Uroda życia/Część I/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Rozdział | XV |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego dnia generał zawezwał Piotra depeszką pneumatyczną „na chwilę rozmowy“. Przeczytawszy ów list, Piotr zrozumiał, że nadeszła chwila stanowcza i że trzeba będzie zdać rachunek. Nigdy o tej minucie nie myślał, nie był w stanie myśleć, a nawet mężnie i świadomie nie chciał myśleć. Teraz oczyścił ubranie, uporządkował papiery i rzeczy, ułożył wszystko — i poszedł. Wkraczając na schody wspaniałego hotelu, marzył o Tatjanie, — to znaczy, — składał na jej ustach żałosny pocałunek.
Generał zajmował na drugiem piętrze wielki salon, cały wysłany dywanem i zastawiony wykwintnemi meblami. Z ulicy przez otwarte na balkon drzwi wdzierał się nieznośny hałas. Toteż generał własnoręcznie je pozamykał. Piotr spod oka obserwował jego ruchy i sennie przemierzał całą rozmowę, która nastąpić miała. Wiedza o tem, co mówić, jakie dawać odpowiedzi, układała się w krótkie, szybkie, bardzo proste zdania. Pomyślał: będę do upadłego bronił honoru Tatjany, a o sobie powiem prawdę. Generał odwrócił się od okna i rzekł, zacierając ręce:
— No, Piotr-Iwanowiczu, co sądzisz o tych wszystkich zjawiskach? Czas już zdać sobie sprawę!
— To jest, — śmiem zapytać, — z czego?
— Z tej ich całej Francyi.
Piotr doznał zabawnego wrażenia: — coś jakby przed bitwą na szable, w chwili podniesienia broni, przeciwnik zaproponował zamiast ciosów w pałasze — uderzenie w kielichy.
— Francya... — rzekł ociężale. — Śliczny naród! Najpiękniejszy naród na kuli ziemskiej, najbardziej wyćwiczony w rzeczach rozumu, najdzielniejszy... Każda niemal kobieta piękna, wszystkie wykwintne, zgrabne, pełne wdzięku. Mężczyźni przystojni, a jakże często bajecznie piękni! A dzieci! Takich dzieci, jakie się tu widuje w ogrodzie luxemburskim, niepodobna zapomnieć. To ozdoby rodzaju ludzkiego.
— Ależ nie o tem! kobiety — w istocie... — westchnął znacząco generał. — Prawdę powiedziałeś. Ale całość, całość, bracie. Ja ci wyznam: jestem rozczarowany, roz-cza-ro-wa-ny...
— Dla czego?
— Toż popatrz, co to za naród! Piękna, ale wymierająca rasa. Wymierają! Co pół roku ubywa ich ośmnaście tysięcy. Za kilkadziesiąt lat będzie ich wszystkiego dziesięć milionów na świecie.
— Mają trzydzieści milionów ludzi pod swem panowaniem w koloniach. Mają już, podobno, armię kilkudziesięciotysięczną z murzynów złożoną.
— Murzyni to nie francuzi.
— Murzyn potrafi taksamo strzelać do niemca z karabina maszynowego, jak tunguz, albo czeremis. A na oficerów, wskazujących, do kogo strzelać, samych francuzów wystarczy.
— I te kolonie ich rządzone są po barbarzyńsku. Rzeczpospolita operuje środkami burbonów i napoleonów. Nie idą śladem anglików. Serca nie widzę.
— Serca... — zaśmiał się Piotr.
— Właśnie serca! Dziś, bracie, zrozumiano nareszcie, że francuz w Kanadzie może być najwierniejszym synem Anglii, jeżeli mu serce okażesz.
— Tak, być może, — mruknął Piotr. — Choć to nie wszędzie jeszcze w zupełności zrozumiano.
— Co powiadasz?
— Nic. Ja tak sobie... Często widuję tutaj elegancko wystrojonych murzynów, flirtujących z bardzo pięknemi pannami z najlepszych rodzin.
— A ja właśnie o tem chciałem z tobą pomówić...
— O czem, panie generale?
— O tym twoim złośliwym uśmiechu.
— O uśmiechu?
— Właśnie, o uśmiechu. Patrzę ja na ciebie spod oka, Piotrze Iwanowiczu, przypatruję ci się oddawna. Coś w tobie jest, coś ty w sobie przegryzasz, — przebacz porównanie! — jak koń wędzidło.
— Nic nie wart koń, który wędzidła nie gryzie, — rzekł Piotr wykrętnie.
— Nie, nie! Chciej mię zrozumieć. Wejdź w moją myśl i idź za nią krok w krok aż do samego końca. Dla tego zacząłem rozmowę o Francyi. I cóż Francya? Zjadła wszystkie studenckie hasła, połknęła wszelkie socyalizmy. „Towarzysze“ zasiadają na fotelach ministrów.
