W ogniu/Dzień siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł W ogniu
Rozdział Dzień siódmy
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ SIÓDMY.

Zima nie jest atmosferą, sprzyjającą uroczystościom, z przyczyn fizycznych; w dziedzinie też duchowej przytłumia entuzyazm. Jest to może jeden z powodów, dla których powrót deputacyi z Petersburga nie obfitował w szczegóły plastyczne, przydatne do barwnej powieści. Ani przybycia, ani powitania nie można było właściwie nazwać uroczystością. Nawet deputaci nie powrócili razem, specyalnym pociągiem, jakby należało. Powracali kapaniną i bez fanfary wcielali się w swe przyrodzone ramy. Ledwo gdzie bzykła gazeta, że ten i ów »jest oczekiwany«. Po tygodniu niepewnych wieści Warszawa ujrzała z cichem zadowoleniem najlepszych swoich mężów każdego na swem miejscu, jakgdyby nigdy nie wyjeżdżali. Już i Gwiazdowski celebruje, pozornie bez przerwy, w swem historycznem mieszkaniu; już Mochnaczyński pisze w dzienniku wcale o czem innem, niż o deputacyi; już hrabia Heydenstein ustalił nową cyfrę statystyczną; już Kotulski otworzył na nowo dla kraju upusty swej dobroczynnej wym owy; już Wojciech Banucha schował do skrzyni swą »petersburską« sukmanę; już i pan Apolinary je flaki w hotelu Saskim. Wybór narodu wsiąkł w naród i jest znowu do wybrania.
Budzisz we wspólnem działaniu na obczyźnie zjednoczył się ostatecznie ze swymi przyrodzonymi przyjaciółmi politycznymi. Skoro został między nimi dygnitarzem, pogodził się z losem i uczuł, że jego zakusy frondersko-reformatorskie pochodziły tylko z niedostatecznego wniknięcia w cele — no i w hierarchię stronnictwa. Nie skwitował jednak ze swej odrębności indywidualnej, owszem — narzucał ją teraz całym zgromadzeniom. Najlepszym dowodem ta chwila, w której porwał za sobą salę obrad przy rozprawach o deputacyi. Choć wynikiem deputacyi postanowiono się nie chwalić, Budzisz zyskał świadomość swej siły: wiedział, że, gdy zechce, a natchnienie będzie szczęśliwsze, potrafi dokonać cudów. Dowiódł też, że skromny tytuł »użytecznego«, który mu dawniej przyznawano, polegał na pomyłce. Pan Apolinary nie jest już użyteczny — jest głośny. Ten awans stawiał go odrazu między naczelnikami. Mowy już być nie mogło o tem, aby mu kto wyznaczał robotę podrzędną; stanął w gronie przewódców, generałów obozu, do którego, jak się wyrażał, »sam Bóg go przeznaczył«. Dobrze jest zapieczętować wyrokiem Opatrzności szereg działań i zabiegów, gdy owoc ich nie jest zupełnie idealny. Ingerencya nadprzyrodzona w wynikach działań ludzkich jest znaczną pociechą i uspokojeniem wewnętrznem działaczy.
Chociaż pozostał między swoimi, i to filarem, Budzisz zachował stosunki dyplomatyczne z innemi stronnictwami, wierzył bowiem niezłomnie, że wszystkie dążą, choć różnemi drogami, do jenego celu, — i że on kiedyś może dokonać dzieła skojarzenia, nad którem tyle już pracował. Gdy zaś skojarzą się stronnictwa, wtedy...
— Otóż wtedy, dobrodzieju mój, Bóg raczy wiedzieć, co czynić wypadnie...? Póki się stronnictwa drą między sobą, potem wchodzą w kompromisy, znowu się rozejdą i znowu urządzają dla porozumienia jakąś wspólną sesyę lub wiec na neutralnym gruncie, jest robota i zajmująca robota. Ale gdyby to naprzykład ustało z powodu skojarzenia stronnictw albo osiągnięcia wspólnie pożądanej szerokiej autonomii — w tedy co? Trzeba będzie rzeczywiście pracować...?
