<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W płomieniach
Wydawca Jerzy Bandrowski
Data wyd. 1917
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LWÓW.

Po kilkudziesięciu latach pokoju, w którym Europa zapomniała już, jak dawne wojny wyglądąły a o stylu wojny nowoczesnej nie miała najmniejszego wyobrażenia, nastał dla starego naszego kontynentu dzień próby.
Nikt nie wiedział, jakie kształty i rozmiary przybierze burza, na którą się zanosiło.
Któż mógł odgadnąć, jak się wobec niej zachowa ludność, jaką sobie normę postępowania wytknie? Czy starczy jej sił nerwowych i męstwa?
Przypomnijmy sobie, jak bacznie, niespokojnie i podejrzliwie — mimo wszystkie sympatje — w pierwszych dniach wojny obserwowaliśmy Francję, Belgję i Anglję. A przecież zadanie Belgji a zwłaszcza już Francji było zupełnie jasne — bronić się do upadłego. Ale my nie byliśmy pewni woli narodu francuskiego.
My, Polacy, byliśmy w znacznie trudniejszem położeniu, szczególnie w Galicji. Królestwo Polskie, chociażby nawet miało najzupełniejsze prawo do odwetu za prześladowanie, jakiego od tak długiego czasu doznawało od rządu rosyjskiego, nie miało z drugiej strony najmniejszej przyczyny, aby to czynić na rzecz króla pruskiego. Z drugiej strony miało aż nadto wiele powodów ku temu, aby życzyć zwycięstwa koalicji i pomagać jej do niego. Można było niedowierzać obietnicom i odezwom rosyjskim, jednakże można było spodziewać się wpływów i pomocy koalicji, wierząc w to, że ewentualne zjednoczenie wszystkich dzielnic Polski przy osłabieniu żywiołu niemieckiego stworzy podstawę zdrową i potężną do dalszego jak najlepszego rozwoju sprawy polskiej. To były dążenia napozór najskromniejsze i najumiarkowańsze, ale może najmniej ryzykowne. Jeśli tak spekulowali może politycy, to zupełnie nie spekulując, żywiołowo podniósł się przeciw Niemcom lud polski, biegnący za ewakuowanemi władzami rosyjskiemi i zgłaszający się dobrowolnie do szeregów. Wobec takiego nastroju mas irredentyści sami zrozumieli, że czynne wystąpienie przeciw Rosji byłoby nieaktualne, równocześnie zaś zalanie Królestwa wojskami rosyjskiemi czyniło wszelką próbę w tym kierunku bardzo niebezpieczną i mogło na cały kraj sprowadzić nieobliczalne nieszczęścia. Prowokację rosyjską czuło się na każdym kroku a biurokracja rosyjska w Królestwie czekała tylko na hasło.
Poznańskie ściśnięte w kleszczach przez Prusaków nie mogło ani drgnąć. — Maul halten und weiter dienen! — oto było wszystko, czego Niemcy od swych Polaków żądali. Okres niemieckich umizgów do Polaków trwał bardzo krótko, a i umizgi to były napoły błazeńskie, napół niedźwiedzie. Niemcy sami wkrótce zrozumieli że im z tą miną słodkiego uwodziciela wobec Polaków poznańskich nie do twarzy.
Inaczej stały rzeczy w Galicji, gdzie z jednej strony życie polskie — mimo wszystko — nie było pozbawione pewnych plusów, gdzie polski stan posiadania był bardzo duży, gdzie teorja o nieszczerości a nawet wrogiem stanowisku Austrji wobec Polaków nie była jeszcze powszechnie znanym pewnikiem i gdzie z drugiej strony rząd chwytał się wszystkich środków, godziwych i niegodziwych, aby społeczeństwo polskie dla siebie tanio skaptować. Tu w każdym razie było wiele do stracenia a któż z nas mógł wiedzieć, czy i że stracić wolno? Tu próba nie kończyła się na tem, jak społeczeństwo zniesie niedostatek, ubytek swych najlepszych sił męskich, trudy, przygody i zmienne losy wojny, spustoszenie kraju, wyludnienie i epidemje, lecz czy „nie zgubi tropu“, czy potrafi uniknąć chytrych zasadzek, czy się nie da: zbałamucić, nadużyć, czy się w tem wszystkiem nie zatraci, nie zgubi, w ten sposób do wszystkich klęsk wojny dodając zgoła zbyteczne cierpienie, jakiem jest błądzenie po grzęzawiskach illuzji wśród majaczenia błędnych ogników kłamstwa.
