Vita nova
I.
Coraz nędzniejszy przed twym majestatem
Czuje się duch mój wyrzutem skalany;
Coraz ciemniejszych błądzę nizin światem,
Im bardziej w gloryi widzę cię świetlanej.
Coraz nędzniejszy przed twym majestatem
Klękam przed tobą wciąż w głębszej pokorze;
Im więcej tobiem i sobie był katem,
Tem więcej rażą mię twe blaski boże.
Czuje się duch mój wyrzutem skalany,
Chociaż zbyt późną przygnębiony skruchą,
Że jakieś dzikich obłędów orkany —
W chaos i pustkę rzuciły mnie głuchą.
Coraz ciemniejszych błądzę nizin światem
I drżę — za górnym twoim lecąc szlakiem:
Przed twem widzeniem nadziemsko skrzydlatem
Coraz się bardziej odczuwam robakiem.
Im bardziej w gloryi widzę cię świetlanej,
Tem szkarłatniejszym palę się rumieńcem,
Że swej bogini bluźnił opętany
Ten, co był zawsze i będzie twym jeńcem.
II.
Były godziny, że jad nienawiści
Piekło goryczy i zwątpienia szały,
Paliły serce moje płomieniściej,
Niźli mu uczuć świeciły kryształy.
Więc rozżalony wybrałem sieroctwo,
Rozpaczy trunkiem dziwnie upojony
I straszne sobie roiłem proroctwo,
Że tak odzyskam spokój utracony.
Spaliłem wszystkie po za sobą mosty,
Zdeptałem wszystko, co z przeszłością wiąże
I szedłem dumny, że taki szlak prosty
Wiedzie mię w otchłań, do której sam dążę.
Lecz mi nie wrócił spokój utracony
I obłąkany szedłem w dal sierocą,
A wszystkie gaje mi, wszystkie zagony
Szeptały imię twoje dniem i nocą.
III.
Ty wszystkie cuda mogłaś robić ze mną:
Mogłaś mię porwać w najwyższe błękity,
Mogłaś mię wtrącić w otchłań mroku ciemną,
Zgnieść w proch — i serce umocnić w granity.
Ty mogłaś moją istotę rozszerzać,
Że czułem w sobie bezmiarów królestwo;
Ty mogłaś we mnie jako grom uderzać,
Żem czuł się mniejszy niż samo nicestwo.
Bo taka była twa nademną władza,
Że moje pulsa biły twojem tętnem;
Że twoja wola w moją się przeradza,
Że własne życie jest mi niepamiętnem.
Nie własnem życiem żyłem, ale twojem —
Twą duszą żyłem i twoją osobą —
I w końcu dziwnym dwojga serc przestrojem
Straciłem siebie — przestałem być sobą.
Wszystkiem mi byłaś: ołtarzem i panią,
I siostrą moją jedyną — wybraną —
Byłaś mi natchnień bezdenną otchłanią,
Zkąd mogłem czerpać pieśń niewyczerpaną.
Byłaś mi okiem, którem spoglądałem
W przemijające mgły rzeczywistości;
Byłaś mi uchem, przez które słuchałem
Szmerów płynących od nieskończoności.
Od twego smutku płynie ku mnie fala
Wielkiej tkliwości i wielkiej tęsknoty,
W której się miłość wszechistot rozpala,
Jakby się w tobie streściły istoty.
Z twego uśmiechu płynie ku mnie zorza
Świateł radosnych i złotych promieni;
Co moje wszystkie rozświeca bezdroża,
Że pewny szedłbym śród erebu cieni.
Dziwna to sprawa tak zatracić siebie:
Być jakąś nicią splątanym tajemną
Z duszą, co mieszka w niewiadomem niebie!
Ty wszystkie cuda mogłaś robić ze mną!
IV.
Zdawnam przeczuwał, że napotkam ciebie,
Że taką będziesz, jak cię w snach widziałem:
Gdzie? nie wiem! może w tem nieznanem niebie,
Gdzieś była, zanim oblekłaś się ciałem.
