, ale dość, że się powiódł, zarówno mnie, jak i Winnetou. Strażnicy legli nawznak pod naszemi ciężarami — rozległo się tylko ciche, cichutkie rzężenie, które nie mogło dotrzeć do obozu. W następnej chwili ogłuszyliśmy strażników uderzeniem w skronie, poczem zwolniliśmy ucisk gardła, aby się nie zadusili.
Część planu powiodła się znakomicie. Czerwoni mieli przy sobie tylko noże. Zabraliśmy, zyskując przynajmniej jakieś narzędzie obrony. Zakneblowaliśmy strażnikom usta i, spętanych starannie, umieściliśmy na naszych miejscach.
— Moi bracia niechaj tu poczekają — szepnął Apacz. — Winnetou podpełznie do obozu, aby zobaczyć, na co się można zdecydować.
Wysuną się bez szmeru, jak wąż. Po dwóch minutach wrócił. Był to zły znak.
— Nie dotrzemy ani do broni, ani do rumaków, — oznajmił. — Konie są dobrze strzeżone, a nasze rzeczy leżą nad wodą, gdzie, czuwając, siedzi wódz. Radość pomsty spędza mu sen z powiek. Winnetou spodziewał się tego.
— Czy nie moglibyśmy napaść wodza, tak samo, jak wartowników?
— Nie, gdyż dokoła leżą wojownicy, których nie wyminiemy bez potrącenia.
— Tak, nie pozostaje nic innego, tylko ukryć się i czekać, — rzekłem. — A więc do grobowca!
Z początku pełzaliśmy na czworakach, potem dopierośmy się podnieśli. Dotarłszy do grobowca, bez wysiłku odsunęliśmy wieko o tyle, że mogliśmy wejść. Natomiast daleko trudniej było przysunąć je zpowrotem. Aleśmy się i z tem uporali. Ponieważ grunt był kamienny, przypuszczaliśmy, te nie zostawimy śladu naruszenia.
Przylegliśmy w kryjówce niezbyt wygodnie, gdyż szczelina, mimo że głęboka, była bardzo niska. Za nami leżały szczątki Wielkiej Ręki. Aby uniknąć zetknięcia ze zwłokami, musieliśmy przysunąć się do siebie. Szczęściem powietrze miało tu dostęp, więc nie czuć było rozkładu.
Przykucnięci jeden obok drugiego, czekaliśmy dnia niemal w gorączkowem naprężeniu. Przed brzaskiem nie mogła nastąpić zmiana warty, gdyż obezwładnieni przez nas wartownicy zajęli posterunek na dwie godziny przed świtem. Przypuszczaliśmy, że rozwidni się w ciągu pół godziny.
Pół godziny to niewiele czasu, ale w takiej sytuacji, jak nasza, wydaje się wiecznością. Nie rozmawialiśmy, przedewszystkiem dlatego, że z podniecenia straciliśmy mowę, a następnie że wobec resztek cielesnej powłoki wodza nie mogliśmy się opędzić — rzec można — świętemu uczuciu, jakie ogarnia człowieka w obliczu śmierci.
Czas mijał. Siedziałem naprzedzie przy płycie i przystawiałem oko do wąskiej szpary między płytą a skałą. Noc szarzała. Zbliżała się chwila rozstrzygająca — nie wątpiłem, że przy świetle dziennem wódz spostrzeże nieobecność wartowników na posterunku. Naraz Emery zakłócił ciszę:
— Czy widzisz co, Charley?
— W promieniu trzech, najwyżej czterech kroków. Ale jest coraz widniej.
— Alarm wybuchnie za kilka minut. Poczęliśmy sobie dosyć głupio! Skoro nas tutaj odkryją, jesteśmy zgubieni!
— Nie tak prędko, jak sądzisz!
— Cóż w tym wypadku poczniesz?
