W klatce (Orzeszkowa)/XV
Było to już po ósmym Czerwca.
Około zachodu słońca, pani Dolewska siedziała na ganku swego mieszkania, z pończochą w ręku, gdy tuż za nią ozwał się pokorny głosik:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków amen!
— Pokój temu domowi!
— I temu, kto to mówi!
Po tém preludium, pani Dolewska wskazała przybyłéj, pannie Zuzannie, ławeczkę naprzeciw siebie.
— Pokornie dziękuję pani aptekarzowéj dobrodziejce — z dygami odrzekła Szeherezada — siądę, siądę, bo zmordowałam się porządnie, jadąc w taki upał i do tego prostym chłopskim wozem.
— Gdzież to panna Zuzanna była? — spytała Dolewska, przerywając sobie głośne liczenie oczek.
— A w Jodłowéj. Grodzicka mi poradziła, żebym udała się do pani Warskiéj, z prośbą o pomoc w mojéj biédzie.
— No i cóż? widziałaś panią Warską?
— Ach, moja pani aptekarzowo dobrodziejko — zawołała panna Zuzanna, składając ręce i kiwając swoją małą główką — co ja widziałam, co ja widziałam! śliczności! śliczności! Czy pani aptekarzowa dobrodziejka pamięta mój sen zaraz po Bożém Narodzeniu, że niby to był taki piękny pałac i taki piękny ogród, jak raj niebieski, i że nibyto po tym ogrodzie pan konsyliarz chodził pod rączkę z jakąś taką piękną panią, że aż oczy trzeba było mrużyć patrząc na nią, i że niby to wyskoczyła na nich bestya i pan konsyliarz rozdarł ją na dwoja?
— Pamiętam, i cóż ztąd?
— Otóż rychtyk słowo w słowo ja dziś wszyściutko to na własne oczy widziałam.
— Jakto, i bestyą? — spytała pani Dolewska z uśmiechem.
— A, broń Panie Boże! bestyi nie było, ale taki sam pałac, taki sam ogród i po tym ogrodzie tak samiuteńko pan konsyliarz chodził pod rączkę z panią Warską. A pani Warska to taka była dziś piękna, niby to anioł, w białéj sukni i z różowym kwiatuszkiem we włosach.
— A mój Lucyś chodził z nią po ogrodzie?
— A jakże!... Boże mój, Boże! pani aptekarzowo dobrodziejko, ta pani Warska, to anioł! Przywitała się ze mną, jak ze swoją równą, prosiła siedzieć i rozmawiała i obdarowała mnie tak, że przez trzy miesiące przynajmniéj, będę miała wszystkiego po uszy. I pan konsyliarz przywitał się ze mną, a potém nic nie mówił, tylko przewracał karty jakiéjś książki i spoglądał czasem na panią Warską. A potém wzięli się pod rączki i poszli w aleję, a ja poszłam do garderoby z Marylką i tylko zdaleka słyszałam, jak pan konsyliarz coś pani Warskiéj opowiadał. A co, pani aptekarzowo dobrodziejko, czy nie sprawdził się mój sen?
Podczas tych słów panny Zuzanny, kilka oczek spadło z drutów pani Dolewskiéj, a twarz jéj miała wyraz to zadowolenia, to obawy; ostatnia snać zwyciężyła, bo odrzekła pannie Zuzannie dość markotnie:
— Daj Boże tylko, panno Zuzanno, żeby tam na niego żadna bestya nie wyskoczyła.
— Broń Boże! Ogród naokoluteńko zagrodzony i zamknięty; gdzieby tam jaka bestya dostała się do takiego raju.
— Marysiu! Marysiu! — zawołała przezedrzwi pani Dolewska — a podawaj-no samowar! Pewno zaraz pan Lucyan przyjedzie. Pójdź tylko piérwéj po bułki, a żwawo, nie tak, jak to ty zawsze łazisz, niby żółw'.
I uderzyła po obu kieszeniach.
— A gdzie są moje klucze? Marysiu, ty mazgaju, poszukaj mi moich kluczów!
W téj chwili w bramie podwórka ukazał się Lucyan, jadący na gniadoszu i, zeskoczywszy z konia pod gankiem, wesoło powitał matkę i jéj wielomówną sąsiadkę.
