W klatce (Orzeszkowa)/IX
I stała się owego czasu w Warszawie następująca komplikacya. Kobieta, która widziała, jak, przez tygodni kilka, gonił ją młody człowiek, jak, gdy wychodziła z teatru, i on wychodził, jak śledził ją na ulicy, chcąc pewnie zobaczyć, do jakiego domu wejdzie — kobieta, która widziała to wszystko i oprócz tego spostrzegła jeszcze piękne błękitne oczy, ujmujący sympatyczny uśmiech i gęste jasne włosy mężczyzny, — kobieta ta zapragnęła go poznać; a że była panią rozpieszczoną i przywykłą do dogadzania wszelkim swoim zachciankom, wysłała na wyszukanie jego poetę. Młody człowiek, nie wiedząc o szczęściu, które go miało spotkać, szukał ciągle swego ideału, a wieszcz, chcąc spełnić wolę swojéj bogini, od rana do wieczora nosił swoję bladą fizyognomią po wszystkich ulicach Warszawy, patrzył na okna wszystkich piętrowych domów, ścigał na chodnikach wszystkich blondynów, jak duch Banka pojawiał się we wszystkich cukierniach i restauracyach, wzywał na pomoc wszystkie bożki pogańskie, a o biurze adresowém... ani pomyślał.
W taki sposób zaczął się dla trojga tych ludzi rok nowy. Kobieta czekała, młody mężczyzna spodziewał się i szukał, a poeta wzywał bogi i szukał także.
Raz, gdy, narażając na pośmiewisko swoję wieszczą godność, Konwalius Konwaliorum gonił jakiegoś wysokiego i szczupłego blondyna przez całe Krakowskie Przedmieście i, straciwszy go z oczu, patrzył na okna domu, w którego bramie, jak mu się zdawało, zniknęła jego zguba, ozwał się za nim głos jednego ze znajomych:
— Czego tak pilnie wypatrujesz? panie Pantaleonie.
Poeta, słysząc się wezwanym swojém doczesném mianem, spojrzał na swego znajomego i odrzekł:
— Chcę się dowiedziéć, gdzie mieszka on?
— Kto to ton on?
— Młodzieniec.
— Jaki młodzieniec?
— Którego chce ujrzéć ona.
— Kto go tam zdoła zrozumiéć ? — szepnął znajomy, a głośno dodał:
— Jeżeli chcesz dowiedziéć się gdzie kto mieszka, to idź do biura adresowego.
Konwalius z pogardą spojrzał na znajomego i uczynił gest ręką, jakby chciał ze świata usunąć człowieka, który się tak prozaicznie wyrażał; ale gdy ów robak ziemski odszedł o kilka kroków, namyślił się i postąpił za nim.
— A gdzie jest to, czego barbarzyńską nazwę wyrzekłeś? — spytał.
— Co? biuro adresowe?
— Tak.
Znajomy wskazał mu miejce „tego”, co nosiło barbarzyńską nazwę i poeta poszedł we wskazanym kierunku, szepcąc:
— Ród ludzki biegnie ku swéj zgubie, bo bozka poezya przestała być jego matką-karmicielką...
Kto inny, będąc tak, jak Konwalius, zachwycony wdziękami pani Kameleon, nie okazał-by może podobnéj gorliwości w wyszukaniu młodzieńca, którego ona tak żywo chciała poznać; ale wieszcze, z gatunku Konwaliusów, kochają kobiety, tak jak gwiazdy i kwiaty:
„Jak najcudniejsze z darów przyrodzenia,
„Jak najpiękniejsze piękności odcienia.”
Są oni w miłości zwolennikami Platona, bo alboż nie jest najwznioślejszą eteryczna bez wzajemności miłość?
„Alboż prosimy o wzajemność kwiatów, gwiazd albo księżyca?”
I znowu:
„Wszak najsmutniejszém z żebractwa żebractwem,
„Jest o wzajemność dla miłości prosić.”