Ja znałem ciebie, nim oko cielesne
Dojrzało ciebie... Szukałem cię wszędy,
Wpatrzony w jutro ludzkości bezkraśne,
Wsłuchany w złote dawnych lat legendy.
Ja miałem rozkaz dany mi z wysoka
Szukać cię w każdej postaci niewieściej —
I w każdem oku szukać twego oka,
W każdym uśmiechu twych uśmiechów treści.
Choć nieraz kobiet całowałem nogi,
Choć nieraz skroń mi pieściła kobieta,
Choć nieraz złudą mamiły mię bogi:
Ja przebudzony wołałem: nie, nie ta!
Zawsze pomiędzy mną i tą istotą,
Co mi na łono pieszczotliwie padła
Był niewidomy przedział, cień... Ty oto
W magnetycznego postaci widziadła.
A kiedym odszedł na pustynie mroku
Twych ust i oczy twych nienasycony:
Choć mi w niejednem raj promieniał oku,
Zawsze-m był — zda się — w lody skrysztalony.
Nieraz na przekór tajemniczym głosom
Mówiłem: padnę do kolan dziewczęcia,
Modlitwy śpiewać będę jej niebiosom,
Żal swój ukoję ciepłem jej objęcia.
Przeklnę widziadło, co mię jako zmora
Dusi bez końca... I w gorzkiej spowiedzi
Powiem jej wszystko... Pewnego wieczora
Wyznałem miłość... Lecz był to brzęk miedzi.
Pamiętam dziewczę jedno takie świeże
Jak biała lilia albo wiosny ranek,
Której–by życie mógł złożyć w ofierze
Przeanielony czarem jej kochanek
Tej ja mówiłem z żalem i goryczą,
Jak strasznem życie moje poszło kołem:
I, nienawiścią płonąc tajemniczą,
Jej przysięgałem, ciebie przy niej kląłem.
A wtedy ona — jakby tuż przy sobie
Jakiegoś cienia czuła grozę świętą,
Wołała do mnie w boleśnej żałobie:
»Ty mnie nie kochasz, ale tę wyklętą!«
V.
Czy sądzisz, że ten, który zmartwychwstaje
Odrazu pójdzie zgalwanizowany?
On długo patrzy na umarłych kraje.
Długo w nim jeszcze gadają kurhany.
W zdumieniu widzi te zielone gaje.
W zdumieniu widzi te szumiące łany:
Wzrok jego zwolna żywy świat poznaje,
Duch oślepiony kroczy jak pijany.
Może go razi jutrznia purpurowa,
Może on tęski[1] do swojej mogiły,
Gdzie już od cierpień nie pękają żyły,
Gdzie żadna uczta nie zabrzmi godowa.
Lecz kogo bóstwo chce wskrzesić, ten wskrześnie,
Choćby chiał[2] wrócić w swe mogilne cieśnie.
VI.
Znów ja przed tobą klęczący i korny,
Zbywszy się żalu, goryczy i pychy,
Złamawszy wichry mej duszy niesfornej —
W oczy twe patrzę, niby dziecko cichy.
W oczy twe patrzę — w pokorze błagalnej —
O jeden promień błagam twojej łaski;
Niech mi znów błyśnie ten czar niewidzialny,
Co wlewał we mnie natchnienia i blaski.
Abyś tem wyżej stanęła nademną,
Im niżej wola złośliwych przeznaczeń
Mnie w jakąś otchłań pogrążyła ciemną:
Dałem ci wszystkie rozkosze przebaczeń,
Wszystko, co bóstwu należy się z prawa,
Łask wywołanie i uśmiech dobroci —
Wszystko ci dałem, bogini łaskawa;
Jak drogi klejnot niech to skroń twą złoci.
A ja — przebaczeń i łask twych niegodny
Duch marnotrawny — na klęczkach dziś stoję —
Rychło-li z twojej źrenicy pogodnej
Wybłyśnie nowe przeznaczenie moje!
VII.
Jak za powietrzem — tak tęskni za tobą
Duch mój, od piasków Sahary wyschnięty,
Gdzie dobrowolną okryty żałobą
Mieszkałem, niby wygnaniec wyklęty.
