<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wśród lodów
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Cztery miesiące upływało od rozbicia okrętu. Miało się pod koniec września. Nocami bywały już silne przymrozki. Marynarze na łodzi, bez ognia i ciepłego pokarmu, cierpieli bardzo od zimna, gdyż odzież ich mokra była i znoszona. Cisnęli się do siebie i próbowali zasnąć, ale sen nie przynosił im spoczynku. Chmurni podnosili się z posłania i z nienawiścią spoglądali na szarzejącą w oddali, a tak upragnioną ziemię. Drobna fala, napływająca od morza, pluskała dokoła łodzi i coraz drobniejsza, cichsza, biegła dalej na mielizny i ławice. Rudy, niski brzeg kończył się u limanu niewysokiem, gliniastem urwiskiem. Próbowali dostać się do tego limanu, ale nie mogli wydobyć łodzi z iłu. Wszędzie dokoła widać było takie mnóstwo ławic, mielizn, kamieni obnażonych lub pokrytych bardzo płytką wodą, że niemożna było marzyć nawet o wydobyciu się z tej pułapki. Pędzeni wiatrem, wpadli tu dnia poprzedniego; teraz nie pozostawało im nic innego, jak przebrnąć przez wodę, rzeczy przenieść w rękach, a łódź porzucić. Z rzeczy ocalały tylko książki okrętowe, narzędzia i pościel; żywności pozostało im już bardzo niewiele. Łódź, nawet zupełnie opróżniona, nie dała się poruszyć. Porzucono ją bez wielkiego żalu, gdyż kapitan odkrył, że zatoka jest właściwie ujściem jednej z wielkich rzek syberyjskich. Przypuszczał, iż osady rybackie mogą być niedaleko, lecz jednocześnie wiedział, że znajdują się one zazwyczaj na lewym brzegu rzeki, tymczasem los ich wyrzucił na prawy. Niepodobieństwem było przepłynąć rzekę na tratwie, z powodu jej szerokości i kry, która iść zaczynała.
Marynarze założyli obozowisko na brzegu zatoki, w miejscu, gdzie było suszej i gdzie leżały pnie przyniesionego przez wodę drzewa. Majtkowie rozpalili ogień, a kapitan, korzystając z resztek dziennego światła, wszedł na wzgórze, by obejrzeć okolicę. Tak dawno pożądane ciepło płonącego ogniska dodało rozbitkom otuchy; byłoby nawet może rozbudziło wesołość, gdyby nie maleńkie porcje wydzielanego pożywienia.
— Ona już nie pali i nie je!... — smutno skarżył się Dick.
Polowanie niewiele obiecywało. Zbliżająca się zima opustoszyła tundrę. Jurek, najlepszy myśliwy, po dwugodzinnej włóczędze przyniósł tylko jedną białą kuropatwę. Okazało się, iż popełniono błąd gruby, zabierając tylko karabiny z okrętu. Już na wyspie napsuli dużo prochu, choć tam zwierzyna była mało lękliwa i dopuszczała blisko do siebie; ostrożniejsze ptactwo lądowe trudno było zabijać kulami. Nazajutrz, gdy ruszyli w górę rzeki, doktór napróżno szukał wśród zwiędłej, ubogiej roślinności jakich jadalnych traw lub korzeni; znalazł tylko krzaczki dzikiej herbaty, której liście dawały dość przyjemny i pokrzepiający napój. Liści tych zresztą było bardzo mało, a napój z nich gorzko-trawiący jeszcze zwiększał apetyt.
Zimno podniecało także chęć do jedzenia.
O południu oddział zatrzymał się u stosu drzewa, by ogrzać się, ugotować „nieszczęsnej herbaty“, a kapitan kazał rozdać po kawałku suchara, oznajmiając, że więcej nad jedną porcję nie pozostało w zapasie. Wiadomość ta przygnębiła ostatecznie i tak już bardzo na duchu upadłych rozbitków. Wielu położyło się natychmiast, by leżąc mniej cierpieć, a drzemiąc mniej myśleć; inni obsiedli ognisko i w milczeniu łatali podartą odzież, z łachmanów przyrządzali sobie obuwie. Większość była boso, cierpiąc dotkliwie od zimna i ostrych kamieni. Kapitan stał nad wodą i wpatrywał się w brzeg przeciwległy.