— Tacy też to i „towarzysze“! Dla tego zasiadają, że najlepiej wiedzą, jak się do „towarzyszów“ zabierać, jak ich tępić własną bronią.
— Wszystko to jedno. A w narodzie — co? Konserwatyzm, rutyna, rozdrobnienie własności na jednomorgowe gospodarstwo, rolnictwo w upadku, skąpstwo sklepikarzy...
— Najbogatszy to naród na ziemi.
— Zaraz, zaraz... — perorował generał, — najbogatszy... Sto tysięcy apaszów w Paryżu, na wsiach brak nowoczesnych urządzeń, a nadewszystko szkół; w armii nieład, brak subordynacyi, kradzieże broni i sprzedaż jej nieprzyjacielowi; w szkołach wyższych — rutyna, w szpitalach, na poczcie, w biurach przestarzałe, formalistyczne porządki; na kolejach przedpotopowe wagony, jakich już nigdzie na świecie nie ujrzysz, chyba w muzeach, — grubijaństwo służby i humorystyczny bezład... Czytam ja tu w piśmie poważnem artykuł i za boki się trzymam. Roztrząsają pytanie, czy apasza tracić na gilotynie, czy wysłać à la Nouvelle, czy dać prawo agentowi, napadniętemu przez apasza, żeby mu bezkarnie w łeb palił. Agent policyi, zabity przez apasza, kosztuje państwo pięćdziesiąt tysięcy franków. Skazanie apasza na deportacyę kosztuje ośmset franków rocznie. Skazanie go na śmierć kosztuje summa summarum wraz z sądem, z wydatkiem na jego królewską mość mr. Deiblera — trzy tysiące franków. Tymczasem dwa strzały agenta do apasza z rewolweru „Nr. 11“ kosztują 20 centimów. Ponieważ zaś, jak z tego rachunku wynika, ça coûtera moins cher[1], a więc nowoczesny citoyen[2] nie ma wyboru. Do tego pytania, jakim sposobem najtaniej zadać można legalnie śmierć obywatelowi rzeczypospolitej, sprowadziło się w rzeczywistości prawo człowieka i obywatela w tej nowoczesnej Francyi.
— Mnie się zdaje, że nie jest tak znowu źle. Toż to ta nowoczesna Francya przeprowadziła rozdział kościoła od państwa, postawiła nowoczesną, niezależną oświatę, zwolna, ale usilnie reformuje istotnie skandaliczną rutynę w rozmaitych dziedzinach życia społecznego, — jest siedliskiem nauk, wynalazków...
— Mnie się wydaje, że się tu nic nie reformuje. To kraj po staremu zatopiony w sobkostwie życia, któremu to sobkostwu anarchia dodaje mocy. Rządzą krajem karyerowicze. Każda ich grupa, chcąc się u steru utrzymać, musi schlebiać dusigroszom. Tu ciągle jeszcze trwa zamęt wielkiej rewolucyi. Rządzące menery wciąż się gilotynują, tylko za pomocą innych, ale też i nędzniejszych, filisterskich i po adwokacku przebiegłych sposobów. Piotr-Iwanycz, patrz dobrze na tę nowoczesną Francyę!
— Dla czegóż to ja właśnie, panie generale?
— A dla tego ty, a nie kto inny, że ty wędzidło gryziesz. Ja ci powiadam: ruskie wędzidło to mądry narząd!
Piotr milczał.
Generał dorwał się do właściwego prądu swych myśli. Oczy mu się paliły, na wygolonych policzkach zakwitły rumieńce. Chodził wielkimi krokami po dywanie salonu i, nie patrząc już na swego gościa, dowodził:
— Nowoczesna Francya toż to argument najoczywistszy, do czego prowadzi dywagacya wielkich zasad w sztuce rządzenia. Ludzie zmieniać się mogą, pokolenia znikać po pokoleniach, lecz myśl musi być stała i jedna. Narody mają swe misye. Ludzie rządzący muszą rozumieć misyę narodu, pod karą straszliwej odpowiedzialności. Takim człowiekiem w Rosyi był Mikołaj pierwszy. Ten człowiek stworzył dusze ludzi rosyjskich. Miał zarówno rękę żelazną, jak miłujące serce ojca. To też to był twórca nowoczesnej Rosyi, monarcha i człowiek. Pojmowali go ludzie. Pojmował go twój dziad i dziad stryjeczny. I ty powinieneś pojąć wielkość tej postaci, — Piotr-Iwanycz.
Rozłucki milczał.
— Milczysz? — zapytał generał natarczywie, stając naprzeciwko niego.
— Jestem oficerem niskiego stopnia. Niczem nie kieruję. Przeciwnie mną kierują wszyscy... — rzekł łagodnie.
