<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wśród lodów
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Cicho było i bardzo mroźno.
Blask zorzy północnej, rozwieszony po niebie w drżących wstęgach, festonach i rąbkach, zbiegł się na zenicie niby pod nagłym wiatru podmuchem, stężał, rozpalił i utworzył ognisty wieniec przepleciony czarnemi żyłkami. Łuna, idąca za nim dołem, po śniegach i lodach, skupiła się także i oświeciła małą gromadkę marynarzy, żegnających się właśnie z towarzyszami. Wszyscy tu byli prócz szyldwacha i ściskali się mocno za ręce; kapitan rozmawiał z oficerami, majtkowie skupili się około Dicka.
— Ja myślę, mister Dick, że panu będzie nudno bez nas — odezwał się Jurek.
— O tak, mój stary, ale zato będzie wesoło zobaczyć was znowu!
— Bę-dzie zi-mno, wiel-kie zi-mno — troszczył się Li. — Na-miot nie ma... jedna gwiazda.
— Wszyscy mnie, widzę, żałują, a Tom nawet na mnie nie spojrzy...
Tom rozmawiał z resztą odjeżdżających majtków. Zrobiło mu się przykro, że wszyscy Dickiem zajęci, z innymi żegnali się pośpiesznie, jakby od niechcenia; więc podszedł do nich, a choć mało mówił, mocno ściskał im ręce. Nawet rudy Jack, złośliwy i zazdrosny, był wzruszony serdecznością Toma i przyjaźnie zatrzymał dłoń jego.
— Już czas!... Ruszamy!... Bywajcie zdrowi!... Na nas czekajcie!... — zawołał nakoniec kapitan.
Dick zabrał się do psów, które pokładły się w uprzęży, uszykował je i świsnął. Psy pobiegły ze szczekaniem, wlokąc za sobą ciężko ładowne sanie; za niemi na wąskich, długich nartach, podpierając się kijem, ruszyli członkowie wyprawy.
— Powodzenia, kapitanie!... Wracajcie zdrowi i cali!
— Niech sztandar Ameryki powieje, jak można najdalej.
— Hurra!
— Dziękuję!... Postaramy się!...
— Bywajcie zdrowi!
Oddalali się coraz bardziej; głosy ich milkły, postacie rozpływały się w ciemnościach i mgle. A w ślad za niemi biegły po śniegach fale rozkołysanych blasków zorzy. Pozostający nie ruszali się z miejsca; czekali, aż znikną zupełnie. Raz jeszcze ukazali się na szczycie pierwszego lodowego zwału, a potem skryli się za jego ścianą. I długo nie było nic widać; aż znowu daleko na widnokręgu, w purpurowem świetle zorzy ukazały się czarne punkciki na zrębie lodowego urwiska, a Jurek, który miał słuch nadzwyczaj ostry, pochwycił dźwięk jakiś, niby skrobanie myszy za grubą ścianą, lub posuwanie się drobnego robaczka po ogromnym srebrnym półmisku.
Marynarze powrócili w milczeniu do okrętu, którego ognie połyskiwały samotnie wśród bladej mgły i lodów, niby gromadka gwiazd z nieba spadłych.
Nazajutrz wszystko wróciło do zwykłego trybu; tylko czas upływał im niezwykle leniwo. Obowiązki swoje każdy spełniał sumiennie, lecz bez zamiłowania. Zebrania wieczorne nie udawały się. Senność i apatja wypełzły ze swego ukrycia i rozgościły się na okręcie. Mr Will, tak sprężysty w czasie burzy na morzu, czuł się bezradnym wobec tego zjawiska; gładził tylko łysinę i wzruszał ramionami. Drugi oficer, wiecznie chmurny, Nordwist, ożywiał się tylko na widok narzędzi fizycznych; w kajucie załogi milczał i spacerował z kąta w kąt; doktór zaś co wieczór zamykał się u siebie i pisał powieść. Cóż mieli robić majtkowie? Ziewali i szli spać coprędzej.
— Znowu siedzicie ze spuszczonemi nosami!... Zaśpiewalibyście, albo urządzili teatr amatorski... Weźcie się do czego!... — napędzał ich mr. Will.
— A może doktór zechce nam co przeczytać ze swojej powieści?...
Doktór gotów był czytać, ale Li zaprotestował.
— Dick niema...
— Cóż Dick?... przecież on nie początek i nie koniec świata. No, Tomie, wymyśl nam cokolwiek...
Tom z wystraszoną miną prostował się i żałośnie spoglądał na towarzyszów.
— E... nic z tego!... Będziemy czekali...
I czekali, rozmawiając o nieobecnych, o tem, gdzie się znajdują i co robią — niezdolni myśleć o czem innem, jak gdyby wszystko inne mało ich obchodziło prócz gawęd, domysłów i śledzenia na mapie za tem, gdzie przypuszczalnie znajdować się mogła wyprawa.
— Jeśli codziennie robili tylko 10 mil, to muszą być tu...
— Tak, ale po lodzie nie tak łatwo chodzić! Trzeba zbaczać... sądzę więc, że są znacznie bliżej!...