Dzień ów przeszedł mu w Jodłowéj bardzo mile. Przybył tam z rana, po trzydniowéj niebytności. Klotylda spotkała go we wschodnim gabinecie, strojna, uśmiechnięta i radością zarumieniona, podała mu obie ręce i, patrząc mu w twarz swemi wielkiemi ciemnemi oczyma, rzekła:
— Tak dawno pana nie widziałam! Coś pan tam robił przez te wiekuiste trzy dni?
Usiedli oboje obok siebie na otomance, naprzeciw drzwi od ogrodu, i zaczęli opowiadać sobie wzajem o swoich trzydniowych zajęciach. A mówiąc, patrzyli na kwiaty kołyszące się pod powiewem wiatru, na rojące się wkoło nich żółte i białe motyle, na opromienione słońcem posągi, a niekiedy patrzyli téż i na siebie. Lucyan namiętnem okiem orzucał smukły stan i strojne w różowe kwiaty włosy kobiety; ona wpatrywała się chwilami w jego płonące oczy. Potém przybiegła Magdzia. Gospodarzyła snać dzieweczka, bo przy swojej błękitnéj perkalikowéj sukience miała fartuszek biały. Przybladła nieco w ostatnich czasach i niekiedy w spojrzeniu jéj przebijał się jakiś smutek, wesoło jednak śmiała się i szczebiotała.
Podano śniadanie na ganku od ogrodu; jedli je we troje, rozmawiając swobodnie. W godzinę po śniadaniu, Magdzia odbiegła do gospodarstwa, a Klotylda rzekła do Lucyana:
— Pójdźmy czytać w ogrodzie.
— Dobrze, a co będziemy czytali?
I poszli do biblioteki. Klotylda była dnia tego wesoła jak dziecię, a wesołość jéj ogarnęła i Lucyana. W bibliotece żartowali ze sobą i śmieli się, jak dwoje dzieci, które nie wspominają przeszłości, o przyszłości nie myślą, lecz cieszą się pięknością teraźniejszéj chwili, jakby ona wieki trwać miała. Nareszcie, wybrawszy jednę w angielskich powieści, poszli do altany i czytali, a raczéj Lucyan czytał głośno. Dźwiękowi głosu jego wtórowały śpiewy ptaków w gęstwinie i cichy szum gałęzi, splecionych nad ich głowami.
Nic tak nie zbliża dwojga myślących ludzi, jak wspólnie czytana książka. Za jéj pośrednictwem patrzą oni na jedne obrazy, doświadczają jednych wrażeń, razem się smucą i razem się śmieją, a po odczytaniu ostatniéj karty, spostrzegają, że nietylko przeczytali książkę, ale i siebie wzajem głębiéj poznali, ściśléj, niż wprzódy, jednocząc się ze sobą najważniejszym i najtrwalszym ze związków — braterstwem myśli.
Wracając z ogrodu, Klotylda i Lucyan układali plan konnéj przejażdżki o zachodzie słońca, gdy w większym salonie Ignacy podał Klotyldzie otrzymane z poczty dzienniki i list. Klotylda spojrzała na adres listu i Lucyan dojrzał wyraźnie lekkie zsunięcie brwi i szybki rumieniec. Przeprosiła gościa, iż go zostawi na chwilę samego i z listem otrzymanym wybiegła do swego gabinetu.
Lucyana niemiłe ogarnęło uczucie, które przeczuciem raczéj nazwać-by można. Nic nie mogło być prostszego, jak niezadowolenie pani Warskiéj z jakiegoś tam listu i chęć przeczytania go w samotności. A jednak Lucyan dziwnie się zaniepokoił czémś... czém? nie umiał sobie zdać sprawy. Może przelotnym, dojrzanym przez niego, rumieńcem Klotyldy. Zresztą, któż potrafi dokładnie określić te nagłe smutki i obawy, które nieraz bez wyraźnéj przyczyny, śród chwil najsłodszych nawet, ściskają serce człowieka, jakby przypominając mu, że żyje na ziemi, że zatém wszędzie niespodzianie może ujrzéć przed sobą ciemną twarz nieszczęścia?