Szerokim pasem zatoki leniwo płynęły kry; setki płaskich wysepek zalegały ujście rzeki, a poza niemi, jak mglista smuga, wznosił się brzeg przeciwny, wysoki i bardzo odległy. — Tam musieli być ludzie! Kapitanowi wydawało się, że widzi przez lunetę dymek, unoszący się przed jednym z wąwozów. Ten dymek siwy był bardzo wyraźny na chłodnem tle nieba, ale dla nich nie miał żadnego znaczenia. Nie mogli marzyć o przedostaniu się na drugą stronę, nawet w łodzi. Twardy lód rzeczny nie żartował; nie dawał się kruszyć tak łatwo, jak morski, a był jeszcze zadrobny i za cienki, by na powierzchni swojej utrzymać ludzi. Mieli zresztą nadzieję i na tej stronie odszukać jaką sadybę.
W nocy śnieg prószył. Ruda tundra pokrywała się białemi plamami. Rozbitki wlekli się bardzo powoli, z trudnością stąpając źle obutemi nogami, na których pootwierały się znowu zagojone rany. Nadchodził wieczór, a oni uszli tak mało, że widzieli dym ogniska, porzuconego przez nich rano.
Nazajutrz, przed udaniem się w dalszą drogę, dostali zamiast jedzenia po maleńkim łyku spirytusu. Głodni, przeziębnięci, zacisnęli pasy i ruszyli mężnie za kapitanem, który przeglądał okolicę, nie odejmując lunety od oczu. A tymczasem, jak okiem sięgnąć wokoło, wszystko było to samo: niebo ołowiane i pstra, śniegiem ubielona tundra.
Pod wieczór Jurek, który chodził najwięcej, gdyż szukał zwierzyny, tak osłabł, że dalej iść nie mógł. Musiano go podtrzymywać i prowadzić. Nazajutrz kapitan długo nie dawał hasła do drogi. Wdrapał się na wzgórze i uważnie badał okolicę. Nakoniec zawołał Toma.
— Tomie, tyś silniejszy od innych... Chcę wysłać cię naprzód. O dwadzieścia mil stąd powinna być rybacka osada na tym brzegu. Śpiesz się, być może, ludzi tam jeszcze znajdziesz... ale śpiesz się, rozumiesz?...
— Dobrze, kapitanie!
— Możesz wziąć z sobą kogo chcesz z towarzyszy... We dwóch będzie wam raźniej... Kogo wybierasz?
— Dicka, kapitanie!
— A więc chodźmy, trzeba im to powiedzieć.
Przedstawił gromadce swój plan i dodał w końcu:
— Musimy dać im połowę naszego spirytusu!...
Ci, co leżeli, podnieśli głowy i wlepili w naczelnika gorejące oczy.
— Mamy go tak mało — bąknął któryś.
— Będą potrzebowali pokrzepienia... Im szybciej przebędą tę odległość, tem prędzej przyjdzie pomoc... My będziemy szli, oszczędzając sił.
Nikt nie zaprzeczył, lecz i nie potwierdził. Kapitan drżącą ręką odlał do małej buteleczki z pół uncji cennego płynu, który łagodził choć na krótko nieznośne ich cierpienia i wracał im siły.
— Ufam ci, Tomie!... Widzisz, to życie nasze!...
— Miej nadzieję, kapitanie!... Bóg dopomoże!... O was tylko będę pamiętał, siebie nie szczędził!
Podali sobie ręce i serdecznie spojrzeli w oczy. Łzy błyszczały w ich źrenicach.
— Na kolanach wlec się będziemy, jeśli nam sił zabraknie — gorąco zapewniał Dick.
— Z Bogiem więc... w drogę!
Obaj zrzucili z siebie wszystko, co ich obciążyć mogło; zabrali tylko jeden karabin. Mieli go nieść po kolei. Drogocenną buteleczkę Tom schował na piersiach. Towarzysze długo stali, odprowadzając ich wzrokiem, dopóki nie znikli im z oczu za łagodną krzywizną tundry.
Wieczorem Tom i Dick widzieli jeszcze ogień obozowiska, jak maleńką czerwoną gwiazdkę migającą na widnokręgu. Za miejsce noclegu wybrali sobie małe zaklęśnięcie w urwistym brzegu rzeki, gdzie wiatr mniej dokuczał. Źle spali na ziemi zamarzłej i twardej, pomimo, że kładąc się do snu, wypili po jednym łyku spirytusu i przytulili się do siebie. Tom nad ranem dopiero zapadł w sen głęboki i letargiczny. Zbudziło go przejmujące zimno. Dicka nie znalazł przy sobie, więc wyszedł natychmiast, by się dowiedzieć, co się stało. Zastał go rozpalającego ognisko: w purpurowym blasku płomienia wydał mu się bladym i wychudłym, jak sama śmierć. Dolna szczęka obwisła, trzęsła się okropnie.
