<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.
. . . I skonania blizka
Padła niema, to nogi ściskając książęce
To załamane k’niemu wyciągając ręce.
Mickiewicz.

Nadzwyczajny ruch panował w zamku Zbigniewa. Wszędzie biegli to żołnierze, to sługi w bogatych ubiorach noszący sprzęty i kobierce, które rozciągali w ogromnej sali przeznaczonej do biesiady. Stół, cały środek tej komnaty zajmujący, dźwigał złote i srebrne naczynia, w których spoczywały świeże owoce, pomieszane z wonnemi kwiatami, puhary lśniące się drogiemi kamieńmi odbijały blask stu pochodni, unoszących się nad tyloma pysznemi świecznikami. Palące się kadzidła lekkie rozsyłały dymy po całej przestrzeni, a tymczasem tłoczyli się ludzie obciążeni obiciami, które rozwinąwszy zawieszali na ścianach i kolumnach, ozdobnych bogatemi kolczugami i pancerzami. Wieńce z lilii i dębowych liści sztucznie rozrzucone, plątały się ze zbrojami zewsząd połyskującemi; słowem najświetniejsze ujrzano przygotowania na przyjęcie księcia Mieczysława, i obfite skarbce Zbigniewa, na ten koniec wypróżniono z napełniających ich bogactw.
Już wieczorna gwiazda zabłysła na Niebie, kiedy otworzyły się bramy z łoskotem na głos chrapliwego rogu, Mestwin postąpiwszy o kilka kroków, powitał w imieniu Zbigniewa księcia Mieczysława, który przybył na koniu z Sieciechem, Wszeborem i Skarbimirem. Za nimi ukazywał się mały orszak złożony tylko z Jarosza z Kalinowy, Bardana i Henryka z Kaniowa. Nie chciał bowiem szlachetny syn Bolesława z liczniejszymi towarzyszamy przybyć do wroga. Ufający zawsze w cnotę innych, nie posądzał Zbigniewa o czarne i zgubne zamiary, a potem pragnął dać dowód ukochanej Hannie, o ile jej zamek i jej męża, choć niecierpianego, zawsze poważa, dlatego jedynie, że był jej mężem.
Puszczono wszystkich na podwórzec zamkowy, gdzie stojący żołnierze z wszelkiemi uszanowania znakami przyjęli znakomitych gości, a wtenczas znów bramy zawarto i rycerz niemiecki oznajmił synowi Bolesława, że nagle zasłabł brat jego, ale że to żadnej przeszkody nie stawia wesołej biesiadzie, przygotowanej dla uświetnienia upragnionej zgody, gdyż sama księżna zastępować będzie chorego męża.
Na te słowa zadrżał Skarbimir, Sieciech mimowolnie miecza się dotknął, ale Mieczysław uczuł spadający ciężar z serca, gdyż przytomność Zbigniewa zatrułaby jemu całą smętną przyjemność, którą sobie obiecywał z widzenia raz ostatni i pożegnania na zawsze najdroższej kochanki.
Wszebor ani się zasmucił, ani uradował, gdyż od rana w zupełnym stanie odrętwienia zostawał, jego umysł albowiem niespodzianym ugodzony ciosem, całkiem dawną siłę utracił; szedł on z towarzyszami z pochyloną głową, nie wiedząc dokąd się udaje, i kilka razy nawet mówił Sieciechowi, iż mu się zdaje, że przybył do swego Ciechanowskiego zamku.
Zaprowadził Mestwin księcia Mieczysława do gotowej sali, i prosząc by poczekał przez chwilę, poszedł donieść Hannie o przybyciu gości.
Powoli przybrana w lśniące od złota suknie, wyszła z swoich komnat księżna. Każdy krok zbliżający ją do miejsca, w którem się ojca zastać spodziewała, pomieszanie jej pomnażał, nareszcie stanęła na progu sali zbladła i z drżącemi pod sobą nogami. Lecz kiedy miłość ku ojcu przemogła nad trwogą, sprawioną przez pamięć zwyczajnej jego surowości, nie zważając na licznych wodzów, szybko postąpiwszy naprzód, nie witając się z nikim, padła do nóg pana Ciechanowa i rękę ojcowską do bladych ust przycisnęła.