Lucyan z dziennikiem w ręku wszedł do mniejszego salonu i na lśniącéj posadzce ujrzał rzucony papier. Machinalnie, nie myśląc o tém, co czyni, podjął ten papier i spojrzał nań. Była to koperta, tylko co przez panią Warską otrzymanego listu, którą ona rozdarła i rzuciła.
Na niéj były proste słowa adresu: Pani Klotyldzie Warskiéj, przez Wilno w Jodłowéj, napisane kształtném i wprawném pismem. Wzrok Lucyana przylgnął do nich z takiém wytężeniem, jakby w nich wyrok swój miał czytać. Powstał z krzesła, na którém siedział, rzucił kopertę na stół i rzekł prawie głośno do siebie:
— Tak! to jest jego pismo! Więc oni pisują do siebie!
Przy tych słowach silne cierpienie odbiło się na jego twarzy.
Po godzinie, Klotylda wyszła z gabinetu swego. Wesołość jéj poranna pierzchnęła; była zamyślona i nieco smutna, ale wydawała się zupełnie spokojną. Przy obiedzie, poważnie rozmawiali ze sobą o kwestyach ogólnych, a gdy Lucyan przypomniał z rana ułożoną przejażdżkę, Klotylda odpowiedziała, że nie ma usposobienia do konnéj jazdy i, siadłszy przy fortepianie, zaczęła śpiewać. Gdy skończyła wielką jakąś aryą, Lucyan rzekł od niechcenia niby:
— Czy pani słyszała kiedy śpiew Karłowskigo?
— Słyszałam — żywo odparła Klotylda, i z pośpiechem dodała:
— Lubisz pan śpiew Schuberta „Les adieux”?
I nie czekając odpowiedzi, pieśń tę śpiewać zaczęła.
Lucyan poczuł znowu niewytłómaczoną wewnętrzną obawę. Uderzyła go szybka zmiana rozmowy i przykro dotknęły wyrazy „Les adieux”.
Ale Klotylda, skończywszy śpiewać, usiadła obok niego i rozpoczęła się między nimi jedna z tych poufnych, serdecznych a spokojnych rozmów, które tak miłe są dla pojmujących się wzajem ludzi.
— Nic w sercu mojém — mówiła Klotylda — zatrzéć nie może słodkiego obrazu mojéj matki. Dziecinne lata upłynęły mi obok niéj, owiane tchnieniem jéj anielskiéj dobroci, a sto razy szczęśliwszém byłoby życie moje całe, gdyby jéj kochająca i mądra ręka dłużéj przewodniczyła moim krokom.
— Szczęśliwszém? — zapytał Lucyan — alboż pani nie jesteś szczęśliwą?
— Tak — zwolna odrzekła — na zewnątrz wszystko każe się domyślać, iż zupełnie szczęśliwą jestem; ale pan wiész zapewne, że nietylko z zewnętrznych okoliczności, ale i z samych siebie czerpiemy zasoby szczęścia, lub nieszczęścia. Są ludzie, którzy śród cierpień nawet, śród ubóstwa, boleści, posiadają niezmącony niczém spokój ducha; są inni, którym natura wlewa w pierś zarody wiecznego niepokoju. Ci, otoczeni największemi rozkoszami ziemi, zawsze czegoś pragną, za czémś gonią, rwą się do przeczutych, a niedoścignionych ideałów; zda się, że już chwytają je niekiedy, ale zawodzą się i znowu biegną w świat z radością i pragnącą piersią. Takim trudno o szczęście; do takich należał ojciec mój i należę ja.
I w ten sam sposób poważny, mówiła długo o ojcu swoim. Potém mówiła o podróżach swoich i ludziach spotykanych, a w rozmowie téj była tak piękna powagą i mimo jéj woli przebijającym się smutkiem, że Lucyan zapragnął uklęknąć przed nią i pocałować skraj jéj białéj sukni.
A gdy tak rozmawiali ze sobą, naprzeciw nich słońce zachodziło i przez otwarte okna, z po-za gałęzi jodłowych, słało im pod stopy krwawe promienie.
Gdy po rozmowie téj Lucyan powracał do domu, wszystkie obrazy dnia minionego stawały przed nim tak wdzięczne, tak rozkoszne, że pod ich wpływem twarz jego nabrała wyrazu spokojnéj radości.
Zaledwie powitał matkę i pannę Zuzannę, Marysia wniosła na ganek samowar, i pani Dolewska, brząkając kluczykami, zajęła się urządzeniem herbaty.