Zakochane więc Konwaliusy śmiało boginiom swoim służyć mogą za owe pierwotnéj naiwności jaskółki czy gołąbki, pod skrzydełkami swemi przenoszące miłosne poselstwa. Poselskie gołąbki i jaskółki zaginęły już w pomroce zbiegłych wieków i naiwni wieszczowie coraz rzadsi są także. Typ ich jednak nie zaginął jeszcze całkiem, o, daleko od tego! Błąkają się oni śród tłumu śmiertelnych z blademi twarzami, długiemi włosy i ciągłą skargą na ustach. Olbrzymi potęgą swego wieszczego ducha, wyzywają do walki społeczność, jéj ustawy i przesądy; wyzywają do walki wszystkie moce ziemskie i piekielne, a gotowi są... uciec przed piérwszym lepszym budoarowym Fidelkiem, który zaszczeka na ich długą fizyonomią. Męczennicy najświętszych a zapoznanych przez ludzkość uczuć, noszą po świecie blady wyraz swego męczeństwa i mszczą się, tworząc wszędzie, gdzie się obrócą, męczenników....
I stało się dnia pewnego, że pan Karłowski wszedł do mieszkania swego chmurny i w złym humorze; z gestem zniecierpliwienia rzucił kapelusz na krzesło i, usiadłszy przy fortepianie, zdobiącym jego mały ale wytworny salonik, począł zeń wydobywać oderwane akordy. Wówczas wszedł lokaj, oznajmiając wizytę pana Pantaleona Kwiatkowskiego.
— Pantaleon Kwiatkowski? — powtórzył Cypryan, przypominając sobie, gdzie i kiedy słyszał to nazwisko. — A wiem, wiem, poeta! — i jakby nagła myśl przyszła mu do głowy, żywo dodał: — prosić, prosić!
— Słyszę dźwięki muzyki, — ozwał się uroczysty głos wchodzącego Konwaliusa, — a wieszcze moje ucho zgaduje, że to pan uprawiasz rolę wdzięcznéj siostry bozkiéj poezyi.
— Ja lubię muzykę — odparł, witając gościa Cypryan, — i gram trochę, a nawet często i z zamiłowaniem. Niechże pan siada.
— Tak, przeczułem, od piérwszego wejrzenia na oblicze pana, iż jesteś moim bratem duchowym, że muzy nie są ci obce; i ona to przeczuła...
— Kto to ona? — przerwał Cypryan.
— Ona, bogini, Kameleon...
— A więc pan widujesz panią Kameleon? — podchwycił Cypryan, któremu radość z oczu błyskała.
— Siedm już razy wschodziło słońce — odpowiedział poeta, wyciągając rekę i pływając nią w atmosferze, — siedm już razy wschodziło słońce od dnia owego, w którym ona czarodziejskiemi ustami swemi rzekła do Konwaliusa: pójdź i znajdź siedlisko pana Karłowskiego, a znalazłszy je, powiédz, że pani Kameleon chce ujrzéć go w progach swoich. I ja, bracie duchowy, przez siedm dni i siedm nocy szukałem ciebie, nim przyszła chwila nadziei, że wola jéj spełnioną zostanie.
— A znakomity wieszczu! — radośnie zawołał Cypryan, — niech uściskam dłonie twoje za tak miłe poselstwo. Pozwól, że się oddalę na chwilę, aby natychmiast oblec ciało moje w strój, godny jéj komnat i oka, a potém skierujemy kroki nasze ku siedlisku bogini.
I sam, rozśmieszony pseudo-poetycznym żargonem, którego użył, zaśmiał się głośno, serdecznie, zwykłym sobie, swobodnym, młodzieńczym śmiechem.
— Słowa miodem z ust twoich płyną — odparł wieszcz zachwycony, nie zważając na wybuch śmiechu młodego człowieka. — Tak, słuszném jest, abyś, idąc do niéj, pokropił się hyzopem i namaścił wonnemi olejkami; ale słuszném téż jest, abyś się wprzódy posilił owocami mojego ducha. Niech dusza twoja przejdzie w narzędzia twojego słuchu, bo mówić ci będę mój hymn do wiosny.
— Obawiam się tylko, aby nie było zbyt późno...
— A więc słuchaj.
I, wznosząc rękę ku malowanym niebiosom sufitu, poeta zaczął deklamować hymn do wiosny, zawierający trzysta dwadzieścia cztery wiersze.
Cypryan z westchnieniem rzucił się na fotel, z którego był już powstał, i słuchał najprzód z rezygnacyą, potém z lekką niecierpliwością, a nareszcie, gdy już miarkował, że hymn ma się końcowi, wyciągnął rękę do kapelusza. Ale rękę tę, w drodze zatrzymał Konwalius i rzekł:
— A teraz hymn do lata.
— Ale, mimo całéj przyjemności, jaką znajduję... — zaczął męczennik.
— A więc, słuchaj! — przerwał wieszcz i deklamował hymn do lata, który zawierał wierszy okrągło czterysta.