Mimo swą krewkość i niejakie wahanie w wyborze działań, których się nastręczał cały chaos w tej wielkiej epoce rewolucyjnej, pan Apolinary miał i sumienie: wiedział, że pracować trzeba i że są nawet roboty pilne. Samoistnie, a po części z obserwacyi siebie samego doszedł naprzykład do koniecznej potrzeby pracy nad oświatą, a pamiętał także, że wkrótce trzeba będzie silnie i fachowo walczyć za nasze prawa w Petersburgu. W obu sprawach był przecie czynny: dał pomysł seminaryum i wziął udział w deputacyi. Sumienie obywatelskie mógł mieć spokojne.
— Rzuciłem ziarna przyszłego żniwa — tłómaczył się pan Apolinary przed własnem sumieniem.
Zresztą sprawy oświaty jął się bardzo silnie Rokszycki, a gdy ten się czego uczepi, to jak rzep końskiego ogona. Co zaś do działania w Petersburgu, nie udało się jedno, to rozpoczniemy pracę w Dumie.
Nie brak było takich, którzy zwracali oczy na Budzisza, jako na przyszłego posła. Nawet różne stronnictwa oglądały go i oglądały się na niego, jako na glinę pośrednią, z której się lepi elektów kompromisowych. Ale — rzecz dziwna — po podróży do Petersburga Budzisz stracił pierwotny zapał do poselstwa. Skłaniał się bardziej do pozostania w kraju na posterunku wybitnym, do kierowania stąd forpocztami, wysłanemi na Wschód, do roboty na gruncie swojskim zamiast ryzykownych eksperymentów w atmosferze mniej znanej.
— Dobrzeby być posłem, dobrodzieju mój. Ale czyż nie szczytniejsza rola męża, pozostającego w cieniu, nie odznaczonego urzędowym tytułem, a przecie dzierżącego w ręku ster nawy publicznej... choćby czasami? Albo czy nie milsze sercu przeświadczenie, że się jednem potężnem słowem w chwili stanowczej przyczyniło do odwrócenia karty dziejów? Gdyby naprzykład deputacya się udała, napisanoby w historyi, że dzięki stanowczości Apolinarego Budzisza, deputata... nawet nie — Budzisza bez tytułu — salwowane zostały prawa narodu. A kiedyś, na grobie moim położonoby napis: człowiekowi wielkiego serca...
»O, dzika żądzo pośmiertnego żalu!« Pan Apolinary pisał historyę, chociaż w trybie warunkowym i tak się nad sobą rozrzewnił, że aż łzy prawdziwe miał w oczach, gdy weszli do jego mieszkania Pawłowski z Gawłowskim.
— Pod stopki się ścielę sąsiada i deputata naszego — rzekł Pawłowski.
— Miło mi odnaleźć w dobrem zdrowiu luminarza naszej okolicy — rzekł Gawłowski.
Budzisz otworzył szeroko ramiona:
— Witajcie! Wracam z Petersburga, gdzie w idziałem odmiany ludzi tak rozliczne...
Ale przerwał. To przemówienie, odruchowo przypomniane, dobre było na sesyę... i nawet już na nic. Pan Apolinary kiwnął po kilkakroć wzniesioną ręką na znak, że dużo, za dużo widział i wiedział. A potem z wysokości opuścił się na fotel, wskazując dwa inne sąsiadom.
— Siadajcie, dobrodzieje kochani. Cóż u was słychać?
— Nic dobrego, panie deputacie. Terror. Człowiek życia niepewny — rzekł Gawłowski.
— Gwiżdżą kule i tutaj — rzekł Budzisz niedbale, jakby puszczając kule mimo uszu.