— Jedyną rzecz właściwą. Mianowicie rzucę się na wodza i pochwycę jako zakładnika.
— Ale jeśli nas stąd nie wypuszczą...
Pah! Muszą wypuścić!
— Lecz nagromadzą głazy za płytą.
— Głazów nie zgromadzą zbyt szybko. Starczy nam mocy. Chwila wysiłku, a płyta runie. — — Cicho, sza, uwaga!
W dolinie rozległ się głośny i ostry krzyk — indjański okrzyk alarmowy.
— Czy to wódz krzyczał? Wyjrzyj — no, Charley, prędzej, prędzej!
Podczas naszej krótkotrwałej rozmowy tak się rozjaśniło, że wzrok mój sięgał teraz aż do źródła. Widziałem cały obóz i okolicę. Tak, to wódz wydał okrzyk. Stał pod rysą, w której nas więziono, a w której leżeli obecnie spętani i skneblowani strażnicy. Jego okrzyk zbudził wojowników. Skoczyli na równe nogi i skupili się dokoła wodza.
Zrazu powstał wir tłoczących się ludzi i głów, poczem całkowicie ucichło. Wódz polecił uwolnić strażników od więzów i kneblów. Stanęli przed nim — a zatem nie uśmierciliśmy ich uderzeniami w skronie. Wkrótce znów rozległo się wycie. Czerwoni rzucali dookoła badawcze spojrzenia, lecz nas, oczywiście, nie dojrzeli. Sądzili więc, że uciekliśmy z doliny. Wódz donośnym głosem wydawał rozkazy. Wojownicy uzbroili się, biegli do koni, wsiedli i oto pędzili w galopie po wąskiej ścieżce, którą zjechaliśmy. Jeden za drugim znikali na górze.
Lecz nie wszyscy opuścili dolinę. Trzech zostało, mianowicie wódz oraz obaj strażnicy, których zostawiono może za karę, a może dlatego, że jeszcze sił nie odzyskali. Wódz wrócił na swoje miejsce i usiadł. Strażnicy zaś stanęli w pewnej odległości. Nie śmieli się zbliżyć, aby nie jątrzyć jego wściekłości.
— Jeśli czerwoni mają trochę oleju w głowie, to natychmiast wrócą, — rezonował Emery.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Gdy nie zobaczą nas na górze, powinni zrozumieć, że zostaliśmy w dolinie.
— Bynajmniej. Przypuszczą, że mieliśmy dosyć czasu, aby zniknąć z oczu. Będą szukali śladów, których, oczywiście, nie znajdą. Nie wiedząc, w jakim kierunku zbiegliśmy, rozdzielą się na kilka oddziałów, które będą nas tropić w rozmaitych stronach. Jestem przekonany, że nasz plan powiedzie się do końca.
Czekaliśmy. Po kwadransie wrócił jeździec i złożył meldunek wodzowi. Ten podniósł się natychmiast i dosiadł konia. Poszli za jego przykładem obaj strażnicy, poczem wszyscy odjechali, zostawiając nad wodą naszą broń i własność zrabowaną. Znikli wnet za skałą, za którą się rozwijała ścieżka, i wkrótce wyłonili na górze.
— Powiodło się! — krzyknąłem uradowany. — Powiodło lepiej, niż można było sądzić. Wódz odjechał ze strażnikami. Nasze rzeczy, nasze konie stoją niestrzeżone!
— Wyjdźmy stąd, wyjdźmy, szybko, szybciej! — wołał Emery.
Z podniecenia podskoczył wgórę i tak silnie wyciął głową o niską skałę, że, jęcząc, usiadł zpowrotem.
— Jeszcze nie — odpowiedziałem. — Musimy czekać, aż wódz straci z oczu dolinę.