— Zimno mi, Tomie!... zimno!... strasznie zimno!... Pewnie umrę!...
Tom nic nie odrzekł. I on cierpiał; wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze. Spojrzał w tę stronę, gdzie poprzedniego wieczoru błyszczał ogień obozowiska, a gdzie obecnie nic już widać nie było.
— Wiesz co, Dick? idźmy w drogę; będzie nam lżej!...
— Jeszcze ciemno... Jeść mi się chce!
— A więc ściągnij się pasem. Doktór mówi, że to pomaga...
— Mój pas niema co ściągać — same już ze mnie kości. Lepiej spirytusu kropelkę!...
Tom w milczeniu odwrócił głowę; zły był na Dicka.
— Przecież dopiero dzień jeden jesteśmy w drodze!... Dwa razy na dzień nie można!... Połóż się przed ogniem i bądź cierpliwy.
Położyli się obaj, przytulając do siebie, ale Tom przed zaśnięciem schował buteleczkę pod mech, na którym leżał.
Nazajutrz wlekli się znowu dzień cały, wypoczywając co kilkaset kroków. Przed sobą widzieli zawsze tę samą białawą pustynię i rzekę, coraz bardziej stygnącą. O zachodzie słońca spostrzegli łódź, porzuconą na brzegu. Podeszli pełni otuchy: w łodzi siedziała biała kuropatwa. Tom przykląkł i długo celował; Dick, nachylony za nim, pożerał ptaka oczami.
— Strzelaj!... strzelaj!....Zobaczyła nas... widzisz, jak łebek wyciąga!...
— Nie mogę, broń chwieje się; nie mogę wziąć na cel!... Jaka mała ta kuropatwa!...
— Strzelaj!...
Huknął strzał; ptak wzleciał, szeroko rozpostarłszy skrzydła. Dick wybuchnął przekleństwem.
— Jak mogłeś?... Jak mogłeś?... To zbrodnia!...
Tom, zmieszany, spojrzał z wyrzutem na towarzysza.
— Nie trafiłem, bo ręce mi drżały!
Noc spędzili w łodzi. I znowu Dick obudził Toma.
— Wstawaj!... wstawaj!... — wołał prawie nieprzytomny — renifery!... Zabij choć jednego! Słuchaj, zabij!... a będziemy uratowani, my i towarzysze nasi!...
Istotnie, o jakie pięćset kroków w szarym świetle poczynającego się dnia poruszały się cienie zwierząt. Tom wahał się.
— Idź ty, Dick... Ja nie ufam sobie!...
Dick wziął broń i poszedł, ale zaraz wrócił.
— Nie mogę!... Tyś pewnie mocniejszy... Nie dojdę... Tylko zabij!... zabij, mój drogi!... Zostaw ładownicę i buteleczkę; jeszcze ją wylejesz lub rozbijesz... Idź! idź! czołgaj się, jak wąż!
Tom spojrzał w podejrzliwe, biegające oczy przyjaciela, pomyślał i... oddał mu buteleczkę. Następnie położył się i zaczął posuwać się ostrożnie, czołgając się na łokciach i kolanach. Ale miejscowość była zanadto otwarta i nadomiar złego szedł z wiatrem, więc nim zdołał ujść sto kroków, już rogacz, stojący na straży, zauważył go i zaczął trwożnie uderzać kopytem w ziemię. Natychmiast całe stado przestało jeść i zwróciło się łbami ku niemu. Tom ostrożnie broń podniósł, lecz zanim odwiódł kurek, zwierzęta pierzchły. — Dick tak był zrozpaczony, że już nic nie mówił; buteleczkę oddał natychmiast i odwrócił się, by nie patrzeć na Toma.
— Dicku, bracie, — próbował tłumaczyć się poczciwiec, — czyż myślisz, że jeść mi się nie chce?