Co się działo w zachodniej Galicji, ściśle mówiąc, jak w Galicji zachodniej naprawdę myślano, tego nie wiem, podejrzewam jednak, że w każdym razie enuncjacje dzienników i znajdujących się tam z początkiem wojny urzędowych przedstawicieli były jednostronne, a więc ani bardzo szczere ani zupełnie miarodajne. Co się tyczy Galicji wschodniej, to wyznać muszę, że ona próby nie wytrzymała, skutkiem czego też nie uniknęła ciężkich przejść moralnych. Wojnę, jako taką, znosiło społeczeństwo dzielnie — zapobiegało głodowi, chorobom epidemicznym i innym klęskom, okazało dużo serca, siły życiowej, wytrwałości. Na własną jednak koncepcję rzeczywistości zdobyć się nie umiało i w czasie, kiedy rząd austryjacki poddał je działaniu swych wzmocnionych i skomplikowanych wpływów, społeczeństwo wchłaniało czarno-żółte toksyny bez oporu, dało się bez trudu zbić z drogi. Prawda, że sytuacja była tak trudna, iż według mego zdania każde inne społeczeństwo w tych warunkach zachowałoby się tak samo jak społeczeństwo polskie w Galicji. Gdyby zachowano się inaczej, zasługiwałoby to nieledwie na nazwę cudu. Ja wogóle nie sądzę a tylko staram się przedstawić rzeczy tak, jak one się miały, pewny, że to wystarczy aż nadto do zrozumienia, iż w danej chwili i danych okolicznościach inaczej mieć się nie mogły.
Bohaterem mej opowieści jest miasto Lwów, stolica Galicji, prowincji austrjackiej.
To znaczy — kto?
Niktby nie przypuścił, jak trudno na to pytanie odpowiedzieć. Nie mamy ani jednej popularnej książki, choćby powieści, któraby była pełnym wykładnikiem tego miasta. Fakt charakterystyczny — stało ono w życiu polskiem poniekąd na uboczu.
Zasługuje to na podkreślenie, albowiem, dowodzi, iż jak za czasów Rzplitej tak i później Lwów był w Polsce prowincją. Okoliczność łagodząca — bo stąd też i słabszy opór, jaki stawił.
Pod rządem austrjackim to się nie zmieniło i zmienić się nie mogło. Lwów leżał tak daleko od głównego traktu europejskiego, iż pod panowaniem austrjackiem stał się zaściankiem, zaś później, połączony z Wiedniem zapomocą telegrafu, telefonu i „błyskawicznego“ pociągu — przedmieściem wiedeńskiem, terenem wiedeńskich spekulacji gruntowych, bankowych, parcelacyjnych itd.
Trudno mi mówić o tem mieście, trudno je zrozumieć, określić. Czy można podać jego charakterystykę na kilku kartkach?
Ludność Lwowa liczyła przed wojną 52% Polaków, 15% ludności ruskiej, 8% Niemców, zaś reszta przypadała na żydów; takie są dane statystyki urzędowej. Ogółem Lwów miał 200,000 mieszkańców. Stan posiadania ludności ruskiej był bardzo mały, z Niemcami nie liczono się, żydów uważano przez jakiś czas za Polaków lub też za żywioł, który we własnym interesie z Polakami iść musi. Tymczasem, kiedy przy pomocy haseł liberalnych ludność polską rozprószono, żywioły niepolskie porozumiały się i zgodnie wystąpiły przeciw Polakom, przyczem zaznaczyć trzeba, iż pierwszą rolę odgrywali tu żydzi i Niemcy, podczas gdy żywioł ruski robił tylko najmniej niebezpieczną dywersję. Klęska Polaków największą korzyść byłaby przyniosła żydom i Niemcom, stosunkowo najmniejszą elementowi ruskiemu. Jest rzeczą jasną, że tam, gdzie Niemcy pobiliby 104,000 Polaków, 30,000 a nawet 50,000 Rusinów znalazłoby się w warunkach znacznie trudniejszych.
Żydzi i niemcy skazywali Lwów na charakter Czerniowiec, miasta z przewagą niemiecko-żydowską, tolerującą inne żywioły. Było to na rękę Wiedniowi, który chciał zrobić ze Lwowa odskocznię na Kijów i Ukrainę. W tym celu zakładano we Lwowie liczne filje wielkich banków wiedeńskich i czeskich, fabryk, domów handlowych itp., przyczem nie pomijano instytucyi pruskich.