— Jakże ci czas przeszedł w Jodłowéj, moje dziecko? — spytała, nie podnosząc oczu od bułki, którą krajała.
— Wybornie, moja matko — swobodnie odpowiedział Lucyan. — Pani Warska jest osobą tak grzeczną i miłą, że znudzić się w jéj towarzystwie niepodobna.
— A spodziewam się, spodziewam, panie mój kochany. Chyba był-by malowany kawaler, który-by się znudził z tak śliczną osobą, jak pani Warska — zabrzmiał blizko ganku głos pani Owsickiéj, która nadchodziła, niespostrzeżona przez nikogo. — Spodziewam się, że z panią Warską nudzić się nie można — mówiła daléj, zasiadając po przywitaniu się przy stole z herbatą. — Już to i wtedy, jak to ja z nią razem do Warszawy jechałam, choć była zasłonięta i nic nie mówiła, zaraz zmiarkowałam, że to cóś pańskiego. Bo to, panie mój kochany, dobrze mówił mój nieboszczyk Wicuś, świéć Panie nad jego duszą, że pana po cholewach poznać.
— Ale, że téż pani Wincentowa nie dowiedziałaś się wtedy, z kim jechałaś — wtrąciła Dolewska.
— Już to ja, panie mój kochany, zachodziłam i ztąd i z owąd, ale ciągle odpowiadała tak, nie, tak, nie, i więcéj nic. A właśnie wizawi siedział ten przyjaciel pana Lucyana — jak się nazywa?...
— Karłowski.
— A tak, Karłowski, to ja z nim rozmawiałam, bo bardzo grzeczny i przyjemny z niego kawaler.
— A pani Warska nie rozmawiała z panem Karłowskim? — zapytał Lucyan.
— W wagonie ani słóweczka, panie mój kochany, ale potém na foksalu widziałam, że rozmawiali ze sobą; a piękna z nich para była, choć malować.
I długo jeszcze ciągnęła o tym przedmiocie rozmowę pani Owsicka, a po głowie Lucyana przebiegały dziwne myśli.
Postacie Cypryana i Klotyldy, pierścionek jéj, znaleziony przez piérwszego, rozmowa ich na banhofie, koperta z pismem Cypryana, rumieniec pani Warskiéj przy wzmiankach o nim, wszystko to utworzyło w wyobraźni jego zamęt obrazów, kręcących się wirem w myśli. To téż nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i zapomniał o stojącéj przed nim szklance z herbatą.
Przy każdém wspomnieniu o Karłowskim, czuł jakby przedsmak gorzkiego obudzenia się z pięknego snu.
Po kilku godzinach, gdy kukawka zegaru oznajmiała północ, Lucyan kończył list następującéj treści:
„Dawnom już nie miał wieści od ciebie, kochany Cypryanie, i piszę, aby cię zapytać, co się tam z tobą dzieje. Spodziewam się, żeś zdrów i wesół, jak zwykle, i serdecznie tego ci życzę. Ja tu w mieścinie mojéj exystuję, jak mogę, i nie jest mi tak znowu źle. Zobowiążesz mnie bardzo, jeśli, nie zwlekając, doniesiesz mi o sobie, boć przecie starymi jesteśmy przyjaciołmi, a dawne i dobre stosunki tak wrastają w serce, że czas i oddalenie zniszczyć ich nie mogą. Napisz mi naprzykład o tém, jak się skończyła historya twoja z ową panią Kameleon, którą się tak zajmowałeś w czasie bytności mojéj w Warszawie. Czyś znalazł tę kobietę, czyś ją poznał i zbliżył się do niéj? Oświadcz ode mnie pełne szacunku ukłony rodzicom swoim, a sam przyjm serdeczny uścisk ręki od przyjaciela twego — Lucyana.
P. S. Ale, ale, o mało nie zapomniałem ci donieść, że w strony nasze, a nawet w blizkie sąsiedztwo N., przybyła przed kilku tygodniami pani Klotylka Warska. Możeś słyszał o niéj na wielkim świecie. Niepospolita to osoba.”
Zapieczętował list i kładąc go na stole, rzekł do siebie:
— Rzuciłem pytanie, niech los odpowiada!