Dick nic nie odrzekł, gdyż czuł, że rozpłacze się jak dziecko. Poszli dalej, wytrwale brnąc przez śniegi, ale sił i nadziei coraz mniej mieli. Byli pewni, że dziesięć mil przeszli, a pomimo to nic jeszcze nie znaleźli. Wciąż mieli przed sobą pustynię równą i białą, jak obrus. W południe Tom zauważył w dali jakiś ciemny czworobok, który wydał mu się budynkiem. Istotnie, była to chata, ale dawno widocznie przez ludzi opuszczona. Zawsze jednak jej widok dodał im otuchy. Weszli do izby. Tom zabrał się zaraz do rozniecenia ognia na kominie, a Dick jął szukać pożywienia po kątach. Znalazł tylko kość w śmieciach, którą rozbił i połowę oddał Tomowi. Wysysanie i obgryzanie tej kości nie przyniosło im żadnej ulgi.
— Trzeba nam, Tomie, widzę, umierać!... Nikogo nie uratujemy!... Nie pójdę już dalej ani kroku, to darmo!... Wiesz co? lepiej wypijmy spirytus i strzelmy sobie w łeb!...
— Gadasz niestworzone rzeczy!... Jeszcze możemy wlec się!...
— Ty możesz, ale nie ja... więc oddaj mi moją połowę i zostaw mnie tu... albo lepiej... zastrzel!
— Nie, ja tego nie zrobię! Dicku! Dicku! Ty taki mężny, dlaczego odbierasz mi odwagę?... Co się z tobą stało? Wszak jutro możemy znaleźć ludzi!... Ten dom to może pierwsza chałupa osady!...
— Hm!... Cała noc... To bardzo długo!...
Zabrał się znowu do grzebania w śmieciach, mrucząc coś pod nosem. Tom wyciągnął się na niskiem łożu, zasłanem garścią zleżałego siana. Był strasznie znużony i chciał zasnąć. Ale sen miał niespokojny, pełen mar i widziadeł — szkieletów, w których poznawał towarzyszy. Wyciągali do niego ręce, z krzykiem i przekleństwami usiłowali wydrzeć mu buteleczkę. On jej bronił, do piersi przyciskał... W chwilę potem był na wspaniałej uczcie... Zapach potraw... ciepło, jasno... Frisco!... mieli fermę — wszystko mieli!... — Otworzył oczy. Naprawdę, ktoś mówił o Frisko... Ach, to Dick!... — Siedział przed ogniem i coś mamrotał... Pewnie nie spał. Bieda! trzeba go będzie zostawić w tej izbie i oddać mu część spirytusu... Dalej nie pójdzie... Jaki ożywiony!... Czyżby zwarjował?... a może?...
Tom sięgnął na piersi i buteleczki nie znalazł... Nie wierzył sobie, więc zaczął szukać na posłaniu.
— Dick, — rzekł wreszcie ochrypłym głosem — gdzie butelka? Wziąłeś ją?...
Dick nie ruszył się z miejsca.
— Wszyscy pomrzemy — mruczał niewyraźnie.
— Wziąłeś więc!... Zginęliśmy!... Boże mój, co za podłość!...
— Masz słuszność, Tomie, podły jestem!... Wypiłem wszystko co do kropli... gotów byłem wylizać! Zabij mnie... nic ci więcej nie pozostało... mnie wszystko jedno!...
— Towarzysze!... nasi towarzysze!... Tyś krew ich wypił! — krzyczał Tom.
— Zabij mnie!... oto broń!... — powtarzał Dick. — Nie mam sił zabić, ale... wszystko mi jedno!... ty umrzesz, ja, i oni... wszyscy zostaną na wieki wśród lodów jak... Jack. — Mówiąc to, podawał Tomowi broń i pokornie patrzył mu w oczy. Tom stał posępny i słuchał. Nagle Dick drgnął; przerażenie odmalowało się w jego oczach. Tom schwycił za broń i wyprostował się.
— Nadszedł czas... nadszedł czas... Żegnaj Frisko!...
— Cicho! — ryknął kolos, ruchem głowy wskazując drzwi.
Ze dworu dolatywało jakieś chrobotanie. Teraz i Dick je usłyszał i także zerwał się na równe nogi. Chrobotanie nie ustawało. Tom podszedł do drzwi i otworzył je nagle. Przed chatą, u słupa stały sanki, zaprzężone we dwa renifery, i Tunguz z długim prętem. Ujrzawszy ich, zbladł i cofnął się, ruchem bezwiednym chwytając za pas, gdzie nosił nóż. Tom dostrzegł ten ruch i podniósł broń.
— Stój!... Ani kroku!...