— Ale chyba mniej w śródmieściu? Myśmy przyjechali koleją obwodową na dworzec wiedeński, aby wysiąść w środku miasta.
— To przezornie — dodał pobłażliwie Apolinary.
Pawłowski, szczere i nietajone uosobienie ciekawości, przystąpił bez wahania do celu swych odwiedzin:
— Nie nas pytać, panie deputacie, o nowiny. Mybyśmy raczej pragnęli czegoś się dowiedzieć od naszego moralnego dowódcy, już nawet i urzędowego...
— Niby od naszego wojewody — wtrącił Gawłowski.
— A dajcież pokój, panowie bracia — odrzekł Budzisz uprzejmie, choć bez konfuzyi — żyjemy w czasach demokratycznych. Na sługę waszego padł los — i tyle.
— Zawsze jednak, zawsze... — obstawali chórem — przy swej uniżoności sąsiedzi.
Po chwili tej wersalskiej sprzeczki Pawłowski powrócił do ataku:
— Nie dało się tak odrazu przeprowadzić? co, panie deputacie?
— Nie liczyliśmy na to. Chodziło o postawienie sprawy.
— A gdzie ją panowie postawiliście, jeżeli łaska?
Budzisz się zasępił i nie odrazu odpowiedział. Przypomniał bowiem niesmaczny dowcip jednego pisemka, które donosiło, że »deputacya położyła sprawę naszą między pałacem Zimowym a miastem na placu — i powróciła«. Taki śmieje się zdrów, a nie wie jak to trudno! Pytającym zaś sąsiadom odpowiedział po namyśle:
— Kochani panowie! Sprawa nasza postawiona została tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba. Postawiona przez nas — to jedna wygrana, a powtóre: u przedstawicieli jutrzejszego rządu raczej, niż obecnego.
Pawłowski i Gawłowski otworzyli usta. To było rzeczywiście jasne, nawet ogromne, chociaż niedowiedzione. Po chwili zaczęli kiwać głowami:
— A więc: tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba... Aha. Ale tymczasem żadnych zapewnień?
— Walka rozpocznie się w Dumie.
Tu Gawłowski wpadł w werwę:
— A że w Dumie będziemy mieli pana deputata za posła, to rzecz u nas postanowiona. Cały nasz powiat, jak jeden mąż, za panem. Na wyborcę to już pan niby wybrany.
— Na wyborcę, jak sobie chcecie, ale na posła, dobrodzieje moi, nie kandyduję.
— A to dlaczego? — zawołali obaj sąsiedzi niemal z oburzeniem.
— Zmęczony jestem.
— Pan deputat raczy żartować — spierał się Pawłowski — wygląda pan, jak młodzieniec, pełen ognia, siły, inicyatywy, już i doświadczenia.
— Klimat petersburski mi nie służy...
Pawłowski spoglądał na Budzisza z niedowierzaniem.
— Taka skromność i abstynencya, panie de putacie, gdy chodzi o dobro publiczne?
— No, sąsiedzi kochani, jeszcze niema wyborów. Dziękuję wam w każdym razie za życzliwość i zaufanie. Umiem je cenić, a może potrafię i wyzyskać, oczywiście dla sprawy.
— Naturalnie, że dla sprawy!
— A wkrótce tutaj, w tem sercu kraju, będziemy mieli dużo do roboty.
— Daj Boże!
— Wtedy na was liczę, panowie.
— Zawsze i wszędzie... Aha, to niby pan deputat do sejmu, do naszej konstytuanty?
Pan Apolinary wzniósł tylko oczy i ręce do nieba, jakby mówił:
— Tego pragnę, co Bóg i naród rozkaże.
— Już zabierać nie będziemy drogiego czasu — rzekł Pawłowski.