Nie czekaliśmy długo. Powaliliśmy płytę i wyszli ze szczeliny. Oto odzyskaliśmy wolność! Emery pragnął natychmiast pobiec po broń, lecz Winnetou ostrzegł:
— Mój brat niech się nie śpieszy zbytnio. Przedewszystkiem przystawimy zpowrotem płytę. Wódz na pewno wnet powróci. Skoro zobaczy, że grobowiec jest otwarty, zwoła natychmiast wszystkich wojowników.
— Cóżto szkodzi! Nie lękamy się ich teraz!
— No, mój brat się przechwala. Jedna tylko ścieżka prowadzi wgórę. Jeśli ją obsadzą, nie wydostaniemy się z doliny.
— Powystrzelamy wszystkich.
— Nie dosięgną ich nasze kule, jeżeli się ukryją za skałą, natomiast my będziemy wystawieni na ogień.
Wspólnemi siłami podnieśliśmy wieko, aby nakryć grobowiec. Następnie pobiegliśmy nad wodę, pragnąc czem prędzej odzyskać swój dobytek podróżny. Niczego absolutnie nie brakowało. Co za radość odzyskać swoją broń i ponadto całą amunicję!
— Teraz umykajmy! — krzyczał Emery, śpiesząc do koni.
— Jeszcze nie! — zawołałem. — Musimy wybadać przedtem, co tam na górze słychać.
— Nie jest to konieczne! Czerwoni już nas nie pochwycą! Żaden Indsman nie odważy się zbliżyć, skoro odzyskaliśmy broń.
— Owszem, jeśli będziemy na równinie. Ale tymczasem tkwimy w tym kotle i niewiadomo, czy wyjdziemy stąd niepostrzeżenie. Przedewszystkiem więc trzeba pójść na zwiady.
— Co za przesadna ostrożność! Ulegam, aczkolwiek nie widzę konieczności.
Wdrapaliśmy się po stromej drodze. Przewidując, że wódz wraz z innymi wojownikami może każdej chwili wrócić, właziliśmy bardzo ostrożnie. Szybko przebiegaliśmy miejsca otwarte, kryli się za głazami, aby podsłuchać, czy nikt się nie zbliża. I słusznie! Gdyż oto, stojąc za zakrętem, usłyszeliśmy tupot kopyt. Winnetou był naprzedzie. Wyjrzał za skałę, potem zwrócił się do nas, szepcząc:
— Wódz nadjeżdża.
— Sam jeden?
— Tak.
Szmer umilkł. Wódz zatrzymał się i spojrzał wdół. Gdybyśmy nie założyli zpowrotem płyty, zrozumiałby, że się ukrywamy w dolinie. Ale teraz nie powziął żadnego podejrzenia i pojechał dalej.
— Co robić? — zapytał Emery.
— Schwytać go — odezwałem się. — Ale nie tutaj. To miejsce niezbyt się nadaje. Krzyk wodza zwabi wnet wszystkich wojowników. Czem prędzej wróćmy nadół.
Istotnie, zbiegliśmy do kotliny. Zatrzymaliśmy się u wylotu ścieżki. Leżał tu wielki głaz, za którym mógł się ukryć jeden człowiek. Winnetou przykucnął i rzekł:
— Moi bracia niech się schowają za skałą. Kiedy mnie wódz wyminie, skoczę na konia ztyłu, moi bracia zaś spadną nań zprzodu.
Emery i ja cofnęliśmy się o dwadzieścia kroków poza róg skały. Po chwili nadjechał wódz. Wsłuchiwaliśmy się w odgłos kopyt. Teraz zapewne mijał kryjówkę Apacza, a oto rumak zatrzymał się. Naraz rozległ się stłumiony okrzyk. Wyskoczyliśmy z za skały. Na nieruchomym koniu klęczał Winnetou i ściskał Komancza za gardło. Ściągnęliśmy wodza, osłupiałego z przerażenia, rozbroili i spętali mu ręce jego własnem lassem. Potem ponieśliśmy na ustronie i związali mu nogi tak, iż leżał, jak dziecko w powijakach.