W ten sam sposób nastąpił hymn do jesieni i hymn do zimy, które razem zawierały wierszy sześćset czterdzieści. Za każdą razą pan Karłowski wyciągał rękę do kapelusza; ale Konwalius łapał ją w drodze i, powtórzywszy: „a więc słuchaj!” pędził daléj na poetycznym rydwanie.
Cypryan lekko wybijał o podłogę takt jakiegoś mazura, nie był jednak tak zniecierpliwiony, jakby mu się to inną razą zdarzyło; wyraźnie myślał o czém inném a bardzo miłém, bo, nie słuchając hymnów poety, uśmiechał się, przesuwał rękę po swoich lśniących kędziorach i co chwila patrzył na zegarek, wskazujący dość wczesną jeszcze godzinę.
— Prześliczne! — zawołał, gdy nareszcie umilkł Konwalius i Cypryan mógł się domyślić, że się już skończył hymn czwarty; — co za kolosalną pan masz pamięć!
— Bracie duchowy! — wygłosił wieszcz — umiem na pamięć czterdzieści tysięcy wierszy, wyłonionych z moich głębin duchowych.
Tą razą Cypryan gwałtownie już i stanowczo pochwycił kapelusz.
— Panie szanowny! — zawołał — inną razą obficiéj mi udzielisz skarbów swojéj pamięci, a teraz pójdźmy do pani Kameleon, bo niedobrze jest, aby bogini czekała.
— Masz słuszność, bracie duchowy — odparł, ostatnim argumentem przekonany, wieszcz, — pójdźmy!
Po chwili obaj wyszli na ulicę, kierując kroki ku mieszkaniu bogini.
Pani Kameleon siedziała w salonie swoim na kozetce, z gazetą w ręku, smutna czy znudzona, bo piękne jéj brwi lekko były zsunięte i usta ułożone z wyrazem niezadowolenia. Ubrana była w suknią zupełnie czarną, z żałobnym paskiem i żałobną na szyi wstążeczką. W stroju kobiet często się odzwierciedla wewnętrzne ich usposobienie i Bóg tylko wié, jakie smętne myśli były w głowie pięknéj kobiety, gdy kładła na siebie to żałobne ubranie.
Lokaj kilka razy oznajmiał różne wizyty, a ona, nie odrywając oczu od szpalt dziennika, odpowiadała ciągle: nie przyjmuję! ale nareszcie, gdy sługa wygłosił: pan Pantaleon Kwiatkowski i pan Cypryan Karłowski — odsunęła gazetę i rzekła prędko:
— Prosić!
— O bogi! pani w żałobie! — zawołał wieszcz, na widok smutnego stroju kobiety, rzucając postać swoję w tył, a ręce w powietrze.
Ale piękna gospodyni domu nie zwróciła uwagi na patetyczny wykrzyknik i, wdzięcznie kiwnąwszy głową poecie, podała rękę Karłowskiemu i rzekła:
— Witam pana i cieszę się, że go tu widzę. Chciałam raz jeszcze mu podziękować za znalezienie mojego pierścionka.
Zasiedli około zarzuconego książkami i dziennikami stoliczka i, śród żywéj rozmowy, wizyta przeciągnęła się dłużéj niżby na to pozwalała ścisła etykieta.
Piękna pani była ożywiona, strzelała dowcipem i wiedzą, nić rozmowy prowadziła z łatwością, jaką daje bystry umysł i wielka w życie towarzyskie wprawa. Cypryan przeszedł téż siebie w dowcipie i właściwéj mu rzutności myśli, a ile razy sympatyczny jego uśmiech twarz mu ożywił, gospodyni domu z wyraźną przyjemnością spoglądała na niego swemi wielkiemi, pełnemi ognia, oczyma. Potém, gdy wieszcz wygłosił, że znalazł swego duchowego brata przy fortepianie, takim wdzięcznym gestem pokazała gościowi muzyczny instrument, że ten nie miał siły się oprzéć, usiadł przy nim i pokazał, że grał pięknie, z pojęciem i poczuciem sztuki. Potém znowu wieszcz najbłagalniejsze wyrzekł zaklęcie, aby pani Kameleon zaśpiewała, i pokazało się, że śpiewała umiejętnie, głos miała sopranowy, szeroki i wyrobiony, a w nim ogniste i namiętne tony, które wreszcie były i w mowie jéj, i w twarzy, i w całéj osobie. Pokazało się daléj, że i Cypryan miał piękny tenor i umiał śpiewać, rozłożyły się więc na pulpicie nuty jakiegoś duetu, którego zaśpiewanie odrazu wybornie się udało, a potém Cypryan sam jeszcze zaśpiewał piosenkę:
Mon Dieu! mon Dieu!