Ale zabrał jeszcze z kwadrans, dopytując, w postawie stojącej i między ponawianemi pożegnaniami, co tam w Petersburgu mówił ten, a tamten jak wygląda, a czy biurokracya jeszcze dyszy, a czy »ziemiec« to szczery brat, czy lisem podszyty. Pan Apolinary odpowiadał skąpo, wiedział bowiem, że sąsiedzi uprawiali, nawet w czasach zwyczajnych, plotkę polityczną i inną, a w okresie rewolucyjnym przybrali rozmiary olbrzymiego gramofonu o dwóch trąbach. Jeszcze przed piątem, ostatecznem pożegnaniem, chciał się Pawłowski upewnić o tenorze wiadomości głównej:
— A więc — tak, jak potrzeba, i tam, gdzie potrzeba. Nieprawdaż?
— Tak, tak. Możecie mnie cytować.

∗             ∗

Po wyjściu wieśniaków Budzisz zaledwie przełknął śniadanie, już znowu dążył do innej pracy: dziennikarskiej.
Ponieważ do założenia samoistnej gazety zniechęcił się, a pana Sartora dotychczas nie przeniknął, niedawno sypnął pokaźne subsidium redakcyi już istniejącego dziennika »swoich ludzi« i zyskał tytuł założyciela. Kapitał, uruchomiony na cele publiczne, otrzymywał tym sposobem dalsze zastosowanie, a tytuł założyciela zdobyty został mniejszym zachodem. Sartor, który liczył jeszcze na udział Budzisza w wielkiem przedsiębiorstwie »Platformy«, gdy się o tem dowiedział, napisał jadowity artykuł z alluzyami osobistemi pod tytułem »Fides Graeca«. Ale Budzisz natchnął odpowiedź w swoim dzienniku p. t. »Punica fides«, rąbiący bez pardonu »Platformę« Sartora i bank Kolejki. Tymczasem zaś, jako nawrócony fronder i dobroczyńca, miał w gabinecie redakcyjnym należne zachowanie.
W gabinecie, uderzającym demokratyczną prostotą, siedzieli przy stole: Hugon Mochnaczyński, profesor Łokietek i Feliks Kotulski. Z sąsiedniej sali dochodziły zmieszane głosy, zdala metaliczny łoskot maszyn, z ulicy krzyki obdartych wyrostków, czekających na świeży numer.
— Nie przeszkadzam? — zapytał Budzisz.
— Co za pytanie? — odrzekł Mochnaczyński i zatopił się w dalszą korektę jakiegoś artykułu.
Kotulski, nie przerywając również pracy, wskazał próżne krzesło i zajrzał w oczy panu Apolinaremu, jak brat wyższego chóru, lecz przychylny. Budzisz nie lubił tego wzroku, choć do Kotulskiego już przywykł w ciągłem koleżeństwie.
Profesor przecierał poważnie ogromne, zwłaszcza w stosunku do jego postaci, okulary i siedział bez zajęcia. Od czasu do czasu wchodził do gabinetu to metrampaż, to inny urzędnik, każdy, jakby dla okazania swych przekonań, obdarty i rozczochrany. Na zapytania odpowiadał Mochnaczyński krótko, paru słowami, lub ciachnął ołówkiem po karcie, Kotulski zaś wnikał obszernie w istotę rzeczy, chwytał się za głowę, cmokał, wstawał i szedł sam załatwiać różne zawikłania, które bez niego by się nie obeszły. Budzisz, jak i Łokietek, usiadł przy robocie w charakterze pogotowia ratunkowego.
Po kwadransie weszli do redakcyi dwaj hrabiowie Kostkowie: Antoni i Władysław, bracia stryjeczni. Podobni byli do siebie, gdy wchodzili, wzrostem, ubraniem dobrego kroju i nieuchwytną harmonią budowy, którą zwykle nazywamy rasą. Ale gdy zdjęli płaszcze i usiedli, byli wcale odmienni.