A czem właściwie było to miasto? Jakie są jego symbole? Tak malarz, jak i podróżny przyzna, że symbolem Lwowa jest kopiec Unji Lubelskiej, wspaniały i przepiękny pomnik wielkiego dzieła, osadzony w obramowaniu zieleni drzew. Jak Fudżi-Jama japońskiego malarza jest on we Lwowie widny z każdej ulicy. Byłże istotnie dla narodu tem, czem góra była dla japońskiego artysty? Co znaczy? Czy to drogowskaz dla przyszłych pokoleń czy też tylko nagrobek? Są tacy, którzy twierdzą, iż jestto tylko kropka, postawiona na końcu klasycznego, bardzo pięknego i szlachetnego okresu retorycznego.
Kto spojrzy na Lwów z Wysokiego Zamku, spostrzeże z łatwością, że miasto jest w pełni wspaniałego rozwoju. Rośnie w oczach. Kiedyś zabudowywał się Lwów głównie w opiekuńczym cieniu królewskiej twierdzy, na stokach Góry Zamkowej, nieśmiało zstępując w dolinę i chowając się ostrożnie za mury. Dziś jeszcze zielony pas plantacji na Wałach czyli w miejscu starych fortyfikacji wskazuje dawny obwód miasta. Te granice dawno już zostały przekroczone. Klasztory, które ongiś leżały za miastem, dziś są w śródmieściu, kotlinę między Zamkiem a okalającemi go wzgórzami, wśród których Lwów był jak w miednicy, dawno wypełniły domy, wspinające się teraz śmiało na stoki wzgórz. Ku zachodowi — zbocza te już od dawna są zdobyte, Lwów przelał się po za brzegi okalającej go wyżyny i prze przed siebie szeroką falą przedmieść. Dokąd?
Ruiny zamku królewskiego „łyki“ lwowskie sprzedały żydom na budulec, fortyfikacje i stare bramy rozebrano doszczętnie. Wogóle Lwów niezbyt krępuje się wspomnieniami. Jestto naiwne barbarzyństwo i brak pietyzmu kipiącej siłą życiową młodości, która nie potrzebuje jeszcze i nie uznaje wspomnień.
Wśród dachów, wież i wieżyczek widać na dole, w środku miasta, sterczącą w niebo piękną wieżę katedralną z bardzo wytwornem barokowem zakończeniem. Wieża ta sterczy nad miastem czarna jak żałobny świerk. Nieco dalej i wyżej rozsiadła się na wzgórzu metropolitalna cerkiew św. Jura, gmach szeroki, piękny, bijący zdala w oczy swemi białemi kopułami. Wzrok mimowoli przenosi się z czarnej wieży katedralnej na białe, jasne, wypukłe kształty cerkwi i mierzy, bada, porównuje, póki nie zatrzyma się na smukłych, gotyckich wieżach kościoła św. Elżbiety. Wieże wyprostowane, harde, stoją jak żołnierze na warcie, kłując niebo swemi ostremi grotami. Zgrabne, aż zanadto białe z powodu swej nowości, wyglądają dziwnie energicznie, prawie zaczepnie. Symbole.
Ale oto tuż koło katedry widać wielki, wysoki dom, w siatkę rusztowań jeszcze spowity. Jest to kamienica Sprecherów. Ci przedsiębiorczy żydzi postanowili na rogu placu Marjackiego wybudować wielki pięciopiętrowy dom handlowy. W jaki sposób udało im się obejść przepisy miejskiej komisji budowlanej — nie wiadomo. Dopiero kiedy kapituła wniosła protest, zwracając uwagę, że ten nieproporcjonalnie wysoki dom może zasłonić katedrę, wybuchła w radzie miejskiej gwałtowna dyskusya na temat: — Katedra czy hotel? — Zrozumiano jasno, że kamienica Sprecherów, zbudowana przy ciasnej ulicy, skrzywdzi kanonję, która albo nie będzie mogła przybudować takiej ilości piętr, albo będzie musiała cofnąć się w tył, czyli stracić na terenie. W każdym razie wartość kanonji zmniejszy się. Kwestja zasadnicza przekształciła się w sprawę wysokości odszkodowania. Nadchodził okres wysprzedarzy starożytności czyli handlu starzyzną. Kamienica Sprecherów była również symbolem.