Comme elle est belle,
Avec ses yeux
Noirs si doux!
Je donnerais ma vie pour elle
Et je l'adore à genoux.
A gdy to śpiewał, patrzył na gospodynią domu i oczy jéj spotkały się z tym jego wzrokiem, płonącym młodzieńczém wzruszeniem.
Tak, śród muzyki i pełnéj zajęcia rozmowy, śród woni pomarańczowych drzew, kwitnących u okien, biegły chwile, coraz gorętszym płomieniem zapalając oczy młodego człowieka, coraz żywszy rumieniec wzruszenia wywołując na przezroczystą twarz pięknéj kobiety.
— Ale, ale — zawołała śmiejąc się — przypominam sobie, że pan nie znasz jeszcze mego prawdziwego nazwiska.
— Alboż pani... — zaczął Cypryan.
— O! czyś pan przypuszczał, że ja się naprawdę nazywam Kameleon? A to wybornie! to oryginalnie!
I śmiała się swoim figlarnym, cichutkim śmiechem.
— Widzisz pan — mówiła daléj, — przed dwoma laty przepędzałam zimę w Warszawie i kilku moich znajomych sprzeczało się z sobą o kolor moich oczu. Jeden mówił, że są czarne, inny, że piwne, to znów, że szare, zielone i już nie wiem, jakie tam więcéj. A że nie mogli się żadną miarą pogodzić, potworzyły się zakłady i rozpoczęły obserwacye moich oczu. W końcu zgodzili się wszyscy na jedno, że oczy moje nie mają żadnéj stałéj barwy, bo raz bywają czarne, inną razą piwne, lub szare, lub zielone. Nikt więc nie przegrał ani wygrał zakładu, ale pan X., który owéj zimy był w Warszawie niezmiernie modnym i naśladowanym, wyrzekł, iż należała-by mi się nazwa: Kameleon. Słowo to, przechodząc z ust do ust, rozniosło się po całym znającym mię świecie i wszyscy prawie zaczęli mię tak nazywać, o czém ja dowiedziałam się naturalnie. Kiedyś mię pan na banhofie pytał o nazwisko, przyszła mi figlarna myśl mistyfikowania go i powiedziałam to dziwaczne przezwisko, ale rzeczywiście nazywam się Klotylda Warska. Spodziewam się — dodała, po krótkiéj chwili milczenia, — że pan się nie gniewa o tę moję mistyfikacyą?
Bóg tylko wiedział, jak dalekim był gniew od zachwyconego Cypryana. Imię „Klotylda” wdzięcznie i słodko zabrzmiało mu w uszach; przypomniał sobie, że podobno zawsze szczególną do tego kobiecego imienia miał predylekcyą; ale zarazem przypomniał téż sobie, że o pani Warskiéj już kiedyś zasłyszał, gdzieś w czasie podróży swoich, w Paryżu czy w Wenecyi, jako o pięknéj, bogatéj, dowcipnéj, wabnéj i wabiącéj Litwince. Przez chwilę zastanowił się Cypryan nad temi przypomnieniami, a pani Klotylda machinalnie rysowała jakiś kwiatek na marginesie dziennika.
— Więc rodzinnemi stronami pani, o ile słyszałem, są okolice Wilna? — ozwał się po chwili młody człowiek.
— Tak — odrzekła pani Warska — okolice mało tu znane, a piękne, górzyste, leśne. Rodzinne miejsce moje, wieś Jodłowa, sąsiaduje z Ponarskiemi górami. Strona to posępna, tęskna, ale owiana dziwnym urokiem powagi i spokoju. Na górach szumią ciemne sosny i jodły, po głębokich parowach wiją się niezliczone strumienie, w dolinach szarzeją wsie i różnemi odcieniami zielenieją zasiane role. Jodłowa, to ciche i ustronne miejsce, w którém miło odetchnąć po gwarze i tłumie miejskim, śród woni lasów i pól, sam-na-sam z naturą i Bogiem. Ale patrz pan — dodała, otwierając duże, leżące na stole album — oto jest Jodłowa.