Zaczynała się sprzeczka, często namiętna i długa, która zazwyczaj kończyła się oburzeniem i gniewem.
— W każdym razie, powinniby już wracać!... — wzdychał mr. Will. — Kapitan mówił, że dłużej nad miesiąc nie zabawi.
Tymczasem oznaczony termin minął, a ich wciąż widać nie było. Wszystkimi zawładnęła paląca tęsknota, nawet doktór zaprzestał swego pisania. Majtkowie, bez względu na trzaskający mróz, całemi godzinami wystawali na pokładzie statku, nasłuchując, czy jaki dźwięk nie doleci ich uszu wśród tej grobowej ciszy.
Nareszcie pewnego wieczoru, kiedy właśnie nikt ich nie oczekiwał, szyldwach uderzył w dzwon.
— Idą!
Na pół ubrani wyskoczyli wszyscy z kajuty.
— Co takiego? Nie może być!... Idą?...
— Idą!
— Gdzie?... Sanie nie skrzypią, psy nie szczekają...
Może niedźwiedź przekrada się wśród lodów?
— Słyszycie?...
W milczeniu natężyli słuch... Istotnie, zdala doleciał ich krzyk jakiś, czy stukanie... Chcieli natychmiast iść w kierunku dźwięku, ale mr. Will wstrzymał ich.
— A jeśli niedźwiedź?... Czterech niech weźmie karabiny, rusza naprzód!... Reszta czekać!... Na kogo tam kolej?...
Lecz pierwej, nim wyznaczeni majtkowie stanęli gotowi do drogi, z za wzgórz lodowych wysunęły się cztery ludzkie postacie. Na ich spotkanie, nie słuchając już rozkazów, wybiegli wszyscy, nie wyłączając mr. Will‘a.
— Zdrowi? Cali?
— Gdzie psy? Gdzie sanki?
— A gdzież został piąty?
— Kogo niema?
— A daleko dotarliście?
— Pewnieście słabi i zmęczeni?
Zarzucali przybyłych pytaniami, chwytając za ręce i ściskając, bez różnicy, majtków i oficerów.
— Poczekajcie!... Dajcie dojść na miejsce! Nie jedliśmy już dni kilka... Wina choć kropelkę!...
— Zaraz!... Lećcie!... Nieście!...
— Do bieguna!... ho! ho! łatwo powiedzieć! Zrobiliśmy tylko mil 200. W polach szczeliny... trzeba było okrążać... Sanki złamały się... porzuciliśmy... psy zjedliśmy. A Jack... został. Wszystko wam opowiemy... po trochu.
W milczeniu weszli na okręt. Wychudli, znużeni, poprosili zaraz o kąpiel i czystą bieliznę. Doktór zbadał uważnie stan ich zdrowia i nic nie znalazł prócz zmęczenia i lekkich odmrożeń. Radził im jednak zaraz położyć się do łóżka, a opowiadanie na później zostawić.
Nazajutrz kapitan oświadczył się z gotowością dania krótkiego sprawozdania z podróży. Opowiadał zwięźle, jak przedzierali się przez góry lodowe; jak cierpieli od zimna i braku ciepłego pokarmu; jak znaleźli ślady lisa, wskazujące, że tam, na północy musi być ziemia; jak postanowili wrócić, nie dotarłszy do niej... Gdy doszedł do choroby Jack’a, wzruszenie nie dało mu mówić... Dalszy ciąg opowiadania odłożono na później...
A nazajutrz wszystko już poszło zwykłą koleją.
Po obiedzie majtkowie zebrali się w swojej kajucie. Dick leżał w hamaku z zamkniętemi oczyma. Nie śmieli przeszkadzać mu i cicho szeptali po kątach. Wreszcie on sam odezwał się do nich:
— Nic wam dzisiaj nie powiem, towarzysze... kiedyindziej!... Myślę o Jacku... Był złośliwy i często kłócił się z nami, ale teraz leży tam, daleko, porzucony wśród lodów na pożarcie niedźwiedziom... Zachorował nam zupełnie niespodzianie... spuchły mu nogi... nie mógł iść... Psów nie mieliśmy już wtedy, więc zrzuciliśmy z sanek część zapasów, położyli go na nich i ciągnęli... Jęczał, majaczył, rwał odzież na sobie, odkrywał piersi, nakoniec ucichł — na zawsze!... Owinęliśmy go w gwiaździsty sztandar i położyli na zrębie lodowego urwiska... Nie mieliśmy już sił grobu wykopać... Do okrętu pozostało nam jeszcze mil z 50... Biedak tęsknił bardzo do ojczyzny i w malignie wciąż mówił o Frisko.
— O Frisko!... Pytanie, czy je ktokolwiek zobaczy!... odezwało się wielu.
— Niech wam język uschnie! Jak możecie takie rzeczy gadać! — energicznie zawołał Dick, zrywając się z posłania. — Myśmy też gwiazdy w drodze mierzyli i wiemy, że lody zwróciły się na południe... Dlatego właśnie nie dotarliśmy do bieguna!... Kapitan postanowił wracać!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.