A cytadela? Kiedyś leżąca za miastem, została również ze wszystkich stron przez miasto ogarnięta. Jej czerwone mury, krwawo przeglądające przez ciemną zieleń drzew, porastających Górę Cytadelną, nie raziły nikogo. Utarło się przekonanie, iż ta cytadela, z której w 1848 r. bombardowano Lwów, nie może być już straszna dla nikogo. Spokojnie bawiły się tam dzieci w słoneczne dnie, po pięknych alejach przechadzały się pary zakochanych, śmiałe estetki w tkliwych feljetonach urągały twierdzy i domagając się przemienienia Góry Cytadelnej w park miejski, traktowały stojące tam bastjony gorzej od napół rozwalonych stodół i brogów. Cytadela milczała. Że jednak nie straciła żądła, o tem dowiedział się Lwów w sierpniu 1914 r., kiedy to nie minął dzień, aby nie opowiadano o coraz to nowszych egzekucjach, wykonywanych na cytadeli. Ile tam ludzi rostrzelano, gdzie ich pochowano, gdzie wsiąkła krew tych nieszczęsnych ofiar — któż wie? Niczyje ok o nie przebiło zielonej gęstwiny ni murów, przebłyskujących z za drzew ciemną, ceglaną czerwienią.
Jacyż ludzie zamieszkiwali to miasto, naznaczone temi symbolami?
Jeden z moich kolegów zauważył raz słusznie: — Za rogatkami Warszawy przeczuwa się piaski Mazowsza, za rogatkami Krakowa błonia, za rogatkami Lwowa — sady, kwitnące lub okryte owocami sady. Być może, że ich tam dziś już nawet niema, ale niezawodnie były. Dzisiejszy Lwów urodził się wśród sadów.
Jest w tem bardzo dużo prawdy. Ulica Łyczakowska, Zielona, Kochanowskiego, Potockiego, Teatyńska i wiele innych, bardzo znaczna część miasta składała się do niedawna z małomieszczańskich domków, okolonych sadami. Rzadko kiedy wśród nieskończenie długich, szarych parkanów z desek, z poza których wychylały się gałęzie drzew owocowych, widziało się willę lub dwupiętrową kamieniczkę jakiegoś ambitnego postępowca. Te ulice, te sady sięgały prawie do śródmieścia. Dwie trzecie a przynajmniej połowa ludności jeszcze niedawno mieszkała w niskich, starych domkach, gdzie też i stary obyczaj panował. Na odleglejszych ulicach, koło rogatek, domków takich jeszcze dziś jest niemało.
Te sady, to były zielone, wonne i zaciszne więzienia drzemiącej inteligiencji. Trwały one długo i broniły zacięcie swego szmaragdowego ograniczenia, swej atmosfery pogodnej, słonecznej, rozbrzmiewającej tylko odgłosem śmiechów, piosenek, ptasiego gwizdu i brzęczenia pszczół. Co z nich wyszło? W co się zamieniły? Znikły stare, małomieszczańskie domki i dworki a na ich miejscu powstały pretensjonalne, brzydkie wille w niemieckim stylu, właśnie takie, jakie widzimy nieraz w ilustrowanych pismach niemieckich. „Eine schoene Villa zu 12.000 M.“, „Eine schoene Villa zu 15.000“. Genjusz i dobry smak budowniczego z przedziwnie łatwą elastycznością stosuje się tu do wysokości ceny, której nigdy nie przekracza.
Inteligiencja Lwowa jak i całego kraju składała się w większej części z urzędników. Byli to ludzie istotnie inteligientni, wychowankowie szkół austrjackich, w których tak silny nacisk kładziono na znajomość literatury łacińskiej, greckiej, niemieckiej, polskiej. Prawie każdy urzędnik miał swego ulubionego autora klasycznego, wśród koncepistów skarbowych i podatkowych można było nieraz spotkać takich, którzy co drugie zdanie cytowali Cycerona, deklamowali całe księgi Iliady lub najtrudniejsze chóry z Sofoklesa. Ale wszedłszy wprost z austrjackiej szkoły do austrjackiego biura, przywykli do tego rozdwojenia jaźni, które sprawiało, iż czując sie bardzo dobrymi Polakami równocześnie mogli być nawskroś austrjackimi urzędnikami. Atmosfera austrjackiego biura była według ich zdania „szarą prozą życia”, zaś Polska — literaturą, poezją.