— Moi bracia niech przy nim zostaną — rzekł Winnetou. — Ja zaś niezwłocznie wrócę na górę, aby rozejrzeć się, co mamy dalej począć.
Poszedł. Wielka Strzała leżał u naszych stóp i wraził w nas spojrzenie, w którem malowała się niewymowna wściekłość. Kto inny na jego miejscu milczałby z pewnością. Ale on był tak pewny, że zbiegliśmy daleko, i taką płonął ciekawością, że zagadnął:
— Gdzie się Old Shatterhand i jego towarzysze znajdowali, gdyśmy ich nie widzieli?
— W grobowcu twego ojca.
Uff! Czemużeście nie uciekli odrazu?
— Nie chcieliśmy uciec bez broni i rumaków. Widzisz, żeśmy je odzyskali.
— Winnetou i Old Shatterhand są nader zuchwałymi wojownikami!
— A zatem widzisz, że wojacy Komanczów muszą mieć o wiele więcej oleju w głowie, aby nas utrzymać w niewoli. Schwytaliście nas za sprawą zdrajcy. Ale to tylko raz jeden mogło się powieść. Tylko taki młody zuchwalec, jak ty, może powziąć myśl zamurowania nas w grobowcu ojca. Teraz wiesz już, że nie będziemy jego niewolnikami w Wiecznych Ostępach.
— A jednak będziecie! Jeszczeście nie odzyskali swobody.
— O, czujemy się tak pewni, jakgdyby wcale nie było na świecie Komanczów! Ta jedna broń, którą widzisz w mojej ręce, wystarczy, aby wszystkich twoich wojowników, jednego za drugim, wysłać do przodków. Chyba słyszałeś o niej?
— Tak. Zły duch ci ją podarował. Nie nabijając, możesz z niej strzelać bez przerwy.
— Skoro wiesz o tem, nie wątpisz chyba, te ujdziemy cało?
Nie odezwał się. Zamknął na chwilę oczy, poczem otworzył je, obrzucając mnie ostrem spojrzeniem, i zapytał:
— Jestem w waszej mocy. Co zamierzacie ze mną począć?
— Gotowałeś nam śmierć męczeńską. Mieliśmy uschnąć w grobowcu twego ojca. Jakiegoż więc możesz się spodziewać losu?
— Śmierci. Poddacie mnie męczarniom, ale nie spodziewajcie się, że wyciśniecie ze mnie jakikolwiek jęk.
— Nie poddamy cię męczarniom, ani zabijemy. Wszak nie męczyłeś nas, uszanowałeś w nas mężnych wojowników. Pojedziemy stąd i zostawimy cię w więzach. Niezadługo wrócą twoi wojownicy i uwolnią cię. Winnetou i Old Shatterhand nie łakną krwi ludzkiej. Nie zastrzeliliby ongi twego ojca, gdyby nie spalił owych czterech białych twarzy.
W tej chwili wrócił Winnetou. Usłyszał ostatnie moje zdanie. Zwrócił się do wodza:
— Tak. Wielka Strzała może oznajmić swoim wojownikom, że Winnetou jest przyjacielem wszystkich czerwonych, lecz tomahawk odbija tomahawkiem. Chciałeś nas zgładzić, powinniśmy więc odebrać ci życie. Zachowaj je sobie. Jedno tylko zabierzemy. Musimy dogonić białego, który jest wielkim przestępcą. Związałeś się z nim, pozwoliłeś mu uciec wraz z kobietą, która nie jest jego squaw. Poza tem sprowadziłeś nas aż tutaj. Dzięki temu wyprzedził nas znacznie i tylko wyśmienite bieguny potrafią tę zwłokę nadrobić. Wojownicy Komanczów mają o wiele lepsze rumaki, niż my. Wobec tego dokonamy zamiany.
— Czy Winnetou, słynny i mężny wódz Apaczów, został koniokradem? — zawołał jeniec.
