Wśród lodów/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wśród lodów |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wysepka, na którą się dostali, była bardzo mała, jałowa i prawie pusta. Zaludniały ją wyłącznie stada morskich nurków, trochę rybitw, mnóstwo myszy podbiegunowych i nieliczne foki — goście czasowi. Marynarze prędko załatwili się z ptactwem i fokami, a wśród myszy psy porobiły ogromne spustoszenia i tak wypasły się na tem dobrem pożywieniu, że kapitan kazał je wystrzelać, aby powiększyć szczupłe już zapasy żywności.
Marynarzy czekała jeszcze długa droga, ale wypoczęli, rany swoje wygoili i patrzyli, w przyszłość z większą otuchą. Woda słodka, wyśmienita i zupa ze świeżego mięsa, zaprawna kwaskowatemi trawami, które doktór odnalazł w górach, wróciły szybko zdrowie nawet tym, co byli chorzy na szkorbut.
— Niema co mówić, przyjemnie czuć grunt pod sobą!... Nie mniej są przyjemne dym i ciepło, idące od stosu palącego się drzewa... I gdzie znajdzie się osieł, który temu zaprzeczy?... — pytał Dick, leżąc nawznak przed ogniem. — Przysięgam, nie będę już taki głupi! Przeklęte morze pożegnam na wieki...Kupię sobie fermę w okolicach Frisko; będę spokojnie orał ziemię i chyba tylko w niedzielę popłynę na morze łowić ryby... Bo muszę przecie nauczyć syna stawiać żagle... Mieszczuchy o wietrze dowiadują się, tylko susząc bieliznę; a ja nie mogę pozwolić, żeby mój syn był do niczego... Sam nie pojadę już więcej na żadne wyprawy... Żegnaj, kochane morze!...
— Głupi będzie, kto ci uwierzy! — rzekł Tom. — To samo mówiłeś po pożarze „Florydy“ wśród Atlantyku, gdy nam przyszło ratować się na łodziach.
Tom tylko co wrócił z polowania i zamiast wieczerzy, na którą się spóźnił, gotował sobie herbatę w małym, miedzianym imbryku.
— Co ty wiesz!... Tam cierpieliśmy tylko głód i pragnienie, ale nie potrzebowaliśmy skakać jak wrony po lodach... Ładna rzecz zamiast wioseł nogami przebierać!... Od czasu, jakeś fajkę stracił, rozum cię opuścił, drogi przyjacielu... Patrz lepiej, co ci pokażę.
Dick złożył pięść, duży palec odstawił i w usta wetknął, udając, że pali i dym puszcza. Tom z dąsem odwrócił głowę.
— Dajże mu się zaciągnąć choć trochę... — żartowali obecni.
— Czyż nie widzicie, że on pije, nie pali...
— Pije bardzo dużo i pewnie z rozpaczy... Niedługo potem zniknie, jak znikły kaczki i rybitwy!...
— Przeklęty grubas!... Gołąbko, „onusiu“ moja, nie gniewaj się!... Jak tylko przyjedziemy do Frisko, zaraz kupimy fajkę, a dopiero za resztę pieniędzy kolonję... Widzisz, jaki jestem dobry, bo przecież bez kolonji nie będę miał syna... Frisko! ty... Frisko!... cudowne miasto!...
— O, tak!... Tam wiele chleba... wiele dolar... — marzył głośno Li.
Majtkowie z innych miast poczęli bronić każdy swojego gniazda. Ale Dick wszystkich przegadał i dowiódł, że cuda dzieją się tylko we Frisko. Słuchali go, od czasu do czasu wybuchając śmiechem, który wiatr niósł daleko i mieszał z szumem fal i lodów, bijących o brzegi. Na te lody kapitan z trwogą codziennie spoglądał ze wzgórka, panującego nad wyspą. W dali niebo jak chmura ciemne kazało się domyślać otwartego morza; ale by dostać się tam, trzeba było przebyć znowu szeroki pas ruchomych lodów. Kapitan wciąż odkładał dzień wyprawy, nie mając odwagi wystawić na nowe katusze powierzonych sobie ludzi. Wyczekiwał, czy nie otworzy się gdzie przejście dla łodzi. Ale długo czekać nie było można, zapasów żywności mieli mało, zwierzyny na wyspie coraz mniej było. Ruszyli więc przez pola lodowe z uczuciem ludzi, wstępujących w ognisko gorejące. Ale tym razem męczarnie ich złagodzone były widokiem czystej, a coraz bliższej, wodnej, otwartej przestrzeni. Za tą wodą czekał ich ląd i zbawienie! Tu jednak spotkała ich przykra niespodzianka. Drobne bryły i odłamki lodowe tworzyły tak gęstą kaszę, że niepodobna było spuścić łodzi. Wiosła ślizgały się po lodach, a szalupy pochylały się i chybotały na wysokich kilach, nie ruszając się z miejsca. Długo błądzili po krach, nim wydostali się na ocean.