Młody człowiek ujrzał wprawną i umiejętną ręką narysowany piękny krajobraz. Nizki, ale duży biały dom stał oparty o wzgórze, porosłe lasem i otoczone szerokiemi alejami starych grubych jodeł. Po-za jodłami, z jednéj strony rozciągał się szeroki, równy obszar pola, zamknięty u skraju widnokręgu czarnym pasem lasów; z drugiéj strony na wzgórzu, między szczytami drzew szarzały krzyże cmentarza i bielał jeden wysoki pomnik, strzelając ku niebu srebrnym krzyżem i niby stróż całego obrazu, unosząc się nad domem, staremi jodłami i szeroką równiną.
Przez chwilę w milczeniu patrzyli oboje na kartę albumu.
— W tym domu rodziłam się i przepędziłam najwcześniejsze dzieciństwo moje — mówiła znowu Klotylda — a tak wielki jest urok rodzinnego miejsca, że uciekam doń zawsze, gdy się poczuję zmęczona, lub smutna i nigdy bez głębokiego wzruszenia, nie witam tych starych jodeł, które szumem swoim przywołują mi na pamięć przeczyste, swobodne lata dziecięce, ojca mego, matkę...
Gdy mówiła ostatnie wyrazy, Cypryan, patrzący na krajobraz, usłyszał lekkie drżenie jéj głosu.
— Pani nie masz rodziców? — spytał sam wzruszony i patrząc na nią.
— Ojciec mój, panie — odrzekła — zabity został we Włoszech, w pojedynku z markizem M. Możeś pan słyszał kiedy o tym sławnym pojedynku; wiele on wrzawy w swoim czasie uczynił, a matka moja... oto jéj pomnik... umarła, gdym miała lat dziesięć.
I wskazała na rysunku biały, wysoki pomnik.
— A pan masz matkę?
— Tak, pani, mam ukochaną i najlepszą z matek.
— Jakżeś pan szczęśliwy! — odrzekła Klotylda, trzymając wzrok utkwiony w rysowany krajobraz. — Ja matkę moję pamiętam, jakbym ją wczoraj jeszcze widziała. Była dobra i piękna, jak anioł. Przypominam sobie, że nieraz na tém oto wzgórzu między jodłami, klękałyśmy z nią obie do modlitwy porannéj, że potém siadywała pod jedną z tych jodeł, ja u jéj kolan wiłam wieńce z polnych kwiatów, a ona długo, słodko mówiła mi o Bogu, o naturze, o cnocie i miłości, téj miłości szerokiéj, która cały świat ogarnia, a któréj pełne było jéj własne serce. Dotychczas jeszcze w snach ukazuje mi się często twarz jéj biała, ocieniona czarnemi włosy, jaśniejąca dużemi ciemnemi oczyma; dotychczas jeszcze, kiedy jestem sama, gdy cicho koło mnie, zdaje mi się, że słyszę jéj słodki, pieszczony głos, że czuję jéj miękką dłoń, muskającą mi twarz i włosy. Najdroższe to i najlepsze wspomnienie mojego życia, niczém niestarte, nigdy niezapomniane. O, matka, to wielkie słowo, panie... jam moję zawcześnie straciła...
Przy ostatnich wyrazach podniosła oczy i Cypryan widział, jak powoli... powoli zachodziły one grubą, przezroczystą łzą, która wydobyła się z jéj błyszczących źrenic, zawisła na rzęsach, zadrżała i... zniknęła.
— Pani! — zawołał nagle Konwalius, który w milczeniu dotąd słuchał rozmowy dwojga młodych; — ród ludzki nie zaginął, gdy natura zdolna jest jeszcze wyłonić ze swych czeluści istotę tak doskonałą, jak ty, pani. Słowa, które różami z ust twych wypłynęły, natchnęły ducha mego wielkim poematem, który unieśmiertelni imię Konwaliusa Konwaliorum, a który przyniosę ci w dani, wprzód nim ziemia dwa razy zdoła uczynić swój krąg około życiodawczego słońca.
Uśmiechnęła się Klotylda, słysząc ten wykrzyknik wieszcza, ale powolnym, smętnym uśmiechem, w którym znać było jeszcze przed chwilą migocącą w jéj oku łzę.
Ale Cypryan nie uśmiechnął się; patrzył on na nią wzrokiem, zasnutym mgłą wzruszenia. Bo jeśli wesoła i dowcipna kobieta wydawała mu się zachwycającą i powabną, o ileż więcéj pociągającą była z tém drżeniem głosu, z tą łzą w oku, wywołaną wspomnieniem stron rodzinnych i wspomnieniem matki.