— Nie, ale zbieg umknął z twojej winy, więc dlatego masz się postarać, abyśmy go dogonili. Zabieram twego konia — wypominaj to sam sobie. Howgh!
Ledwo skończył, siedział już na koniu wodza. Skierował go ku ścieżce i dał nam znak, abyśmy go naśladowali. Emery chciał dosiąść swego wierzchowca, ale Apacz rzekł:
— Moi bracia niechaj tu zostawią swoje konie. Na górze znajdą o wiele lepsze.
Pojechał, nie spojrzawszy nawet na Komancza, a my za nim. Było rzeczą oczywistą, że jeniec ubolewał nad stratą rumaka, był to bowiem biegun wspaniały. Widziałem zresztą parę niemniej wyśmienitych pod niektórymi wojownikami Komanczów. Byłem tedy bardzo ciekaw, czy znajdę je na równinie. Winnetou zapewniał, że dostaniemy dobre konie, ale w jaki sposób, nie mówił. Jechał w milczeniu tak, jakgdyby gardził ostrożnością. Musiał być pewny swojej sprawy.
Na górze Komanczowie poczynali sobie bez troski. Rozjechali się na wszystkie strony, aby nas wytropić. Widzieliśmy ich dookoła, zdala od nas, jak nachylali się nad ziemią, jak wypatrywali oczy za nieodkrytym śladem. Ponieważ konie mogły go podeptać i ponieważ łatwiej szukać pieszo, spędzili rumaki w jedną gromadę i zostawili pod pieczą jednego tylko wojownika. Miejsce to nie było od nas odległe. Dzieliło nas najwyżej sześćset kroków. Strażnik siedział na ziemi odwrócony tyłem i obserwował zabiegi swoich towarzyszów.
— Usłyszy kroki mego bieguna — rzekł, uśmiechając się, Winnetou. — Zatrzymam się tutaj, moi bracia zaś niechaj pójdą i wybiorą sobie dwa najlepsze rumaki.
Ze sztućcem w ręku podkradłem się wraz z Emery’m ku strażnikowi. Był tak zatopiony w obserwowaniu swych ziomków, że nie dosłyszał nawet, jak stanęliśmy za jego plecami. Rzekłem znienacka:
— Czy zechciałby mi syn Komanczów powiedzieć, czego tu szukają jego bracia?
Odwrócił głowę, zerwał się jak sparzony i wybałuszył na nas oczy.
— Czy mój brat zrozumiał pytanie? — dodałem.
— Old — Shatterhand! — wykrztusił z wysiłkiem.
— Tak, to ja. A czy znasz wojownika, który siedzi tam na koniu?
Uff! Winnetou na koniu wodza!
— Pewnie! A zatem powiedz, czego szukają twoi bracia?
— Szukają — — was! — wybełkotał nieprzytomnie.
— Nas? No, to pędź do nich i zawiadom, że my tu jesteśmy!
Nie przeszło mu nawet przez myśl wykonać polecenie. Wręcz przeciwnie, wciąż mnie oglądał, jakgdyby miał przed sobą marę. Skierowałem w niego lufę strzelby i rzekłem:
— Śpiesz się, powiadam, bo cię natychmiast zastrzelę!
Uff! — zawołał przerażony.
Odwrócił się i wziął nogi za pas. Teraz nikt nam nie przeszkadzał. Winnetou podjechał bliżej. Wybraliśmy dwa najlepsze, osiodłane konie.
Indjanin umykał co sił i wydawał straszliwe poryki, które słychać było na milę odległości. Kamraci, spostrzegłszy go, zewsząd zaczęli się doń zbiegać. Wskutek tego droga została uwolniona. Skoczyliśmy na siodła i pomknęli w galopie na południe, gdzie na odległość strzału nie widać było ani jednego Indjanina. Później skręciliśmy na zachód. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.