Antoni miał wielkie oczy smutne w twarzy ciągle uśmiechniętej, pozory serdeczne i dobroduszne. Władysław zaś, hardy choć ugrzeczniony, swym profilem jastrzębim, wymową stanowczą, zaciekawiał raczej, niż pociągał. Obaj, choć żonaci, byli jeszcze młodzi, obaj bardzo zamożni, ofiarowali chętnie pieniądze i osoby swoje na usługi publiczne.
Antoniego powitano jak bywalca w redakcyi, Władysława ceremonialnie.
Ten ostatni zaczął mówić. Mówił nerwowo, przerzucając długą swą postać w różne układy, jakby myśl przebiegała mu przez wszystkie członki i galwanizowała je w sposób nieoczekiwany:
— Pozwolą panowie, że wyjawię przed nimi pewne konfidencye, które otrzymałem wczoraj z pozwoleniem, abym uczynił z nich użytek, nie wymieniając osoby. Muszę tylko nadmienić, że jest to ktoś wtajemniczony w stosunki dyplomatyczne międzynarodowe, a szczególniej angielskie. Mówiliśmy dość wyczerpująco o tem, czy Anglia miałaby swój interes w popieraniu naszych aspiracyi narodowych. Bo tak tylko można kwestyę stawiać. Liczyć na sprzyjanie nam czyjekolwiek z zasady etycznej byłoby chyba niewłaściwe. Otóż ten pan, przyznając oczywiście słuszność naszym wymaganiom, dowodzi, że w obecnej konstelacyi politycznej można uważać sprawę naszej autonomii za obojętną dla Anglii. Zapewnia przytem, że wzmianki dziennikarskie w przedmiocie popierania naszej sprawy u rządu rosyjskiego nie były nigdy insynuowane przez poważne sfery dyplomatyczne.
Wiadomość ważna i sprzeczna z wielu niedawno wyrażonemi nadziejami przyjęta została z dziwną obojętnością przez słuchaczów.
Odezwał się Kotulski:
— Wiemy już o tem.
Antoni Kostka zwrócił się do krewnego:
— Mówiłem ci, Władziu, że już o tem wiemy.
Mochnaczyński wpatrywał się w nerwowego mówcę z zimnym, nieodgadnionym spokojem.
Tylko pan Apolinary, który święcie wierzył w Anglię, zaczął ruszać wargami, ale widząc, że wszyscy przyjmują wiadomość milczeniem, przez solidarność nie odezwał się.
Władysław Kostka zaciął zęby.
Zawiązała się urywana rozmowa o szczegółach redakcyjnych między Antonim Kostką, a Feliksem Kotulskim.
— Świetny artykuł, panie Feliksie, we wczorajszym wieczornym o »ciągłości ideałów«!
— To pierwszy z cyklu, który przygotowałem — odrzekł Kotulski, spuszczając powieki bez uśmiechu.
— Ach, to pan pisał?
— Tak jest. Podpisałem przecie: F. K.
— Nie zauważyłem. A kto pisał, jeżeli wolno wiedzieć, artykuł: »Fundusz szkolny zapewniony«?
— To studyum zawdzięczamy naszemu profesorowi — odrzekł Kotulski, wskazując oburącz na Łokietka.
I tak dalej szłaby rozmowa, gdyby nie wpadł do gabinetu zziajany reporter, który wyglądał jak goniec z Maratonu, lecz nie z obozu zwycięzców.
— Proszę panów, w fabryce Baryczki rzeź! Banda prowadzona przez Szmula Krótkiego napadła formalnie na robotników z naszego związku. Jest już kilkanaście ofiar...
— Z której strony? — zapytał żywo Mochnaczyński.
— Przeważnie z naszej. Teraz wojsko doszło do fabryki i pierze z karabinów po ulicy, jak mu się podoba. A na ulicy niema już nikogo prócz przechodniów: Szmul już prysnął z całą bandą.
