W płomieniach/W lesie kłamstw
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W płomieniach |
Wydawca | Jerzy Bandrowski |
Data wyd. | 1917 |
Miejsce wyd. | Kijów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po wypowiedzeniu przez Austrję wojny Serbji, Europa zmieniła się w jedno olbrzymie pole podminowane, przez które szedł płomień, wywołując to tu to tam gwałtowne wybuchy i słupy ognia.
W przeciągu kilku dni rozgorzała wielka wojna ludów. Dla Bismarckowskiej i Nieztscheańskiej koncepcji Niemiec wybiła ostatnia godzina.
Lwów w owym czasie ożywił się już znacznie, ale stosunkowo był jeszcze spokojny. Do miasta zjechali częściowo tylko młodzi mężczyźni, jedni zawezwani do wojska, inni z powodu komplikujących się skutkiem wojny interesów. Większość letników pozostała na wsi i w zdrojowiskach, przekonana, iż wszystko skończy się na łatwej, krótkiej i oczywiście zwycięzkiej wojnie z Serbją. Dopiero po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej zrozumiano, iż wojna rosyjsko-austrjacka jest nieunikniona i zaczęto tłumnie zjeżdżać do Lwowa, zwłaszcza ze wschodniej części kraju. Kto był w zachodniej Galicji, w Zakopanem, w Krynicy, ten tam przeważnie pozostał, zwłaszcza kobiety z dziećmi.
Ale ten ruch utonął już w gwałtownej wędrówce rezerwistów, spowodowanej przez ogłoszenie 1-go sierpnia ogólnej mobilizacji, która też zupełnie zmieniła wygląd miasta, podnieciła je, zdenerwowała, zaniepokoiła i wytrąciła z równowagi. Lwów, który zresztą nigdy nie miał zimnej krwi i zbytniego instynktu do działania z rozwagą, stracił tę odrobinę spokoju, na jaką, być może, ewentualnie zdobyłby się, gdyby mu się pozwolono skupić. Nie można tu mówić o jakiejś normalnej reakcji, ponieważ miasto było anormalne, rozproszone, podniecone. Ci, którzy wracali do Lwowa ze zdrojowisk i spokojnych, dalekich wiosek, już po drodze widzieli obraz mobilizacji, która właśnie na prowincji i na wsi miała robić wstrząsające wrażenie. Sceny pożegnania, rozpaczliwa i żałosna determinacja chłopów, żałość i rozpacz płaczących i zawodzących kobiet, pijane pieśni rezerwistów, którzy oczywiście nie żałowali sobie wódki, podróż w skwarze i ścisku, zupełne rozluźnienie wszelkiego porządku na kolejach, zamieszanie a gdzieniegdzie panika, to wszystko działało na ludzi silnie, chwytało ich, nie dając im czasu do opamiętania a stawiając ich przed faktem dokonanym, nieodwołalnym, równocześnie wykazywało bezcelowość wszelkich refleksji i protestów chociażby tylko wewnętrznych. Pod nawałem tych wrażeń ludzie przychodzili do przekonania, że niema tu już wyboru, że na nic się nie zda mieć swoje zdanie. Tak zdezorjentowani i zaskoczeni, machinalnie poszli drogą najsłabszego oporu, wierząc, iż wszystko inne może być zgubne. Odrzucali od siebie wszelki własny pogląd na sprawy, wszelkie własne sympatje i antypatje, wszystko, cokolwiek byłoby sprzeczne z tem, co się działo. Wyrzekali się prawa do własnego zdania, zużywając całą swą siłę moralną na pogodzenie się i dostosowanie się do tego stanu rzeczy, jaki się zapowiadał. Takimi wracali ze wsi i z miejsc kąpielowych i tak zaczęli się nastrajać we Lwowie. Ze strachu agitowali za wojną.
Trudno, żeby było inaczej, zważywszy zwłaszcza fakt, iż społeczeństwo na te wypadki nie było przygotowane. Rozumie się, że rządowi austrjackiemu zależało na tem, aby społeczeństwo to myślało jak najmniej samoistnie. Wszelkie apelowanie do trzeźwości, nawoływania, których zresztą nie brakło, neutralizowała popierana usilnie przez rząd i hałaśliwa propaganda powstańcza, skutkiem czego przeciętny obywatel Galicji, od którego przecie nie można wymagać jakiejś genjalnej przenikliwości dyplomatycznej, nie wiedział, co myśleć. Jedni mówili mu, że propaganda powstańcza jest tylko „kawałem wyborczym“, podstępną sztuczką, która Galicję ma zmienić w Albanję, drudzy dowodzili, iż ci rzekomo „trzeźwi“ są płatnymi ajentami rządu rosyjskiego. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, iż tak zwani liberałowie idą z rządem austrjackim, podczas gdy „trzeźwi“ mają jakieś zastrzeżenia, czyli, z punktu widzenia austrjackiego, stoją na stanowisku negatywnem. Oczywiście, łatwiej było pójść z rządem, zwłaszcza że i katechizm austrjacko-polski był już wypracowany. W ten sposób Lwowianin, stanąwszy na stanowisku austrjackiem, biernie i bezbronnie płynął z falą, nie stawiając najmniejszego oporu.