Nieraz, gdym błądził po owej Saharze,
Jakieś mię czary łudziły nadzieją:
Lecz widziadlane to były miraże,
Które oazą kłamną zielenieją.
Pierś przepalona, usta gorejące,
Próżno łaknęły jednej kropli wody!
Dawnom już nie był na tej kwietnej łące,
Gdzie mego życia jaśniały pogody.
Jak duch zamknięty śród cieśni więziennej,
Z której powietrze wypędzono miechem:
Do twojej jutrzni tęskniłem wiosennej,
Spaloną piersią, zamarłym oddechem.
Nie raz mi trumna bardziej się stosowna
Zdała, niż życie to — od ciebie zdala:
Boś ty mi była taka nieodzowna,
Jak żar ogniowi, który się rozpala.
Bo jak nie można oddzielić od słońca,
Jego światłości i jego ciepłoty,
Tak ja bez ciebie, o jutrznio wschodząca,
Istnieć nie mogę: bez własnej istoty.
Stało się jednak, że siebie rozdarłem,
Żem rzucił twoją dziedzinę podniebną —
I żyłem strasznem półżyciem zamarłem:
Bo, jak powietrze jesteś mi potrzebną.
VIII.
Ani cię na to Bóg stworzył, byś księgi,
Gdzie próżna mądrość kryje się — czytała...
Ani, byś skarby swej ducha potęgi
Na błahą walkę o byt marnowała.
Ale cię stworzył na moją boginię,
Bym na kolanach przepędził swe życie;
Abym w twe oczy spoglądał jedynie,
Jak w złote słońce na jasnym błękicie.
Ale cię stworzył, abym ja twe drogi
Kwiatem umaił i oplótł zielenią — —
Bym wydobywał ciernie z pod twej nogi,
Dzień dał ci w nocy, a wiosnę jesienią.
Ale cię stworzył, byś mi była jedną
Muzą świetlaną — jedną i jedyną —
Byś w moją duszę zbyt nikłą i biedną
Niewyczerpanych lała natchnień wino.
Gdyż, ile razy spojrzysz się życzliwiej,
Ile mi razy błyśniesz jako zorza —
Dusza się moja jak strumień ożywi
I z ciebie we mnie myśl przenika boża.
Nie wiesz, czem jesteś. Więc ja ci to powiem:
Jesteś poezyi duszą i wcieleniem —
Serce twe bogu pieśni jest wezgłowiem.
A mnie ty jesteś niebem i natchnieniem.
IX.
Nie umiem ogniem palić się słomianym,
Nie umiem ducha dzielić na połowę;
Goreję szałem niepohamowanym,
Co mi przepala i serce — i głowę.
Więc, kiedy rozpacz mą duszę ogarnia,
To zaraz roję trucizny mogilne:
Błysk mi się zdaje jak morska latarnia,
Co w burzy ramię pokrzepi bezsilne.
Więcej ja miałem w życiu łez niż kwiecia,
Goryczy więcej niż blasków promiennych:
A szczęście raczej płynęło z zaświecia,
Niżeli z ziemskich widziadeł codziennych,
Przeto, żem smutny, więc mówią, żem chory,
Ale ja czuję, że ma dusza zdrowa;
Że utajone są w niej gwiazdozbiory,
Co się rozbłysną w niespodziane słowa.
Lecz ja tysiące uczuć, myśli, wrażeń
Zabiłem w sobie — abym stał się głuchy
Na wszystkie gromy człowieczych przerażeń
I między zmarłe policzony duchy.
Więc te uczucia, myśli i wrażenia
Milczą dziś we mnie jak zaklęte dusze:
I zwolna — zwolna jakiś czar je zmienia,
Czar, co do słońca wiedzie przez katusze.
Nie umiem ogniem palić się słomianym,
Twój cały jestem — twój jestem na wieki.
W miłości twojej morzu nieprzebranem
Żyję wpatrzony w twój błękit daleki.
Żyję podniosły — albo w prochy zgięty —
Od twojej woli zależy to cudo:
Aby mógł ożyć ten, co był wyklęty —
Prawdą — lub chociaż tej prawdy ułudą.