Było wśród nich mnóstwo Polaków, pochodzących z rodzin czeskich i niemieckich, z rodów urzędniczych, z kasty biurokracyjnej. Kiedyś wszyscy ci cudzoziemcy uważali się poprostu za Niemców. Kiedy spolszczono administrację kraju, spolszczyli się i oni, nieraz z ojca na syna, bez żadnego innego powodu, jak tylko — aby żyć — Obojętne im było czy będą Niemcami czy Polakami — i zrobili się z nich Polacy austrjackiej narodowości, czy Austrjacy polskiej narodowości — nie wiem. Z tej łatwej akwizycji społeczeństwo polskie nie miało dużo pociechy, bo choć trafiali się między tymi ludźmi bardzo dobrzy Polacy, nawet wybitni działacze narodowi, większość ich jednakże nie miała polskiej duszy. Ich tradycje i stosunki rodzinne były niemieckie. Odnajdowali oni w Pradze, w Wiedniu, czy w Insbruku część swego domu, połowę rodzinnych pamiętników i pamiątek, nieraz połowę duszy a zawsze iskrę miłości i podziwu dla wszystkiego, co niemieckie.
Szkoły, bardzo zresztą dobrze i wysoko stojące, kształciły w duchu niemieckim, w podziwie dla wszystkiego, co niemieckie. Umiano tu aż nadto zręcznie i subtelnie odróżniać i oddzielać sprawy polityczne od kulturalnych. Ponieważ — poza polską — prócz kultury niemieckiej nie pokazywano żadnej innej, cóż dziwnego, że Polak rwał się do tego, co uważał za wzniosłe i piękne. W szkołach szerzono kult Goethego a zajmująca się literaturą młodzież polska namiętnie tłomaczyła liryków niemieckich; wielbiono niemiecką naukę, niemiecką filozofję, a najdostępniejszy ze wszystkich języków obcych język niemiecki był jedynym i głównym łącznikiem Polaków galicyjskich z Europą. Był czas, kiedy suplenci gimnazjalni czekali tylko rozpoczęcia wakacji, aby chwyciwszy plecak i kij alpejski i błyskawicznym pociągiem przeleciawszy przez Galicję, tułać się po Niemczech, po małych księstwach i małych miasteczkach, gdzie żyli i pracowali wielcy poeci i filozofowie. Niemcy były dla nich klasyczną ziemią natchnienia, twórczej myśli, ładu i kultury.
Mówiono i pisano nieraz, że słońce dla Galicji wschodziło nie na wschodzie, lecz na zachodzie, w Wiedniu — mówiąc po galicyjsku — „we Widniu”.
Ale ludzie, gdy zapragnęli szerszego oddechu, dokądże mieli się zwrócić, jeśli nie ku Wiedniowi, do którego prowadziły wszystkie drogi, z którym wiązało wszystko, zależność administracyjna, urzędy, koncesje, sprawy podatkowe, awans, interesy, odznaczenia? Stopa procentowa, przemysł, handel, sprawy ekonomiczne i polityczne, nawet prasa — wszystko było zależne od Wiednia. Wiedeńskie biuro korespondencyjne zasilało swemi komunikatami wszystkie dzienniki galicyjskie. Można było walczyć z tym systemem, ale do zupełnego uniezależnienia się prowadziła bardzo daleka, trudna i niewdzięczna droga. Daleka — ponieważ wprzód, zanim się chciało usunąć to, co przychodziło z Wiednia, własnemi siłami trzeba było zorganizować coś, coby się dało temu przeciwstawić. Trudna — bo była to walka prowincji z całą monarchją. Niewdzięczna — ponieważ prowadziła do konfliktu z przemocą, zamiast utylitarnych i materjalnych korzyści dawała ograniczenia i niewygody, stwarzała niedogodności i zatargi. Czy nie łatwiej było handlować ustępstwami, zarabiać na kompromisach i żyć szeroko, bawiąc się, podróżując? A żyć się chciało! Zaś opiekuńczy rząd tak często mówił o swej życzliwości i tyle rozdawał orderów, że trudno mu było nie wierzyć!