W owéj chwili Cypryan poczuł w piersi rodzące się uczucie silne, namiętne, jakiego nigdy nie znał. Dotąd miłostki jego wszystkie bywały wesołe, swobodne, lekkie, jak motylki wlatywały mu do serca i głowy, pofruwały i wylatywały w świat znowu, nie zostawiając innego śladu swego przelotu, jak oddalone jakieś echa śmiechu, wesela. Tą razą inaczéj było. Cypryan poczuł ogarniającą go dziwną jakąś rzewność, jakby bolesne przeczucie, jakby obawa ściskały mu serce; poczuł, że ta kobieta, za którą, szczęściem lub fatalizmem wiedziony, gonił tak długo, stała mu się już drogą nad wyraz, poczuł, że po-raz piérwszy kocha głęboko, z szałem, upojeniem, z namiętnością, która na nic się nie ogląda, nic nie liczy i nic nie waży.
I wesoły, swobodny, lekki i śmiejący się zwykle, młody człowiek, stał się w owéj chwili poważnym, zamyślonym, instynktowo, bezwiednie smutnym. Miłość objęła go i nagle przeistoczyła, a przeistoczenie to najlepiéj świadczyło jemu samemu o głębokości zrodzonego w nim uczucia. Bo ze śmiechu, swawoli i wesela, zrodzić się może naiwne, lekkie, rozwiewne uczucie, ale takie tylko jest głębokiém i silném, którego kolebką łza, a piérwszym objawem smutek.
Chcesz się dowiedziéć, jakiego rodzaju i stopnia jest miłość, któréj rodzenie się w piersi swéj czujesz? Zważ, czy wesoły jesteś, czy smutny. Jeżeliś wesoły, pobawisz się chwilę wrażeniem i wkrótce o niém zapomnisz, — jeżeliś smutny, gotuj się do wielkiego szczęścia, lub do wielkich cierpień prawdziwéj miłości.
Bystremu i wprawnemu oku Klotyldy nie mogło ujść, jakkolwiek pokrywane, wzruszenie Cypryana. Popatrzyła na niego długo, badawczo i, jakby przypomniawszy sobie, że zaniedbuje jednego ze swych gości, zwróciła się z rozmową do Konwaliusa.
Nareszcie po trzech czy czterech (w raju zegarków niéma) godzinach wizyty, Cypryan żegnał panią Warską, która, podając mu rękę, rzekła z uprzejmym uśmiechem:
— Spodziewam się, że pan zechcesz być częstym moim gościem.
Nazajutrz rano, lokaj przyniósł mu misternie złożony bilecik, z wonnego i cienkiego papieru. Serce mu uderzyło silnie, otworzył go szybko i przeczytał:
„Wczoraj zapomniałam panu powiedziéć, że w każdą Środę wieczorem, przyjmuję moich znajomych i przyjaciół. Dziś więc poprawiam to zapomnienie, prosząc, abyś pan chciał do ich liczby należéć, a powitam go zawsze u siebie z prawdziwą przyjemnością.” Klotylda.
Piérwszą myślą Cypryana, po przeczytaniu tego listu, było pytanie: jaki jest dzień dzisiejszy?
Był to Wtorek. A więc jutro, myślał młody człowiek i, przycisnąwszy do ust drobne pismo kobiece, zaczął chodzić po swoim pokoju i... marzyć.
Marzył Cypryan owém poranném świtaniem uczucia, przed którém wszystkie miłości przeszłe pierzchają, jak blade gwiazdy przed wschodzącém słońcem; marzył, a więc, według słów jakiegoś autora, który nazwał marzenie tyfusem ducha, duch jego pogrążył się w sny gorączkowe.
Marzenia! marzenia! jakżeście wy piękne gdy w głowie człowieka stajecie strojne w powaby upragnionych radości! Różana szata wtedy was owiéwa, ku niebu się wznosicie skrzydłami białemi, a tchnieniem waszém nadzieja i słodkich obietnic szept.
Marzenia! imię wasze kłamstwo! Zwodne rusałki, różane szaty swoje szybko zmieniacie w mętną parę i mgłę, z któréj na rozkochanego w was człowieka, spływają zamiast kwiatów — rozpacz i łzy.
Szczęśliwy stokroć i zaprawdę stokroć naiwny, kto na ziemi marzy o szczęściu; ale gdy mu to marzenie za rzeczywistość nazawsze bodaj ma starczyć, niech śpi, póki go macosza dłoń życia nie zbudzi.