Nie poznał starzec córki i kilka kroków odstąpił; lecz kiedy głos dziecięcia uderzył mu uszy, zdało się, jak gdyby całą siłą woli gromadził uszłe z osłabłej duszy wspomnienia, jak gdyby dawnemi uczuciami chciał gwałtem rozdarte napełnić serce, Zbliżył się do klęczącej księżny i pocałunek złożył na anielskiem czole; nawet rękę wyciągnął i zaczął znak krzyża, lecz właśnie w tej samej chwili opuściła go pamięć i stanął jak wyryty, obracając na wszystkie strony wzrok niewyrażający już jak dawniej wewnętrznych uczuć, bo już tych uczuć nie było.
Szczęściem, nie domyśliła się księżna prawdziwego stanu ojca i powstała, a wtenczas prawdziwie z królewską godnością przyjęła wojewodę krakowskiego i podskarbnika, choć łza stoczyła się z oczu kiedy przyszło spojrzeć na Mieczysława.
Mestwin stał z boku dając licznym sługom rozkazy, a jednak żadne słowo, żadne poruszenie nie uszło jego uwagi, i im bardziej zbliżała się straszna godzina dla osób poświęconych jego zemście, tem więcej rozjaśniało się czoło zbrodniarza.
Wtenczas wszedł do sali Jordan z Krystynem z Mortoga, niewiadomi gotujących się nieszczęść oba ukłoniwszy się księżnie, uścisnęli Sieciecha wielbiąc męstwo, które nieraz niebezpieczeństwem im zagrażało. Niemniej też uprzejmie przywitał się z nimi wojewoda krakowski, i zaczął rozmowę o pięknej zamku obronie. Mieczysław przystąpiwszy do księżny, powtarzał smutne oświadczenia i obietnice. Wszebor stał za nim, a twarz jego nie nie wyrażała oprócz cielesnych boleści przez wiek, znoje i tęsknoty sprowadzonych.
W tem Henryk z Kaniowa nachylił się do ucha Mieczysława i kilka słów wymówiwszy pocichu, prosił jednego z ludzi dworu Zbigniewa, by wskazał mu Katarzyny komnatę, i natychmiast z nim się oddalił.
W głębi sali zasłonionej przez grube arkady w łuk zagięte i kolumny z marmuru, i w miejscu do którego kilka tylko śmielszych światła dochodziło promieni, stał wysoki mężczyzna w ogromnym czarnym płaszczu, często chował się za filarami, choć ta ostrożność niepotrzebną była, gdyż nikt nie myślał opuściwszy środek sali, świetnej przepychem i blaskiem pochodni, pogrążać się w jej ciemne i żałobne zakątki. Bezpiecznie więc mógł mąż nieznajomy z obranego stanowiska poglądać na osoby stół biesiadniczy otaczające, kilka razy zwrócił oczy na Mieczysława z Hanną rozmawiającego. Wyrazów niepodobna mu było dosłyszeć dla szmeru i odległości, lecz rumieniec księcia, gwałtowne jego poruszenia oznaczały niezgasłą namiętność coraz więcej żywości nabierającą, a wtenczas mąż czarny podniósł rękę i sztylet wyrwał z pod płaszcza, ale nim do ostrza go z pochwy wyciągnął, znów schował i tylko strasznym spojrzał wzrokiem na księżnę, tak strasznym, że mógłby życia istotę w martwego trupa przemienić; wnet jednak potem oczy odwrócił w inną stronę, jak gdyby popędliwej chciał uniknąć pokusy, i oparłszy się o kolumnę, choć jego lica bladły i rumieniły się naprzemian, stał w milczeniu. Jej godziny już w jego myśli były liczone; właśnie teraz wznieśli słudzy ciężkie: srebrne półmiski, i złożyli je na uginającym się pod naczyniami stole.
Wtenczas Mestwin w imieniu księcia Zbigniewa i małżonki jego, zaprosił Mieczysława do biesiady, a następnie wojewodę krakowskiego i pana Ciechanowa. Do Skarbimira nie raczył i słowa przemówić. Najwyższe siedzenie pana zamku próżnem zostało, niższe nieco zajęła księżna, z drugiej strony książęcego krzesła zasiadł Mieczysław, a przy samej Hannie posadzono Wszebora, po nim następował Sieciech, dalej rycerze domu Zbigniewa, a na samem końcu Jarosz z Bardanem zajęli miejsca. Mestwin nie usiadł, ale zatrudniał się porządkiem całej biesiady.
