<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wśród lodów
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Choć wszystko wydawało się niewzruszonem, jednakże, obserwując położenie gwiazd, łatwo można było zauważyć powolne, lecz stałe posuwanie się na północ. Widocznie szeroki prąd morski unosił ku biegunowi całą skorupę lodu z wrośniętym w nią okrętem. Pozostało już tylko pięć stopni. Kapitan postanowił przebyć resztę na nartach. Według jego dowodzenia, prąd zataczał półkole, które tu dosięgało największego wygięcia. Dalej mogło nastąpić już cofanie. Kapitanowi miało towarzyszyć czterech majtków, a w ich liczbie Dick. Przygotowania zainteresowały wszystkich; chwili odjazdu oczekiwano w wielkiem podnieceniu.
Gdy w wilję dnia tego majtkowie zebrali się w swojej kajucie, wszyscy tłumnie otoczyli Dicka.
— Możebyś wziął mój kaftan? — pytał jeden — grubszy, a więc cieplejszy jest od twego.
— Mister Dick, ja myślę, że mój nóż jest lepszy...
— O Dicku, któż nam tu będzie opowiadał o południu, o słońcu, o wesołem życiu?!...
— Mister Dick musi gadać, jak był król... gdy ona przepadnie, nic wiedzieć nie będzie... — dowodził Li.
— Racja!... zgodził się Dick — Dlaczego mielibyście stracić z mojej przyczyny?... Opowiem wam więc dziś naostatku ładną historyjkę... Będzie tu dużo słońca, a w dodatku... wszystko prawda!... Czy zgoda?...
— O tak!... Byłeś Dicku zawsze dobrym towarzyszem!...
— Cicho!... Słuchajcie!...
— A więc panowie, jesteśmy w środkowej Afryce... ja i Tom, rozumie się...
Wszyscy spojrzeli na olbrzyma, który stał na swojem miejscu z fajeczką w zębach.
— ...I nic nie mamy prócz mokrej odzieży i noży za pasem, tylko co bowiem rozbiliśmy się o rafy koralowe.
— Brawo!... Rozbili okręt w Afryce Środkowej... — krzyknęli słuchacze.
— Cicho!... nie przeszkadzajcie...
— ...Tom, naturalnie, zachował swoją fajeczkę, której, rozumie się, nie wypuszcza z zębów, a ja, ponieważ nie mam fajeczki, gapię się wciąż z otwartemi ustami. Idziemy doliną piasczystą, żółtą jak kanarek, a błyszczącą od słońca, jak miednica. Po bokach sterczą skały czerwone jak ogień; nad nami niebo jak balja wody zafarbkowanej. A taki skwar, że z naszego ubrania dymi się jak z komina parowca... Całe szczęście, że było mokre, inaczej zatliłoby się... Idziemy prędko; gorący piasek parzy nam pięty. Po drugiej stronie doliny las potężny, ciemno-zielony, wabi nas. Drzewa tam wysokie jak dzwonnica, a obszerne jak kościół; masa pnączy; cienisto i chłodno; aromat taki jak w sklepie korzennym; kwiaty, owoce, a wśród nich uwijają się małpy, zwierzątka, fruwają ptaki barwne jak motyle i motyle wielkie jak ptaki; wrzeszczą papugi; chichocą jakieś nieznane dziwotwory. Wszystko w porządku, jak gdybym w książce czytał! Chcieliśmy odpocząć na brzegu lasu i zjeść cokolwiek, ale ledwiem wyciągnął rękę do złotego owocu, Tom odtrącił mnie.
— Bój się Boga, to trucizna! — zawołał.
Chciałem tedy dla pocieszenia się powąchać kwiatek.
— Nie rób tego: umrzesz.
Siadam z rozpaczy na ziemi.
— Ostrożnie! Usiądź wyżej, tam może być tarantula lub skorpion.
Na drzewie, tuż nad nami, zobaczyłem szkaradnego węża. Oj, lody! poczciwe lody! Czemuż was tam nie było? Staliśmy na brzegu lasu pełni obawy. Co robić?...
— Cóż poczniemy, Tomie?... Tu wcale niema ludzi.
— A co gorsza — odpowiada mi Tom — tu nawet niema sklepiku z tytoniem.
— Jesteś samolub!... Wciąż tylko myślisz o swojej fajeczce.
— Bóg świadkiem, że nie. Myślę właśnie o Murzynie, z którego możnaby zrobić sługę.