Zresztą — któż to miał wystąpić do walki i z kim? Ze świadomym sobie swych celów i dążeń, potężnym i bezwzględnym rządem miał się mocować Galicjanin, prawda, Polak gorący, ofiarny, impetyczny, ale uczuciowy, niekonsekwentny, krótkowzroczny, nie stopiony na stal w ogniu cierpień, poddający się frazesom, szaławiła trochę, często marzyciel lub zmysłowy hulaka, jeszcze częściej próżniak, czasami egoista lub karjerowlcz, wygodniś albo niedołęga? W tej duszy, zasadniczo zdrowej i świeżej, lecz nierozbudzonej jeszcze, pokutowały wciąż dalekie echa epoki saskiej. Zanim to społeczeństwo zdołało przetrawić romantyzm, którym go w szkołach, w sztuce i w publicystyce nieustannie karmiono, już spadły na nie hasła realistyczne, już kazano myśleć pozytywnie. Jakże łatwo mogło to zrodzić klasyczny bezideowy utylitaryzm przy tym temperamencie, tych stosunkach i literackim kierunku szkół austrjackich! Tu ogromnie wiele rzeczy już lubiano — ale nie umiano jeszcze kochać.
Aż wreszcie wybuchły walki narodowościowe!
Dobroduszny i łatwowierny, politycznie niewyrobiony Lwów potrzebował kilku lat na zorjentowanie się. Musiał zrozumieć, iż namiestnik mimo swego polskiego nazwiska jest przedewszystkiem austrjackim urzędnikiem, tem niebezpieczniejszym, iż zna nawskróś społeczeństwo, z którego pochodzi. Okres demoralizujących rządów d-ra Bobrzyńskiego skompromitował w oczach społeczeństwa polskiego w Galicji rząd centralny, a bieda, w jaką kraj popadł skutkiem ciągłego ograniczania przez Wiedeń kredytów, jątrzyła i dostarczała argumentów. Zwalczanie przez rząd i stronnictwa żydowskoliberalne bardzo bądź co bądź dyskretnego nacjonalizmu polskiego w Galicji, z drugiej zaś strony usilnie propagowany bojkot niemieckiego przemysłu a raczej wykazujące bezsilność i niewolą społeczeństwa przeszkody, na jakie bojkot natrafiał, rewelacje Krysiaka, stwierdzające istnienie w Galicji pruskich aproszów i min, osłanianych przez Rusinów-nacjonalistów, starcia polsko-żydowskie — to wszystko budziło narodową uwagą i drażliwość. Zapewne, że w stosunku do tych ciosów tem po rozwoju świadomości było może zbyt powolne, trzeba tu jednak brać pod uwagą tak usypiający wpływ rządu, jak i sytuacją społeczeństwa, które, od stu lat oszukiwane, kołysane i wpatrzone w Wiedeń, własnym oczom uwierzyć nie mogło. Dobra wiara nie jest wadą społeczeństwa, bo choć czasami może zawieźć, stanowi niezaprzeczenie dodatni pierwiastek życiowy a znowu świat nie jest bynajmniej królestwem samych oszustów.
Ostatecznie orjentacja nie była wcale łatwa. Rozumie się, że mieli słuszność ci, którzy przynależność Galicji do Austrji uważali za stan przejściowy i rozważali sprawy galicyjskie z ogólno-polskiego stanowiska, niemniej wytłomaczeni byli i ci, którzy rozumiejąc Galicję jako austrjacką prowincję, stawali na stanowisku konserwatywnem, powiedziałbym „prowincjonalnem“. A czyż nie było tu miejsca na politykę stanową? Zaś równocześnie konflikty narodowościowe czyż nie zmuszały znowu do oglądania się na politykę zagraniczną? Gospodarka kraju wymagała poparcia rządu centralnego, z którym również nie można było zrywać stosunków. Orjentacja nie była łatwa!
Niemniej Lwów zrozumiał, jaka go czeka walka i nie uląkł się jej, mimo iż przeciwnik był przemożny a szanse zwycięstwa słabe. Wielka wojna narodów zaskoczyła Lwów w chwili szykowania szeregów. Że się to nie obeszło bez poszturkiwań, kopnięć, pogróżek, okrzyków wojennych i prób demoralizacji, rzecz jasna i łatwo też pojąć, że te szeregi nie były jeszcze utwierdzone w sobie, niezachwiane w swem przekonaniu, przygotowane na wszelkie ewentualności. Nie wrosły jeszcze w sprężystą organizacją i małomiejski w gruncie rzeczy Lwów, przyzwyczajony do wieców, zgromadzeń przedwyborczych, zebrań, sejmów i sejmików, nie miał czasu obgadać wszystkiego, obradzie, protestować w „kwestji formalnej”, uchwalić, ustanowić. Ale — czy to tylko we Lwowie tak się działo?
Im większe były braki w uświadomieniu narodowem, tem sroższemi torturami moralnemi, tem większemi zawodami Lwów je opłacił. O tych cierpieniach chcę pisać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.