<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
. . . . . Wcześnie się zasłona rozdarła
I ojczyzna i wdzięczność w twem sercu umarła;
Idź, ani pragnę w dalszych zarzutach się szerzyć,
Ni przywodzić . . . . .
Władysław pod Warną.

W zamku Płockim, w niewielkiej komnacie siedział sędziwy Władysław Herman na szerokiem krześle złotemi poręczami opatrzonem.
Piękne rysy, żadnym nieożywione ogniem, zdaleka go czyniły podobnym do martwego posągu. Broda biała spływała na piersi. Suknia z czarnego aksamitu szerokiemi aż do nóg obwijała go fałdy, a obraz Najświętszej Panny zawieszony na łańcuchu złotym, błyszczał mu na piersiach. Na blizkim stole leżało berło, miecz i korona, wśród mnóstwa rozrzuconych obrazków świętych i drogich relikwij.
Pokój nie lśnił się złotem ani bogatemi obiciami. Rozwieszone po ścianach krzyże i obrazy świętych świadczyły o bogobojności króla polskiego (choć go bowiem późniejsi dziejopisowie już księciem mianują, Polacy żyjący za niego nie przestawali go darzyć imieniem króla). Ciasne wysokie okna, rzadkie promienie słońca przepuszczały przez malowane szyby, Wystawujące śmierć i mękę Zbawiciela. U stóp królewskich na aksamitnej poduszce siedział mały Bolesław, później Krzywoustym przezwany.
Czasem wstawał i biegnąc po pokoju małą wywijał szablą. Z prawej strony krzesła królewskiego Stał młodzieniec nadobnej twarzy, świetnego ubioru, płomienistych oczu; z lewej zaś starzec, którego twarz okryta bliznami pełną była grozy i surowości. Choć wiekiem sterany, ciężki miał pancerz na piersiach, pomimo zmiany zaszłej za Bolesława Śmiałego w uzbrojeniu rycerstwa. Miecz wisiał u boku, a w ręku trzymał podługowatą czapkę, podbitą zewnątrz żelazną blachą. Do niego król najczęściej się obracał, i w te przemówił słowa:
— Wierny nam Wszeborze, zaręczamy ci słowem królewskiem, że zbrodniarz odbierze należytą karę, i że wszystkich środków za pomocą Boga i Najświętszej Panny użyjemy do jego odkrycia. Nie masz żadnych śladów? Czy nie wiesz z jakiej strony przybył i gdzie się udał? Rzeknij, a natychmiast rozpoczniemy śledztwa i poszukiwania.
— Najjaśniejszy panie, nie mogę nikogo oskarżać. W ciemnej nocy porwali moje dziecię, i ledwo głos — do broni! — rozległ się po dziedzińcu zamkowym, już jej nie było. Skoczyli moi do oręża, ale nikogo nie ujrzeli. Wszystko nieprzyjaciel przewidział z szatańską przezornością. Łódki przyjęły zbrodniarzy i znikły, do mgły zwodnej podobne. Ach, miłościwy królu, jednę tylko miałem córkę, dziedziczkę dawnej sławy i zamożnych włości. Twój synowiec, a tu przytomny książe Mieczysław, o jej ubiegał się rękę. Miałem nadzieję, że przed zgonem ujrzę spełnione szczęście mojej Hanny, ale Bóg ukarał mnie za grzechy, i straciłem najdroższy skarb po ojczyźnie.
— Stryju mój — zawołał młody Mieczysław — nie trzeba tu zwlekać, rycerzy i moich ludzi zebrać kazałem; na czele ich pójdę szukać wyrwanej z rąk moich narzeczonej, a śmierć i zguba temu, który je śmiał wydrzeć synowi Bolesława.
— I ja pójdę z tobą — przerwał mały Bolesław.
To mówiąc dobył szabelki, stanął naprzeciwko ojca, a w oczach dziecinnych znać było już męstwo; które później w czterdziestu bitwach zgromiło nieprzyjaciół Lechii.
— Jeszcze dosyć będziesz miał czasu przypatrzyć się klęskom i mordom — rzekł Władysław — a ty synowcze, zanadto porywczy jesteś. Czy nie możesz poczekać na przybycie Zbigniewa, którego co chwila się spodziewam. Roztropny jego towarzysz Mestwin dobrą zapewne nam da radę.
— Zbigniew — powtórzył Mieczysław.
— Zbigniew — powtórzył Wszebor, a na twarzy ich obu malowała się niechęć i nieufność.