— Ale możesz zajść, dokąd zechcesz. Może nadejść chwila, że przyjdzie ci kierować. Cóż wtedy? Rozumiesz, co ja mówię? Cóż to za żołnierz, co nie nosi w tornistrze marszałkowskiej buławy!
— To nie zależy odemnie, lecz od mnóstwa okoliczności.
— To zależy od ciebie! — krzyczał generał. — Tylko od ciebie!
— Jakimże to sposobem, panie generale?
— Krótko ci powiem. Jesteś na najlepszej drodze. Byłbym w tem, ażebyś zrobił karyerę...
Rozłucki powstał ze swego miejsca.
— Ale, — ciągnął generał, kładąc rękę na jego ramieniu, — muszę wiedzieć, czy jesteś ruskim człowiekiem do dna duszy, czy kochasz Rosyę tak, jak twój dziad, jak ja... Muszę wiedzieć, czy jesteś człowiekiem mikołajowskiego zastalenia duszy, o którem ci mówiłem przed chwilą. Tymczasem, — niestety! — ja w tobie widzę jakąś wewnętrzną skazę.
— We mnie jest skaz bardzo wiele.
— Każdy z nas przeżywał młodość. Rozumiem. Burza w duszy i tam to wszystko... Ale, — powiadam, — patrz na Francyę! Czy zgubność zasad nie doprowadziła jej do tego, że niech wejdą niemcy...
Generał począł szeptać:
— Nie oparliby się aż w Pirenejach, aż w oceanie.
— To jeszcze kwestya...
— To dla mnie tak jest oczywiste, że nawet nie będę o tem mówił. Jestem oficerem i rozumiem rzecz. Czy wiesz, co zrobią ci czerwoni żołnierze w chwili najścia nieprzyjaciela? Rzucą karabiny, albo skonfederują się przeciwko swej zwierzchności na podstawie zasady, która im przypadnie do smaku.
— Rosya poczytuje się za niezwalczoną potęgę, a czy tak jest w samej rzeczy? Czy tam wad niema?
— Wady są wszędzie, bo Rosya, to ludzie. Lecz „z nami jest Bóg“!
— Dostojewskij pisał w „Dniewniku pisatiela“...
— Co mi tam Dostojewskij! Władza, nie jakiś pisarz!
— A toż przecie jest piewca władzy, twórca mistyki państwowej rosyjskiej tego wieku! Możnaby powiedzieć, ojciec duchowy „czarnej seciny“.
— Kogoż to przezywasz „czarną seciną“?
— Cokolwiek prorokował ten wieszcz, spełniło się lub spełnia, ale wspak, naodwrót. Gdyby kto chciał utworzyć najzjadliwszą satyrę na Rosyę nowoczesną, niech odczyta publicznie dytyramb mistyczny na jej cześć, proroczą wizyę jej przyszłych dziejów w „Dniewniku“ Dostojewskiego. Wielka jest w Rosyi pycha.
— Cóż to nazywasz pychą naszej ojczyzny?
— Pychą nazywam żądzę krzywdy, którą ona nazywa swą misyą.
— Oto jest nareszcie twoje słowo. Kogo gdzie Rosya skrzywdziła? Kogo? Mów!
Piotr milczał.
— Wiem, jaka myśl przenika cię teraz. Ale czyż Rosya nie jest ojcem i matką dla tego narodu? Czy nie uwolniła chłopów z pańskiej jego opresyi? Czy nie dzięki nam powstał w tym kraju przemysł, miasta, nowoczesna industrya, kopalnictwo, koleje, żywy ich handel z naszym wschodem? Kto zresztą w Rosyi prześladuje, krzywdzi, albo nie lubi polaków? Ja sam...
Generał zniżył głos:
— Ja sam głęboko ich lubię. Świetny i piękny naród. Wszystko u nich swoje i nadobne, miękie jakoś, subtelne, niezrozumiałe. To tak. Lecz nasza państwowa racya stanu nie może się bawić w sentyment. Patrz pilnie dokoła siebie, Piotr Iwanycz. Ratuj swą duszę!
— Duszę? — uśmiechnął się Rozłucki.
— Tak, duszę! Rosya musi mieć synów wiernych. Kto jest z nią, ten musi być z nią nie połową, lecz całą duszą. Możesz stać się odszczepieńcem... jak... twój ojciec.
Piotr spojrzał mu w oczy surowo i śmiało.
— Każdy człowiek ma jedno przynajmniej prawo, które nie może mu być odjęte: prawo do swej duszy.
Generał ciężko dźwignął się z krzesła. Był chmurny, przybity. Mruknął trwożnie, niemal ze wstydem:
— Piotr-Iwanycz... pamiętaj na Tatjanę...
— Tatjanę... — powtórzył Rozłucki, czując, że blednie.
— Nie rozmawiałbym ja tak z tobą, gdyby nie ona... — wycedził generał przez zęby.