Dziki zrozumiał i padł na kolana, składając błagalnie ręce. Wówczas Dick podszedł do niego i zaczął gładzić go po twarzy i głowie, za ręce ściskać. Zbliżył się i Tom. Obaj zaczęli tłumaczyć mu na migi, że są głodni, chwytać się za usta, za żołądek, udawać, że jedzą i kiwać rozpaczliwie głowami, ukazując na północ. Tunguz ich zrozumiał; szybko podniósł się z ziemi, wziął z sani nieduży woreczek i zaniósł do chaty. W woreczku znalazł się krążek jakuckiego masła i kilka suszonych ryb. Tunguz łupał masło po kawałeczku i podawał je zgłodniałym. Obaj jedli chciwie, pomimo, że czuli, iż lekki obłęd opanowywa ich zwolna. Tunguz widocznie także nie pochwalał ich łakomstwa; na migi radził im przerwać i pójść na spoczynek: oczy przymykał i głowę kładł na dłoni. Oni mieli ochotę usłuchać jego rady, ale bali się, że Tunguz im umknie podczas snu. Przytem sprawa umierających towarzyszy musiała być załatwioną. Tom zaczął na migi wyłuszczać rzecz całą Tunguzowi, prosić, by jechał ich ratować. Tunguz słuchał cierpliwie i przytakiwał; parę razy nawet od siebie coś dodał, z czego się pokazało, że doskonale o wszystkiem wiedział: o ich podroży wśród lodów, rozbiciu i wylądowaniu. Tom niesłychanie zdziwiony, nie wiedział, jak to rozumieć. Czyżby krajowcy odnaleźli już kapitana z resztą towarzyszy?... Nie mógł się z dzikim dogadać. Tunguz niecierpliwił się i nie chciał jechać w kierunku wskazanym przez Toma, a uparcie zawracał na przeciwny brzeg rzeki... Czyżby tam byli?... Marynarz czuł, że mu się w głowie kręci; że nic nie rozumie... Dał się posadzić na saniach, obok nieprzytomnie majaczącego Dicka, i uwieźć Tunguzowi; ale walczył z ogarniającą go niemocą i całą siłą woli starał się skupić rozproszone, pobladłe myśli. Nakoniec wydało mu się, że odgadł... To musiał być mister Will, a nie tamci. Porwał się z krzykiem i Tunguza za ramię uchwycił; zawracać kazał. Przerażony dziki jeszcze prędzej zaczął poganiać renifery i prętem ukazywał w dal. Tam wśród tundry czerniał szereg poruszających się kropek. Tom ujrzał wkrótce liczny orszak krajowców, jadących wierzchem i na saniach. Zrównawszy się z niemi, orszak zatrzymał się, a jeźdźcy pozeskakiwali na ziemię. Jego woźnica coś im długo i krzykliwie opowiadał. Wreszcie bogaciej od innych odziany krajowiec podszedł do Toma i po rosyjsku rzekł:
— Zdorowo!
Tom poznał słowo tyle razy słyszane od Jurka; zerwał się i zaczął opowiadać po angielsku, co myślał. Dziki słuchał, kiwał głową i uśmiechał się dobrotliwie, ale ruchem stanowczym wskazał przeciwny brzeg rzeki. Tom z rozpaczy chwycił go za rękaw i ciągnął za sobą. Łzy jak grad płynęły mu z oczu... Dziki, trochę wylękły, cofnął się; palcem ukazał na czoło i mówił coś do swoich. Ci otoczyli go ciasnem kołem. Biedny Tom zrozumiał, że wszystko przegrane... że się go boją... że mają za warjata!... Ostatnim wysiłkiem woli pohamował się; ukląkł i spokojnie zaczął rysować na śniegu łodzie i małe figurki, które miały wyobrażać ludzi, podzielonych na oddziały. Narysował też rzekę i jeden z oddziałów umieścił na prawym, brzegu, a inne na lewym. Tunguzi, oparci na prętach, uważnie śledzili najmniejszy jego ruch i okrzykami dawali znać, że rozumieją. Od jednego z oddziałów Tom oddzielił dwie figurki... pokazał palcem na siebie i Dicka i spojrzał wymownie. Zdawało się, że go rozumieli, ale pomimo to nie ruszali się z miejsca. Tymczasem on czuł, że już wyczerpał resztki sił... Oczy zachodziły mu mgłą... Co teraz będzie? co będzie?! Czy rozumieją?... — rozpaczał w ostatnim wysiłku zamraczającej się myśli... Ręce wyciągał, bliżej stojących za odzież chwytał... aż zachwiał się i upadł bezwładnie na śnieg...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.