— Nie lubię Zbigniewa — zawołał syn królewski — nie dawno prosiłem go, ażeby mi pożyczył sztyletu na kilka godzin, a on spojrzał na mnie, i odmówił tej broni, zowiąc mnie dzieckiem. Ale pokażę mu — dodał przyszły bohater, uderzając o rękojeść małego pałasza — pokażę mu kiedy dorosnę, czy tak z bratem się obchodzić trzeba.
Słaby król pozostał na chwilę w milczeniu i smutku, widząc niechęć, którą otaczający go pałali ku synowi, choć wiedział dobrze, że jest zasłużona. Wtem otwarły się drzwi pokoju i wszedł Zbigniew z Mestwinem, oba w zbrojach i okryci kurzem.
— Witam cię, najjaśniejszy panie i ojcze, dobry dzień bracie. Witam cię Wszeborze. — Po tych słowach przysunął krzesło Zbigniew i usiadł ocierając pot z czoła. Mestwin stanął za nim.
— Dawnośmy cię nie oglądali — rzekł Władysław — i wcale nie wiemy i domyślać się nie możemy przyczyny nieprzytomności twojej, mimo często posyłanych do ciebie gońców z rozkazem, żebyś natychmiast tu stanął.
Dotąd chciał słaby ojciec i słabszy król jeszcze utrzymać swoję powagę, ale widząc twarz kochanego syna wyrażającą wewnętrzne boleści i długie znużenie, łagodniejszym dodał głosem:
— Nie chcemy cię jednak o to winić, ulubiony synu, bo wiemy, że ważne często zajmują cię sprawy.
Odpłacił dobroć ojca Zbigniew zimną odpowiedzią:
— Byłem na łowach, a wiesz ojcze, że kiedy moje psy gonią jelenia lub dzika, nic mnie od boru oderwać nie zdoła.
— Ale teraz nie o łowach mowa, bracie — zawołał srogim głosem Mieczysław. — W wielkiej jesteśmy niepewności. Zdarzył się wypadek mogący wielkie ściągnąć klęski: ponieważ przybyłeś z Mestwinem, waszej wymagamy rady.
— Co wam po moich lub Mestwina radach — odparł Zbigniew, domyślając się o czem będzie mowa — kiedy tak często bez nich obejść się możecie?
— Ale teraz nie chcemy się bez nich obchodzić — przerwał mu Wszebor — bo tu idzie o shańbienie domu i rodziny zasłużonej w Mazowszu, bo tu idzie o śmierć, sławę i życie.
— Słucham więc — rzekł Zbigniew, pokrywając najsrożą mękę pozorem lekkomyślności — słucham tej tak ważnej sprawy.
Wszebor i Mieczysław opowiadali więc Zbigniewowi, jak niecni zbrodniarze porwali i unieśli Hannę. Mieszali do swego opowiadania tysiączne przękleństwa i pogróżki. Sercem Zbigniewa miotały to gniew, to zawiść, czuł jednak, że trzeba udawać dla ocalenia siebie i Hanny.
Ale kilka razy podczas długich skarg i użaleń Wszebora, już mu nie stało cierpliwości, i gdyby nie Mestwin go wstrzymał, wstałby i pogardzając nieprzyjaciołmi z dumą na czole, wyznałby czyn popełniony i oświadczył, że gotów jest bronić oblubienicy do ostatniej krwi kropli.
Nareszcie ozwał się Władysław Herman.
— A my, synu, postanowiliśmy dołożyć wszelkich starań dla wykrycia złośliwych i szkaradnych ludzi, którzy śmieli taki gwałt popełnić. Spodziewamy się, że i radą i orężem dopomożesz wykonaniu naszej woli i wyprawie twego tu przytomnego brata, a naszego synowca, który sobie zamierza ścigać ogniem i mieczem podłych i zbrodniczych wykonawców czynu, pogrążającego w smutek najgłębszy i księcia naszego domu i zacnego znacznych posiadłości pana. — Ale widząc, że Zbigniew brwi zmarszczył i ścisnął wargi, rzekł : — Nie chcemy cię jednak przymuszać, synu. Możeś słaby na zdrowiu. Możeś długą zmęczony podróżą. Zostań, bo dalecy jesteśmy od wszystkiego, coby mogło szkodzić naszemu Zbigniewowi.
— Anim znużony, ani słaby na zdrowiu, najjaśniejszy panie i ojcze mój — odparł Zbigniew, powstając i pozierając okiem pogardy na Mieczysława i Wszebora. — Ale dziwi mnie, że tak długo poważnego brata zajmować może porwanie jakiejś dziewczyny. Z początku sądziłem, że idzie tu o dobro kraju, o ocalenie Polski, sądziłem że niebezpieczeństwo grozi naszej ojczyźnie, i już gotowy byłem do dobycia miecza w obronie kraju, i ojca mojego. Ale teraz dowiaduję się, że celem tej narady, że zatrudnieniem syna Bolesława Śmiałego jest jakaś dziewczyna, porwana przez niewiedzieć kogo i niewiedzieć kiedy. Niechże ją sobie ojciec szuka po Polsce, ale niech nie przychodzi zatrudniać próżnemi skargami umysł króla, ważniejszemi zajętego sprawy.