W mocy bogini jest mi dać promienie,
Co życie w jasną przemienią legendę;
Daj mi tę prawdę, daj mi to złudzenie,
Że pragniesz, abym żył, a ja żyć będę.
X.
O, gdybyś chciała, gdyby twoje serce
Całą swą siłą me serce przenikło,
Czuję, jak w każdej odżyłbym iskierce,
Jakąbym tęczą zapłonął niezwykłą.
Powiedz to słowo — czarodziejskie słowo,
Co mię przebudzi; to słowo świetlane,
Które mi jutrznią stanie się godową:
I każ mi powstać, każ, a ja powstanę.
O, wstanę wtedy potężny i wielki —
Niepokonany wzorem wielkoluda,
Promienny blaskiem swej wybawicielki —
Ty stworzysz cuda — i ja stworzę cuda!
Nędzarzem jestem — trupem i robakiem —
Ale przebudzić mię w twojej jest mocy:
Ujrzysz jak dumnym uniosę się ptakiem
Do sfer; gdzie żyją bogowie wysocy.
Bo ja wiem rzeczy, o których nikt nie wie,
Ja znam nikomu nieznajome światy,
Gdzie czarodziejskich płonie słońc zarzewie,
Gdzie nieśmiertelne rozkwitają kwiaty.
Bo ja wiem rzeczy, które tak zazdrośnie
Kocham, że tylko wtedy je wygłoszę —
Kiedy na ziemi w niespodzianej wiośnie
Jeden błysk szczęścia u Boga wyproszę!
A gdy nie przyjdzie ta szczęścia godzina,
Siły mi na nie zbraknie i wyrazów —
I będę jako nikczemna gadzina,
Co nie spełniła wyrocznych rozkazów.
XI.
Nie wiesz jak smutne jest życie pieśniarza,
Bo on jest głosem, co woła na puszczy
I woli bożej rozkazy powtarza —
Śród bezechowej niepojęty tłuszczy.
Bóg go porywa w swe niebieskie szranki,
On go nad ziemskie unosi padoły,
Jakieś nadludzkie daje mu kochanki,
Ze srebrzystemi brata go anioły.
Królem jest pieśniarz gwiazd niedotykalnych,
Władcą melodyj nigdy niesłyszanych,
Objawicielem światów niewidzialnych,
Bratem cherubów czystych i świetlanych.
Jak ptak swobodny buja po błękitach,
Od mgieł przeszłości w przyszłości świtanie:
Na niedostępnych chwilę stoi szczytach —
I naraz — pada w bezdenne otchłanie.
O, im był wyżej, tem niżej upada —
Im wyżej w słońcu — tem niżej w pomroce —
Straszliwa czarność duszą mu owłada —
I długie, długie czekają go noce!...
Za ową głuchą walkę nieustanną,
Co mu w cierpieniach każe śnić pogody,
Pod żadną zorzą niema dlań poranną
Żadnego echa i żadnej nagrody.
Nic... Chwila słońca i mroki bez końca —
Chwila w niebianskim czarodziejskim świecie
I długa, czarna, nieprzemijająca
Noc... I po ziemi błąka się jak dziecię.
Ten co niebieskie miał pod sobą duchy,
Co jak bóg drugi rzucał w lazur globy —
Bezsilny stoi — jakby go łańcuchy
Przykuły twarde do ziemskiej żałoby.
I niema — niema szczęścia dla pieśniarza,
Niema dlań w życiu kwiatów i słodyczy:
Twarz jego smutna dziewczyny przeraża,
Jakby z za świata upiór tajemniczy.
O! jedno serce mieć takie na ziemi,
Coby mi było jako pomost z tęczy
Pomiędzy Bogiem a duchy ludzkiemi —
Przed takiem sercem moja dusza klęczy!
Jedno mieć serce, na którem odpocznie
Duch, gdy go droga utrudzi otchłanna —
By mógł na ziemi spełniać swe wyrocznie,
Takie mieć serce — hosanna — hosanna!