Na wszystko uważający tajemniczy mąż w czarnym stroju, posunąwszy się cichym krokiem dalej, stanął przy jednym z najbliższych stołu filarów.
Poważna rozmowa wszczęta pomiędzy Sieciechem a Jordanem, to ustawała, to znowu się zaczynała. Mieczysław przedzielony od ukochanej książęcem siedzeniem Zbigniewa, kilka słów tylko czasem mógł do niej mówić. Wszebor spijał w milczeniu puhar starego wina, nie domyślając się nawet, że siedzi przy córce, często łzawe oczy nań księżna zwracała i napotykała zawsze zimny wzrok ojca, a uważając znamię pomieszania zmysłów za oznakę gniewu, trapiła się smutkiem podwojonym nieprzytomnością męża, któryby jeden tylko zdołał ją pocieszyć. Smutna więc i rzadko ożywiona rozmową, ciągnęła się biesiada, choć przepych naczyń, dobór potraw i napojów, połączony z miłą kwiatów i kadzideł wonią, powinien był ją najświetniejszą uczynić. Ale choć brzmiały rycerskie trąby i słodkie piszczałki, choć wszędzie lały się drogie wina i rozsypane paliły się bursztyny, wszystkie twarze piętnem posępności nacechowane, sprzeczny z okazałością ich otaczającą przedstawiały widok.
Jeden tylko Krystan z Mortoga, zachowując zwyczajną wesołość, użalał się na prędkie wojny zakończenie i rozprawiał to z Jordanem, to z Bardanem, o różnych broni rodzajach, i gatunkach najlepszych rumaków.
Kiedy już ostatnie wniesiono danie, złożone z najwykwintniejszych utworów ówczesnej sztuki kucharskiej, zbliżył się do księżny, dotychczas oddalony Mestwin z lśniącym od szafirów i dyamentów puharem, i klęknąwszy przed nią, rzekł.
— Księżno, jest zwyczaj, że pan tego zamku, wypiwszy do połowy tę czarę, oddaje ją najznakomitszemu gościowi, który ją winien do reszty wychylić. Teraz w nieobecności księcia Zbigniewa, ten obowiązek na ciebie spada.
Po tych słowach, złożył w ręce Hanny błyszczący roztruchan i kiwnął na grających w drugiej stronie, by przestali. Może chciał wszystkie uczucia przez muzyczne tony rozpierzchnione, zebrać na tę jednę chwilę, w której miał zemstę nasycić, a choć ta chwila tak ważną, tak wyroczną dlań była nie wydał ani głosem, ani twarzą żadnego wzruszenia, owszem, im bardziej ona się zbliżała, tem więcej zimnej krwi nabierał, i nie dozwalając namiętnościom wrzeć w piersiach, z spokojną rozwagą gotował się do patrzenia na tak długo oczekiwany widok, który przez wiele dni i nocy, cały jego umysł zajmował i wszystkich chęci był celem.
Wzięła w śnieżne dłonie Hanna z Ciechanowa puhar, i powstała z siedzenia.
Dzikim wzrokiem ścigał wszystkie ofiary poruszenia Mestwin, natężał wzrok i słuch jak gdyby podwojonej chciał doznać rozkoszy, a z milczenia zalegającego całą salę, wzniósł się dźwięczny, choć nieco drżący głos córki. Wszebora.
Ostatnie słowa na ziemi, z całym wdziękiem piękności i słodyczy wymówiła. Twarz jej rozjaśniona, oczy w niebieskich promieniach błyszczące, zachwyciły wszystkich, a Mieczysław uczuł odnawiającą się w sercu namiętność i rozpacz.
— Książe, — obracając się do niego, rzekła Hanna — niechaj dziś błogi pokój zwaśnionych połączy rodaków, i niech zaginie pamięć okrutnej niezgody. O mnie walczyłeś, kiedym już twoją być nie mogła. Przyjm za to, wobec zgromadzonych tu panów, wobec ojca mojego, szczere dziękczynienia serca, które mnie cię szacować każe i wdzięczność ci winną oświadczyć. Na znak zgody przyjm ode mnie ten puchar, zwyczajem naszych naddziadów.
To mówiąc, podniosła do ust, które na chwilę wszystkie wdzięki róży odzyskały, puhar śmierci, a potem podała go księciu, a Mieczysław do dna go wychylił; lecz kiedy chciał oddać roztruchan, ujrzał kochankę zbladłą i rozciągnioną na krześle, a sam uczuł truciznę w piersiach się rozlewającą jak ognisty potok, i upuściwszy nieszczęsny puhar, upadł na własne siedzenie, nie mogąc nawet jęku najmniejszego wydać, choć najsroższe bóle rozrywały spiekłe wnętrzności.