— Jakaś dziewczyna — powtórzył Wszebor, i najżywsze uniesienie, żal najżywszy twarz mu zachmurzył. — Cóż to, mości książe, czy sądzisz że życie i sława córki są obojętne dla ojca, że życie i sława Polski są obojętną dla króla rzeczą? Gdzieżeś takich się uczył nauk? Czy dzicz pruska lub pomorska w twojem sercu tak piękne zaszczepiła uczucia? Wiedz Zbigniewie, że król sprawiedliwy winien się ująć za pokrzywdzonym poddanym i oddać mu sprawiedliwość, choćby wyrokiem tej sprawiedliwości była śmierć własnego syna.
To mówiąc, rzucił Wszebor tak przenikającym na Zbigniewa wzrokiem, że ten się zmieszał i oniemiał.
— Bracie — ozwał się Mieczysław — nie waż się na dalszy czas z takiemi oświadczać się słowy, bo wiedz że dziewica, przedmiot naszych smutków i poszukiwań, miała być moją żoną. Z większem więc o niej winieneś mówić uszanowaniem. Z większem, na Boga, bo nie wiem co mnie wstrzymuje, że cię jeszcze za tak bezczelne nie skarciłem zuchwalstwo.
— Niechże cię więc nie nie wstrzymuje — zawołał Zbigniew, zapominając o przytomności ojca i o wszystkiem, i dobył napół miecza.
— Synowcze, Zbigniewie, Wszeborze — przerwał im nieszczęśliwy rozterkami krewnych i przyjaciół Władysław. — Czyż zawsze kłótnie i zatargi najmilszemi wam będą? Kiedyż przestaniecie wzajemnie niechęcią smucić dnie moje i własne zatruwać szczęście?
To mówiące, przycisnął do ust z pobożnością, obraz Najświętszej Panny i podniósłszy oczy do Nieba — Królowo Niebios! — zawołał — i ty święty Pietrze i Pawle, udajcie się do Syna Bożego za nami, udajcie się do Boga świata. Niech kłótnie, zajazdy i niezgody przestaną rozrywać Polskę, niech wszyscy moi poddani połączeni węzłem pobożności i cnoty dla Twojej tylko chwały, o Boże! żyją i dla Twoich świętych chwały. — Przez chwilę trzymał jeszcze oczy wzniesione do nieba, potem obrócił się do Mestwina i rzekł: — Rycerzu! twojej rady roztropnej tu trzeba. Pozwólcie mu mówić, proszę was moi mili.
— Jeśli tak twoja, najjaśniejszy panie, wola, to dobrze — odparł Wszebor.
— Ja cię wyratuję — pocichu szepnął Zbigniewowi do ucha Mestwin i wystąpił na środek komnaty, ukłonił się najprzód, a potem dźwięcznym głosem z ułożoną postawą przemówił: Najjaśniejszy królu i ty Mieczysławie i ty stroskany ojcze, jedyną macie w pośpiechu i orężu nadzieję. Daleko już zapewne za Płock unieśli twą córkę zbrodniarze. Każcie więc osiodłać konie i weźcie się do szabel. W szybkiej pogoni, w dzielnem natarciu cała wasza otucha. Ślady bezwątpienia znajdziecie po drodze, a zdrajca legnie pod waszemi ciosy. W Płocku darmobyście jej szukali, bo jakże można myśleć, aby zbrodniarze przybywali wobec króla i walecznych otaczających go rycerzy, przechwalać się z podłego i karygodnego czynu? Powtarzam więc jeszcze raz: pośpiech jeden tylko w tej sprawie waszę sławę i najdroższy skarb ocalić potrafi.
Zamilkł Mestwin, ale mówił z takim pozorem szczerości, że Mieczysław zbliżył się do niego i podziękował, że Wszebor rękę mu uścisnął. Wszystkie podejrzenia na Zbigniewa znikły na chwilę z ich myśli, kiedy przekonali się, że jego towarzysz i powiernik tak się ujmuje za ich krzywdy i tak zbawienne daje rady.
Pożegnali się z królem książe Mieczysław i ojciec Hanny, idąc gromadzić zbrojnych ludzi.
— Naszą jest wolą — rzekł słabym głosem Władysław — żeby uniknąć, o ile będzie można, krwi rozlewu i oszczędzać życie naszych poddanych.