Słuchacze mieli stępioną wrażliwość na tego rodzaju nowiny. Każdy się z tem oswoił, że krwawa wieść tych czasów przynosi po kilka lub kilkanaście zabójstw na dzień; niejeden też widział już śmierć zbliska. Ale nienawiść między robotnikami, ohydna walka bratobójcza, była podówczas jeszcze nowością. I nawet ludzi zżytych z rewolucyą napełniała zgrozą.
Opowiadanie podziałało. Władysław Kostka przybrał pozór oficera na barykadzie, Kotulski twarz zakrył rękami, pan Apolinary poczerwieniał i nasrożył się.
Mochnaczyński zaś mocno i długo łamał zaciśnięte palce, jakby je wstrzymać chciał od działania, a uspokoiwszy się, rzekł:
— Trwa to już od pewnego czasu: od aresztowania Demla. Socyaliści rozgłaszają, że Demel został wydany przez robotników naszego związku. Ta potwarz roznieciła nienawiść zwłaszcza do pracujących w fabryce Baryczki, którzy, jak wiadomo, nie zastosowali się do nakazu socyalistów i nie przerwali pracy. Co gorsza, że nie jest to wypadek odosobniony: takie same wiadomości mamy z Łodzi. A szanowne pisma socyalistyczne nie przestają pracować w tym kierunku. Zobaczcie panowie ostatnie ich proklamacye.
Dobył z kieszeni parę małych, drobnym drukiem zaczernionych świstków i porozdawał. Zaczęto po dwóch, lub z osobna studyować skwapliwie, tę jedynie poczytną literaturę czasu.
Pan Apolinary, przeczytawszy, cisnął »proklamę« na stół, przybił pięścią i zawyrokował:
— Dureń pisał.
— Dureń, albo i nie — odparł Mochnaczyński. — Może emisaryusz pruski? Ale zauważcie, panowie, że te piśmidła zapomniały, zdaje się, o walce z rządem, albo z kapitałem, lecz godzą w nas, to jest w całe prawie społeczeństwo.
— Prawda — potwierdził Antoni Kostka.
— I jeszcze jedno charakteryzuje krwawą kronikę ostatnich wypadków: przy starciach zawsze dwa razy więcej pada naszych, niż tamtych.
Pan Apolinary zerwał się z krzesła:
— A cóż to, dobrodzieju mój, czy to nasi niby tego... tchórzem podszyci?
— Ani trochę. Tylko tamci mają broń, a nasi nie mają.
— Czemże się to dzieje, dobrodzieju mój?
— Tem, że nasi są prawdziwymi robotnikami: pracują i powracają do rodzin. Wiedzą, że posiadanie broni przy stanie wojennym można stryczkiem opłacić, więc który co miał, zwykle oddał. Dzisiaj zaś wypada im walczyć niby z towarzyszami, ale nie z robotnikami, tylko z partyą bojową, z szajką ludzi na wszystko zdecydowanych, którzy policyi się wyślizgują, zamiast domu mają tajemny lokal schadzki, zamiast dochodów z pracy — brauning i to co ukradną.
— Oto jeszcze jeden z opłakanych skutków stanu wojennego — zaczął Kotulski.
I puścił się na szerokie plany: albo nowej deputacyi do Petersburga, albo surowego napomnienia władzom miejscowym.
Ale go nie słuchano. Nawet Mochnaczyński dawał po sobie oznaki niecierpliwości, a Budzisz, który dawno przestał ulegać urokowi pana Feliksa, dzisiaj machał poprostu ręką na jego wywody:
— Ale gdzie tam!
Więc Kotulski przerwał perorę, zniechęcony:
— Radźcie tedy, kiedy umiecie — zakończył.