Miałem wtedy dowód, że Tom kocha mnie jeszcze, poszliśmy więc polować na Murzynów. Zaraz moskity opadły nas z żarłocznem brzęczeniem. To była najgorsza plaga nasza, udało nam się bowiem ominąć boa, który siedział owinięty dokoła gałęzi, a tygrys... jeszcze nie był wrócił z Usuryjskiego kraju. — Z trudem przełażąc przez gałęzie, zagłębialiśmy się w las. Tu panował zielonawy mrok i niezmącona cisza. Nakoniec, zmęczeni, usiedliśmy na powalonym pniu. Ja wyciągnąłem się wygodnie, a Tom, stosownie do swego zwyczaju, przedewszystkiem zapalił fajeczkę. Lecz nie zdążył nawet pociągnąć z niej, gdy rozległ się ogłuszający wrzask. Tom, zdziwiony, wyjął fajkę z ust; ja zdrętwiałem ze strachu. A tymczasem wrzask się powtórzył... I z drzew na ziemię zaczęli ludzie skakać i padać, jak dojrzałe gruszki... Pochowali się w krzaki i znowu cicho!... Tylko w jednem miejscu szeleści... Po chwili wylazł stamtąd na czworakach ogromny Murzyn, czarny jak węgiel, zupełnie bezbronny... Zamiast odzieży miał tylko pęk piór różnobarwnych we włosach, w nosie kolczyk, a na szyi — naszyjnik z ludzkich zębów... Był to wódz! Za nim sunęła na czworakach cała armja; lecz ostrożnie zatrzymała się w bliskości krzaków, a tylko wódz, wzór odwagi, czołgał się dalej. Nareszcie schwycił Toma za nogę i z jękiem postawił ją sobie na głowie. Byłem już pewien, że będziemy mieli obiad, a nawet, że moglibyśmy wziąć do niewoli tego samego wodza z całą jego armją... Schyliłem się więc, podniosłem go i potarliśmy się nosami; a że był dobrze wychowany, więc kichnął. Poczem rozmówiliśmy się na migi. Powiedział, że jest królem wioski Lu-la-lu i że bardzo pragnie potrzeć nos o nos Jurka z fajeczki Toma. Dałem mu do zrozumienia, że to rzecz niezupełnie bezpieczna, że należałoby pierwej przynieść w podarku kozę, parę kur lub kosz bananów. Przyznał słuszność, wszystkiego dostarczyć obiecał, lecz obstawał przy swojem. Podprowadziłem go więc do fajki z wielce uroczystą ceremonją. Szedł śmiało, lecz zaledwie dotknął się świętego przedmiotu, wrzasnął co miał siły i złapał się za nos; wówczas wojsko, w milczeniu bacznie śledzące za wszystkiem, drapnęło natychmiast w zarośla.
— Oho! Chciał mnie ukąsić!... Ale niema głupich...
— Dicku, przebrała ci się miarka!... Zapominasz, że nie umiesz po murzyńsku — ostrzegał Tom z uśmiechem.
— To tak: wtedy nie rozumiałem, alem się później wszystkiego domyślił... Następnie król palnął nam mówkę, przetańczył pobożny taniec i ruszyliśmy do wsi w otoczeniu skaczących i wyjących wojowników, uzbrojonych w łuki i dzidy, które zaraz z krzaków wywlekli.
Przy wejściu do wsi przyjął nas wielki czarownik z bębnami; powiedział także mówkę, trochę przydługą dla nas zgłodniałych, i kilkakrotnie upadł przed nami na twarz. Jednakże nie podobał mi się od pierwszego razu: zanadto starannie obmacywał naszą odzież, a leżąc na ziemi, patrzał chytrze z podełba. Miał jedno oko, ale takie przebiegłe!... Zaproponowałem mu, żeby przyłożył nos do fajeczki Toma, ale nie chciał; pewnie mu powiedzieli o przygodzie króla. Trzeba było myśleć o zdobyciu jak największego uznania publiczności. W tym celu, nie zwlekając, posadziłem Toma na wielkim bębnie, pod cieniem prześlicznej palmy, nałożyłem mu fajeczkę i kazałem palić. Wszyscy w jednej chwili upadli twarzą na ziemię, a w minutę później kobiety przyniosły owoce, ptactwo i kozy ofiarne. Obejrzałem, czy były w dobrym gatunku i przyjąłem w imieniu bóstwa. — Odtąd codzień powtarzała się ta sama ceremonja. Tom siadał na bębnie i zapalał fajeczkę; kiedy nam zbrakło tytoniu, musiał palić liście. Jeśli sprawował się dobrze, nie dokuczał mi, nie sprzeczał się, nakładałem mu fajeczkę wonnemi listkami; jeśli był nieznośny, musiał palić różne obrzydliwości.
— Słuchaj, Dick, za dużo sobie pozwalasz!... — oburzył się Tom.