— Ja zaś, mój stryju — odparł żywo Mieczysław — wyrwę choćby po krwi strumieniach, oblubienicę z rąk wrogów.
— Żegnam cię, miłościwy mój królu — ozwał się Wszebor — i przyrzekam ci, że jako Polak przeciw Palakom walczyć nie pozwolę, chyba że sława córki wymagać niezbędnie tego będzie. Mam nadzieję, że wkrótce ją do twoich stóp przywiodę.
— Czy Zbigniew się z wami także oddala? — zapytał Władysław. — Jak chce — krzyknął Mieczysław.
— Jeśli tak, to nie chcę — odparł Zbigniew — i zostanę z Mestwinem przy zmartwionym ojcu.
Długo milczał król polski; Zbigniew, siadłszy blizko niego, założył ręce na piersiach i spuścił głowę, a Mestwin w oddalonym kącie bawił się z małym Bolesławem.
Nakoniec Władysław Herman do syna swą mowę obrócił.
— Zbigniewie, synu ukochany, ilemże już razy cię upominał, ilem razy błagał jako ojciec, rozkazywał jako król polski. Czyż nigdy nie przestaniesz gwałtów i krwi rozlewu, czyż zawszy będziesz postrachem dla ziomków, hańbą dla ojca, wrogiem dla niewinności? Prawda, Bóg ci dał odważne serce i prawicę do bojów nawykłą, ale dla bronienia ojczyzny i cnoty, nie dla napadania na braci, na krewnych współobywateli. Gorzkim żalem zatruwasz mą starość, i muszę przeklinać dzień, w którym poznałem twą matkę; upamiętaj się Zbigniewie, przestań zdzierstw i kłótni. Stań się prawym mężem, godnym ojca króla Lechii, godnym dziadów walecznych i cnotliwych. Widzisz do czego namiętności brata i poprzednika mego przywiodły. Bolesław tułacz z mocarza, przeklęty z błogosławionego, zginął marnie wśród najpiękniejszych nadziei i najświętszych powodzeń. Czyż i ty chcesz podobnego doznać losu?
Na te słowa, żywym rumieńcem pokryła się twarz Zbigniewa. Powstał przechodząc się po komnacie, urywane wymawiał słowa:
— Do szatana, czyż nigdy tych kazań nie zaprzestanie? Czy bierze mnie za mnicha lub niewinną dziewczynę? Na Boga, jakżem znudzony!
— Znudzonyś wyrodny synu — zawołał król rozgniewany. — Znudzony łagodnemi rady, kiedy surowe mogę ci dać rozkazy, kiedy na mój głos tysiąc mężów się uzbroi na twoję karę i zagubę.
Zamilkł Władysław, widząc iskrzące się od wściekłości oczy Zbigniewa; bo czuł aż nadto, że z trudnością by mu przyszło uiścić wyrzeczone groźby.
— Zbigniewie, Zbigniewie, czyż przyjdzie mi — dalej ciągnął Władysław — jak królowi Hebreów zawołać na ciebie Absalon! Absalon! i oddać cię wściekłości nowego Joaba. Upokorz się, dopóki czas jeszcze, bo jakiś głos mówi mi w duszy, że porwanie Hanny nie bez twojego zaszło udziału.
Upokorzyć się, najjaśniejszy panie — odparł zmieszany Zbigniew — jest nieznaną mi rzeczą. Ale daję ci słowo, że nic nie wiem o Hannie.
— Wierzę — przerwał mu król rozczulony — słowo syna i rycerza, pasowanego mieczem tu obok leżącym, dostatecznem jest dla mnie.
Zbigniew widząc dobroć ojca, oniemiał. Smutek i zgryzoty szarpały mu serce. — I ja — pomyślał — który tylekroć oparłem się burzom i gniewom, teraz kłamię jak słabe dziecko, dla uniknienia chłosty: ale taka rada Mestwina, cóż robić?
— Chodź, synu, w moje objęcia, niech będzie zgoda między nami. Wtenczas nikt czoła podnieść się nie ośmieli i oba węzłem zgody połączeni, straszni będziemy wrogom...
Rzucił się Zbigniew na pierś ojca i z prawdziwem uniesieniem ściskał rękę królewską.
— Chodź Bolesławie — zawołał Herman — pogodzić się z bratem.
— Nie chcę — odpowiedziało dziecię — dawniej go o pożyczenie sztyletu prosiłem. Teraz jeśli mi go daruje, może się z nim pogodzę.
— I ty także wszczynasz kłótnie — zawołał nieszczęśliwy monarcha, i łza smutku spłynęła na głowę Zbigniewa, który po chwili pożegnawszy ojca, wyszedł z Mestwinem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.