Wtenczas Mestwin, nasycający wzrok tym obrazem, klasnął w ręce, a wnet mąż czarny, dotąd stojący za oddalonym filarem, wystąpił zpoza niego na środek sali. Tu płaszcz zrzucił na ziemię, i książe Zbigniew bez zbroi, z wiernym tylko mieczem u boku, ukazał się przerażonym i zdumionym tego zdarzenia widzom.
— Giń — zawołał groźnie wyciągając prawicę ku synowi Bolesława — odkąd Boga i rycerstwa święte zgwałciłeś ustawy, uwodząc występku a teraz i kary wspólniczkę, przestałeś być godnym mojego żelaza. Trucizna jego zastąpiła miejsce, giń więc przeklęty, i niech żaden z was tu przytomnych nie biegnie im na ratunek, bo nimby dobiegł, jużby ten sztylet tkwił w jego piersiach.
Tych słów domawiając, zebrał całą odwagę, by spojrzeć na nieszczęśliwą księżnę, ale kiedy zoczył wszystkie jej członki drżące, usta zsiniałe, ściśnięte zęby, włosy rozwiane, przeląkł się własnej zbrodni i odwrócił wzrok pomieszany. Wtenczas ognisty rumieniec rozlał się po jego twarzy, włosy powstały na głowie, pierś wzdęła się wstrzymywanym namiętności wybuchem, i okropny wyraz uniesienia zajaśniał posępną światłością w żarzących się oczach.
— Wszeborze, — krzyknął — takeś córkę wychował, dzięki ci składam, wpoiłeś w serce piękne uczucia: o, tak, zdradziła człowieka, który jej wszystko poświęcił. Ojcze tej występnej niewiasty, sam wydaj na siebie wyrok, czyś nie godzien straszliwej kary.
Ale pan Ciechanowa nie słyszał lub przynajmniej nie rozumiał tych wyrazów, bo w ciągłem odrętwieniu spokojnie spoglądał na umierającą przy nim i nieznaną już córkę.
Na domiar nieszczęścia, o uszy konającej Hanny, obiły się słowa Zbigniewa. Nieszczęśliwa, widziała jeszcze osłabionym wzrokiem męża zapamiętałość i u brzegu wiecznego rozstania, nie mogła odpowiedzieć na zarzuty bardziej serce rozdzierające, niż sama trucizna. Czasami tylko, kiedy ból się zmniejszał, by zaraz potem srożej udręczać, zwracała oczy na męża, ale nigdy nie mogła spotkać wejrzenia Zbigniewa. Jedyna ta pociecha wydarta ostatnim jej chwilom, nierównie okropniejszemi je czyniła, nareszcie zebrawszy ostatek mocy, wzywała w myśli Boga, nie dla siebie, ale dla Zbigniewa, dla ojca. Mieczysław rzucał się obok niej i pianą okryty, to czołgał się na podłodze, to bezsilną ręką starał się miecza dobyć, by się zemścić tak srogiego i zdradzieckiego zgonu.
Przystąpił do niego z założonemi na piersiach rękoma syn Władysława, i z wściekłym uniesieniem wpatrywał się w rysy wroga zeszpecone boleścią. Za nim stojący rycerz z Wilderthalu zatapiał przenikający wzrok w twarz księżny, na której cała moc trucizny nie zdołała jeszcze zatrzeć ostatku piękności. Każde poruszenie nieszczęśliwej, każdy znak cierpienia, każdy postęp śmierci zwycięsko walczącej z życiem, stawał się nową uciechą dla okrutnego Mestwina, a jeśli kiedy zachmurzyło się jego czoło, to z bojaźni, by za prędko nie ustały boleści, szarpiące poświęconą na zgubę ofiarę.