— I nie śmiał odmówić — prawił dalej Dick, nie zwracając uwagi na protest przyjaciela — gdyż byliby nas zjedli nasi „wyznawcy“... Tak, moi panowie, ze wstydem wyznać muszę, że to byli ludożercy... Pomimo to, niezgorzej nam się u nich wiodło. Dali nam najlepszą we wsi chałupę i codzień składali ofiary; przynosił je nawet czarownik Tu-tucha-cha. Wprawdzie wszystko, co od niego pochodziło, było złe, ale udawałem, że tego nie widzę. Przekonałem się wkrótce, że czyhał na naszą zgubę. Postanowiłem przeto nie spuszczać go z oka, co mi zresztą przyszło łatwo, gdyż miałem wielu przychylnych wśród tej czarnej hołoty; od nich dowiedziałem się, że że przed naszem przybyciem Tu-tucha-cha miał się dobrze, następnie zaczął bankrutować, gdyż nikt nie przychodził po radę do niego — nasz dym i woda, zmieszana z popiołem tytoniowym, zaćmiły wszystkie jego leki. Stary chodził chmurny i zły, aż mi go żal było. Chciałem więc pogodzić się z nim, przeciągnąć go na naszą stronę. Ale okazało się, że był zagłupi. Zamiast sprzedawać nasze lekarstwo z rabatem, zaczął je fałszować: wypędziłem go więc. Musieliśmy potem bardzo się go wystrzegać; wódz i lud byli jeszcze po naszej stronie; ale czyż tak zawsze być miało?... Trudno było przewidzieć!... Staliśmy na chwiejnym gruncie miłości naszych „wyznawców“. Przekonałem się wkrótce, jak słuszne były moje obawy... Pewnego ranka, podczas ceremonji palenia fajki, wystąpił największy hultaj we wsi z żądaniem, aby wszyscy mogli się zaciągnąć dymem z cudownej fajeczki i tym sposobem raz na zawsze uwolnić się od trosk i konieczności pracy... Domyśliłem się natychmiast, że to intryga Tu-tu-cha-cha i zrozumiałem, co nam grozi... Nic nie mówiąc, wyrwałem fajkę z rąk zdumionego Toma i, dmuchnąwszy w nią silnie, wyrzuciłem słup iskier w górę. Dzicy ze strachu popadali na ziemię; następnie jedni pouciekali, drudzy zaczęli niemiłosiernie kichać. Stanowisko nasze było chwilowo uratowane, ale niemniej przekonałem się, że niema co zwlekać... Tu-tu-cha-cha nie mógł nie szkodzić nam, gdyż groziła mu nędza i zguba z naszej przyczyny... Postanowiłem więc gotować się potrochu do drogi: zbierać mięso i suchary, wypatrywać i dowiadywać się o wszystkiem... Był jeszcze jeden bodaj najważniejszy powód pośpiechu: straciliśmy łaski u króla!... A stało się to zupełnie niespodziewanie... Przyszedł raz na zwykłą poobiednią gawędkę z nami. Opowiadałem mu o naszym kraju, a kiedy wspomniałem, że u nas w zimie rzeki i jeziora pokrywają się grubą, twardą skorupą, tak twardą, że po niej chodzić mogą nietylko ludzie, ale nawet słonie, król zerwał się i zawołał: „Dość tego!... Widzę teraz, że Tu-tu-cha-cha prawdę mówi!... Kiedyś mi opowiadał, że u was padają z nieba zimne białe płateczki, które pokrywają ziemię tak grubo, iż staje się cała biała, to temu wierzyłem, bo i wy jesteście biali; kiedy mówiłeś, że latacie po powietrzu w koszykach przywiązanych do pęcherza — to i temu jeszcze wierzyłem! — mogłem wierzyć, gdyż jesteście czarownikami i macie fajeczkę... Wierzyłem, w co mogłem... Niech sobie Tu-tu-cha-cha wątpi... on ma do tego prawo, gdyż pozbawiliście go dochodu... mnie co do tego!... Ale teraz, kiedy śmiesz twierdzić, że bez powodu, od zimna tylko, na wodzie robi się skorupa, po której mogą chodzić słonie, widzę już, że w kłamstwie przebierasz miarę!... Słychane rzeczy!... skóra na wodzie!... A wiatr?... cóż wiatr?... Jakże będzie wodę kołysał?... Od zimna?... A cóż to, u nas nie bywa zimno w porze deszczowej?... A przecie leje jak z wiadra!... Hę!... Cóż ty na to?... — Milczałem zdumiony, a król wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Niedługo wprawdzie pogodziliśmy się; podarowałem mu na zgodę mój zegarek srebrny; ale nawet tak krótkie nieporozumienie wywarło zły wpływ. Ofiary przynoszono coraz marniejsze i coraz mniej licznie zaczęto się zgromadzać rankami. Nie mieliśmy już dawnego znaczenia, nie byliśmy już w modzie. Krążyły szepty i plotki, które życzliwi natychmiast nam powtarzali, badawczo patrząc w oczy. Ale natomiast Tu-tu-cha-cha poweselał...
W noc ciemną i burzliwą wymknęliśmy się ze wsi i przez lasy puścili w stronę morza. Drogę mieliśmy łatwiejszą, gdyż zawczasu wywiedziałem się o wszystkiem; ale za to co było kłopotu z Tomem! Wystawcie sobie, zakochał się w księżniczce...
— Tfu! Co za głupstwa plecie!... — rozgniewał się Tom.
— Przyjacielu, i ty masz serce w chwili rozstania zarzucać mi kłamstwo!... — westchnął żałośnie Dick.
— Bum!... bum!... bum!... — rozległ się dzwon okrętowy.
— Trzecia zmiana!
Majtkowie ze śmiechem poszli do roboty. Dick był wolny, ale musiał raz jeszcze obejrzeć rzeczy, które brali w podróż, uprząż i sanie, gdyż pełnił obowiązki starszego majtka w tej wyprawie.
Wieczorem wszyscy zebrali się na wieczerzę pożegnalną, podczas której wesoło wznoszono liczne toasty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.