Przez chwilę nikt się nie odezwał. Dopiero po przetarciu i ustaleniu na nosie okularów, po najeżeniu pióropusza włosów, duch ogromny wstąpił w małego profesora Łokietka:
— Panowie! W czasach olbrzymich, które przeżywamy, wszystkie dobre i złe siły społeczeństwa nabierają bajecznej, a przecie rzeczywistej potęgi. Z pomruków powstały orkany, z protestów życiodajne bunty. Ale tak samo drobne gady, drzemiące dawniej między szczelinami jaskiń, wypełzły dzisiaj i urosły w potworne kłęby Lewiatana. Taką jest Potwarz służąca teraz za narzędzie walki...
Długo jeszcze mówił »kaznodzieja rewolucyi polskiej i bardzo pięknie, ale gdy skończył, nie wywołał dyskusyi, gdyż towarzystwo zatopione było mniej retorycznie w troskę o chwili obecnej.
— Co? jakich mamy mówców? — zwrócił się cicho Antoni Kostka do stryjecznego brata.
— Tak, tak — godził się Władysław, choć zdawał się w cierpieniach wyczekiwać końca mowy.
Budzisz zaś widocznie myślał samodzielnie. Mocno podniecony, pomrukiwał, a dłonią praworęczną wywijał to w prawo, to w lewo, to znowu chwytał się gwałtownie za podbródek. Mimikę jego takby można streścić:
— Hm... więc ci mają, tamci nie mają... Źle, dobrodzieju mój. Czy jednym odebrać, czy dać drugim?...
— Podziel że się, kolego, swemi myślami z towarzystwem — rzekł jadowicie Kotulski, sądząc, że w kłopot wprowadzi Budzisza.
Nie obliczył, że trzeba było tego tylko pociągnięcia, aby kolega wypalił.
— Cóż tedy pozostaje, dobrodzieje moi, jeżeli nie bronić się? Mordują tamci, to palić im w łeb jak psom!
— Kiedy nasi broni nie mają — odezwał się Antoni Kostka.
— To ich uzbroić, do kroćset! Od czegóż my jesteśmy?!
— Aaa...
Budzisz radykalny, Budzisz — Mirabeau stał znowu przed zgromadzeniem rodaków i napełniał ich zarówno podziwem, jak wątpliwościami.
— Potrzeba na to pieniędzy? — grzmiał dalej pan Apolinary — Fraszka! znajdziemy je. Ja daję na ten cel trzy tysiące.
I rozejrzawszy się po obecnych, naturalnie zatrzymał wzrok magnetyczny na tych, którzy dać mogli, na obu Kostkach. Odpowiedział Władysław:
— Daję w miarę możności. Ale to, co jeszcze dać mogę, wolę użyć, przyznam się, na cele oświaty.
Antoni nic nie odrzekł, tylko utkwił oczy w Mochnaczyńskiego, jak w tęczę natchnień.
Pan Hugo tymczasem odpowiedział panu Apolinaremu:
— Wydaje mi się niemożliwością przyjąć w tej formie ofiarę kolegi Budzisza, ale zgrzeszylibyśmy, zniechęcając jego szlachetną gotowość do usług publicznych. Może zgodzi się szanowny ofiarodawca obrócić ten fundusz na wzmocnienie na szych związków robotniczych?
— Wzmocnienie?... hm... Nie kijem, to pałką, dobrodzieju mój.
— A nie, kolego — rzekł Mochnaczyński, uśmiechając się, równie jak wszyscy obecni.
Chociaż wniosek Budzisza uległ modyfikacyi, wywołał ogólne uznanie dla wnioskodawcy. Ściskano go za ręce ofiarne, zaglądano mu w oczy nieustraszone.
— Takich, takich nam dzisiaj potrzeba — mówił profesor Łokietek.
— Niewątpliwie — dodał Kotulski głosem jakoby żałosnym od wzruszenia, że takiego przeczuł i wynalazł działacza.
Kostkowie spoglądali na Budzisza uważnie, Mochnaczyński zaś z natężonym namysłem, jak inżynier spogląda na potok, który pragnie ku szczęśliwości krainy obrócić.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.