Nareszcie, wrodzone uczucie ludzkości przemogło w Zbigniewie nad żądzą zemsty i pomimowolnie cofnął się o kilka kroków od Mieczysława, który nie mogąc mówić, jeszcze śmiałym wzrokiem wytrzymywał posępne nieprzyjaciela wejrzenia. Ramiona syna Władysława opadły i dreszcz lodowaty wstrząsł silnem ciałem, ale w tej samej chwili uczuł usta z tyłu będącej osoby przyciśnięte do własnej ręki. Przejęty trwogą i rozpaczą, już zaczynającą nim miotać, odwrócił się książe i ujrzał żonę, ostatnie tchnienie wyziewającą na jego drżącej dłoni. Jeszcze chwilowy uśmiech słodyczy okrasił twarz smętną, napiętnowaną zgonem, modlitwa krótka jak myśl przemijająca, ale czuła jak pierwsze westchnienie miłości, wzniosła się ku Niebu, poprzedzając czystą duszę, która już opuściła martwe ciało Hanny z Ciechanowa, choć jej śnieżna ręka jeszcze przedłużonem ściśnięciem, żegnała się z dłonią tyle razy dla niej w srogie uzbrojoną żelazo.
Ten widok zwątlił całą siłę Zbigniewa i już schyliwszy się ku ziemi, miał upaść bez zmysłów, kiedy przedłużony, okropny uśmiech wyrwał go z słabości.
Podniósł oczy, ujrzał twarz Mestwina, a cała wściekłość zdradzonej miłości na nowo podżegnęła osłabłe piersi. Skoczył do Mieczysława, którego prawica trzymała napół wydarte z pochwy żelazo. Podniósł sztylet i trzymał go w górze nad głową śmiertelnego wroga, i oczy zatopił w bladawem jego licu, ale wtem rozciągnął się na ziemi syn Bolesława, rzucił raz jeszcze dumnym naokoło wzrokiem, a potem skłonił młodzieńcze skronie i przynajmniej zgonem z kochanką połączony, skonał.
Wszyscy w osłupieniu i trwodze patrzyli na tak niespodziane i okropne zdarzenie. Nikt podczas mąk obojga nieszczęśliwych, nie pomyślał o ich pomszczeniu, jak gdyby do swoich miejsc przykuci, spoglądali z przerażeniem na młodość opuszczającą ziemię, na piękność przyćmioną boleściami, na wściekłość księcia i zimną rozwagę Mestwina; lecz kiedy wszystko się zakończyło, jak gdyby piorunem uderzeni, porwali się z dotychczasowego odrętwienia. Pierwszy Sieciech dawszy znak Jordanowi, dobył ogromnego miecza i zmierzając wprost ku księciu, zawołał:
— Zbigniewie! zerwałeś wszystkie związki łączące poddanego do syna monarchy, umieraj więc z mojej ręki.
Jordan i Krystyn z Mortoga zasłonili pana, uśmiech pogardy mignął na ustach Zbigniewa, i za świśnięciem Mestwina, orszak zbrojnych żołnierzy wdarł się do sali z głośnemi okrzykami.
Wnet mnóstwo dzikich wojowników otoczyło Sieciecha, Wszebora, Skarbimira, Jarosza i Bardana.
— Uchodź Sieciechu — zawołał Zbigniew — z mojego zamku, zostaw te trupy; dusze ożywiające ich za życia zbrodnią i zdradą oddychały, oddałem zbrodnię za zbrodnię i zdradę za zdradę. Oddalcie się wszyscy. Precz stąd, dopóki bramy otwarte, ich zawarcie oddzieli was na zawsze od świata.
— Uchodźmy — drżącym głosem rzekł pan Gulczewa — puśćcie mnie, puśćcie mnie dobrzy panowie.
— Czy się jeszcze wahasz? — zapytał Zbigniew, a sklepienie z migającej stali wzniosło się nagle ponad głową odważnego wojewody.
— A więc odejdę — odrzekł zwolna Sieciech — odejdę, mości książe, lecz mam nadzieję, że przyjdzie czas, w którym niestrzeżony tłumem siepaczów, sam stawisz się moim już raz doznanym ciosom.
Ten wyraz obudził w sercu Zbigniewa chęć nowej zemsty.
— Dobrze, rozstąpcie się żołnierze.
Lecz Mestwin wystąpił i zawołał:
— Panie mój i książe, jeśli go zabijesz, powiedzą, żeś go zamordować kazał.
Natychmiast uczuł Zbigniew słuszność tej uwag i powtórzył rozkazującym głosem:
— Precz stąd wszyscy!
Zmuszony koniecznością wojewoda, porwał w swoje objęcia siedzącego dotąd przy zmarłej córce Wszebora, i wraz z towarzyszami zamek opuścił.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.