Zmieniliśmy się tedy w Austrjaków polskiej narodowości.
Zaś rząd nie zaniedbał okazji i natychmiast zaatakował, ścisnął duszę polską ze wszystkich stron, nadużywając jej coraz bezwstydniej i śmielej, coraz gwałtowniej i bezwzględniej, nie zważając ani na tradycje ani na narodowe świętości.
Można powiedzieć, że ogół znieczulał w tym histerycznym ataku. To, co się działo, ogrom wypadków, ich niezwykłość i te straszne rzeczy, jakich się spodziewano, to wszystko runęło na duszę polską z takim impetem, iż pozbawiło ją zupełnie przytomności. Ludzie nie zdradzali się z tem wprawdzie — dobrze wychowani, kulturalni i umiejący się maskować ludzie — ale z ich sposobu mówienia i postępowania przebijał niepohamowany, bezdenny i bezbrzeżny strach, który sprawiał, iż odchodzili od zmysłów. Wspominałem już, iż ludzie w Galicji nie chcieli myśleć o wojnie. Kiedy ona wreszcie przyszła, nie mogli o niej myśleć, ponieważ nie umieli sobie jej wyobrazić. Było to dla nich coś nieopisanego i niewypowiedzianego, jakieś tortury i przerażające cierpienia, zupełna zagłada, koniec świata, przechodzący wszystko swą okropnością, którą ledwo przeczuwanemi lecz ponuremi barwami malowały sobie podniecone a tak po literacku wyrobione wyobraźnie. Niemniej — i to właśnie było wzruszające — mimo iż trwoga wyglądała ze wszystkich oczu i załamywała chrypnące głosy mówiącym — nie okazywał jej nikt. Starano się panować nad sobą, chodzić z pogodną twarzą, udając wiarę w zwycięstwo, hart ducha i równowagę umysłu. Społeczeństwo chciało zapanować nad sobą, rozumiało, że bez tego zginie — ale rząd opamiętać mu się nie dał.
Jak to już gdzieindziej napisałem, od złego wpływu wojny można się uchronić tylko idąc za nią i biorąc od niej to, co ona daje, tę pewną sumę wzruszeń i przeżyć, jakie, choć nieraz tylko pozornie, mogą stanowić niby jakieś „habet“ ludzi, zmuszonych do wielkich ekspensów moralnych. To było również przyczyną, dla której ludzie, zwłaszcza z początku, poddali się wpływom austrjackim bez zastrzeżeń. Całe szczęście swoją drogą, że to wybuchło od razu i tak słomianym płomieniem.
Rozpoczęła się tedy orgja kłamstw.
Wspominałem już o kłamstwach, jakie rozpuszczały władze i prasa austrjacka o położeniu na serbskim teatrze wojny. Z kolei nastąpiła oszczercza kampanja przeciw Rosji, Francji, Belgji i Anglji. Pomijam na razie całą śmieszność artykułów, dowodzących, iż rosyjska artylerja strzela drewniami pociskami lub granatami niewybuchającemi, że kozacy mają karabiny skałkowe, że żołnierz rosyjski nie umie czytać (właśnie to jest najważniejszejsze dla człowieka leżącego w okopach!), śmieszność, która uwłaczała przedewszystkiem prasie i armji austrjackiej, wykazując, iż one nie dorosły do powagi chwili. Ale jakże to było lekkomyślne a zarazem szkodliwe! Społeczeństwo zrozumiało, iż chwila jest poważna, iż nadchodzą czasy ciężkie, wymagające niewątpliwie wielkich ofiar i wysiłków. Ludzie żegnali się ze swymi synami, braćmi, ojcami, mężami, błogosławiąc ich i na śmierć lub na bolesne losy i męczarnie długiej rozłąki, złych przygód i nieznośnej tułaczki, i choć może w sercu klęli rząd i państwo, które ich do tych ofiar zmusiło, które nie wahało się ich zażądać w imię bardzo wątpliwej a niezbyt czystej sprawy, zachowali się z godnością, nie wypominając, nie wymawiając, nie robiąc wyrzutów, nie wysuwając na pierwszy plan jakichś egoistycznych żądań, uczciwie i szlachetnie, jak na prawych obywateli przystało — a tu częstowano ich jakimiś nieprawdopodobnemi bajkami, opisami bohaterskich czynów strażników skarbowych, odpierających rzekomo całe armje rosyjskie, głupstwami i kłamstwami, krótko mówiąc, traktowano ludzi jak błaznów.