Dzień był jasny, błyszczący. W powietrzu unosiły się słoneczne odbicia wody i lodów. Morze podnosiło się i upadało w długich, potoczystych falach. Na niebie w kierunku południowym płynęły lekkie, srebrzyste obłoczki; a oni, pełni radości, rozpiąwszy żagle, mknęli za niemi po sinem morzu. Łodzie, pochyliwszy się lekko, pędziły jak rybitwy; końcami wydętych płócien zdawały się muskać wodę. Marynarze czuli się w swoim żywiole, a choć ziemia była jeszcze daleko, nucili wesołe piosenki.
Kapitan kazał szalupom trzymać się razem, a ponieważ mniejsza, na której dowodził Nordwist, nie mogła podążyć za drugiemi, więc dwie większe często zwalniały biegu. W nocy płynęli dziwnie prędko, choć wiatr zmienił nieco kierunek. Nad ranem niebo pokryło się chmurami. Wiatr zerwał się po krótkiej ciszy i dął z wzrastającą siłą. Morze zapieniło się i fosforycznie zabłysło. Trzeba było żagle zwinąć i płynąć na wiosłach.
Dzień podniósł się szary, ołowiany. Chmury opuszczały się coraz niżej, aż zlały się z mgłą, stojącą nad oceanem, z pod której czarne, nastroszone wytryskiwały pieniące się bałwany i biegły ku łodziom. Mimo to posuwali się naprzód. Rozpuścili znów żagle, które mokre i ciężkie, nieprzyjemnie klaskały w podmuchach wiatru, wyjącego dziko przy wtórze morza. Deszcz drobny i przejmujący siał wodną kurzawą, przenikając odzież, ale nie mrożąc dobrego usposobienia ludzi. Wszystko to, w porównaniu z tem, co już przeszli, wydawało im się drobnostką.
— On nie pali, a pije — cieniutkim głosikiem szeptał Dick, wycierając twarz mokrą i zsiniałą.
Kapitan, nie rozumiejąc żartu, chmurzył się, a Tom obojętnie patrzył wdal.
Aby nie zgubić się we mgle, na szalupach gwizdano często i ostro; lecz wkrótce głos oficerskich syren okazał się za słaby w walce z wiatrem i rykiem wód. Widzieli się raz tylko jeszcze; skrzydlate sylwetki ich żagli migały wśród tumanu, który wiatr unosił, aż znikły bez śladu w gęstniejącym mroku zapadającej nocy.
Była to noc okropna. Łodziami rzucało, jak łupiną orzecha. Musiano znowu żagle zwinąć, nawet maszty złożyć. Fale uciekały z pod wioseł, a szalupy nieposłuszne i drżące biegły na oślep, gdzie je niosły bałwany. To spadały w odmęty, które zdawało się, gotowe były zamknąć się nad niemi; to wylatywały w górę, z warem piany, chlustającej przez burty i grożącej zalaniem łodzi lub wywróceniem jej dnem do góry. Połowa majtków zajęta była wylewaniem wody, a rady jej dać nie mogli; reszta pracowała wiosłami, aby utrzymać równowagę i łódź przeciw falom kierować.
— Mój Boże, co się też dzieje z łodzią mister Nordwist’a? — szeptali z trwogą marynarze.
Żeby osłabić uderzenia bałwanów i zapobiec przewróceniu łodzi, kapitan kazał naprędce zrobić z desek ciężki trójkąt, obciągnąć go kawałkiem płótna i rzucić na długim sznurze za łodzią. Trójkąt płynął, stojąc wierzchołkiem do góry, i działał, jak ruchoma kotwica. Może to ich uratowało; a może — determinacja, z jaką wyrzucili do wody, gdy łódź zalana miała już pójść na dno, część rzeczy i zapasów żywności; dość, że nad rankiem, kiedy wiatr złagodniał, a morze uciszać się zaczęło, znowu rozpięli żagle i polecieli wesoło w dal, nasiąkającą zwolna błękitną jasnością. Około południa, na widnokręgu zarysowała się ciemna, długa linja.
— Ląd!
Wieczorem gołem okiem już było widać wzgórza i wąską zatokę, głęboko wrzynającą się w płaskie wybrzeże.
Stado czajek z krzykiem przeleciało nad łodziami; para młodych fok wynurzyła się tak blisko, że jedną zabito uderzeniem wiosła. Do brzegu było jeszcze wszystkiego parę mil angielskich; więc z obawy, aby nie utknąć na mieliźnie, zwinęli żagle i wolno popłynęli na wiosłach. Ale daremna była ich ostrożność!... O pół mili od brzegu ugrzęźli na ławicy i po wielu bezskutecznych próbach postanowili czekać świtu.