Ta wojna oznaczała dla nas jedną wielką tragedję. Usposobieni wrogo dla świata niemieckiego, z racji naszej częściowej przynależności do państw niemieckich, skazani byliśmy na walczenie po ich stronie. Był to tragiczny zbieg okoliczności, niemniej jednak społeczeństwo polskie w Galicji, choć może niechętnie, spełniłoby niezawodnie swój obowiązek, do czego je zmuszała choćby tylko konieczność sama poprawnej konduity. W tym składzie okoliczności na sojusz z Niemcami, oczywiście dla Austrji niezbędny, moglibyśmy patrzyć co najwyżej w ponurem milczeniu jako na zło konieczne, ufając w łaskę bożą i nieuniknioną sprawiedliwość dziejów. Kiedy jednakże wojska pruskie przekroczyły granicę Królestwa Polskiego i zajęły Częstochowę i Kalisz, grzmot oklasków zerwał się w prasie austrjackiej, nie wyłączając drukowanych w polskim języku pism żydowsko-rządowych. I czuło się, że to nie jest tylko owacja dla sojusznika, ale wybuch szczerego zapału, podziwu i uwielbienia. Mówiono wtenczas ogromnie wiele o swobodach, jakie Austrja i Niemcy rzekomo niosą i obiecują Polsce, mówiono, iż wojska pruskie zachowują się w Królestwie Polskiem nadzwyczajnie poprawnie, że mieniu i ludności polskiej nie zagraża z ich strony najmniejsze niebezpieczeństwo, niemniej nie umiem wypowiedzieć, jak strasznym smutkiem przejmowała mnie myśl, iż równe pola Mazowsza depcą już kwadratowe, niezgrabne buty pruskich żołnierzy. Widziałem tę równię i pola złote i żółte łany łubinu i piaseczki moje kochane i wrzosowiska i wiatraki na wzgórzach i lasy sosnowe i aż mi się mdło robiło, kiedym sobie wyobraził ciągnące przez te ziemie szerokiemi białemi gościńcami zbite kolumny niemieckiego żołdactwa. Oczywiście powiedzieć tego nie wolno było, zato prasa rządowa szalała w ataku prusofilskiego delirjum. Gdyby choć tego oszczędzono!
Nie! Nie oszczędzono niczego. A rzecz była niebezpieczna, ponieważ dość dobroduszne i łatwowierne, jak to już tyle razy zaznaczałem, politycznie niewyrobione jeszcze społeczeństwo polskie w Galicji przyzwyczaiło się wierzyć prasie, słuchało jej chętnie i ulegało jej. Dlatego też, jeśli czytając te prusofilskie peany, nie rozpłomieniało się zachwytem i szczególniejszą jakąś radością, to zwolna zaczynało się godzić z myślą o usadowieniu się Niemców w Królestwie Polskiem, przyjmując to jako złe konieczne i nieuknione, ale może nie najgorsze.
A Belgja! Któż z nas nie wiedział, że podczas ostatniej rewolucji, którą Belgowie zdobyli swą niezależność polityczną, i nasi emigranci z bronią w ręku bili się dzielnie za wolność maleńkiego narodu, któż nie wiedział, że nikt inny, jak tylko oficerowie byłych wojsk polskich organizowali i kształcili wojska belgijskie, że zatem i my, choć sami nieszczęśliwi, przyczyniliśmy się czemś do tego, aby Belgowie mogli żyć wolni i niezależni! Setki naszej młodzieży uczyły się w przeróżnych naukowych zakładach belgijskich, wynosząc z nich wykształcenie niemałe. Dla tego dzielnego i pracowitego narodu żywiliśmy szczery podziw, wielkie uznanie i serdeczną życzliwość. Napaść Niemców na Belgję brutalna i cyniczna, szatański uśmiech piekielnej złośliwości, z jaką komunikaty niemieckie fałszywie i przedwcześnie trochę donosiły o zupełnem złamaniu oporu belgijskiego, faryzeuszowskie oburzenie z powodu rzekomego łamania przez Belgijczyków prawa międzynarodowego i pogróżki, zapowiadające bezwzględne kary i represje — to były rzeczy straszne, potworne, nikczemne, to były kpiny z wszelkiej uczciwości i szlachetności, to była jedna wielka, o pomstę do nieba wołająca zbrodnia i społeczeństwo polskie w Galicji byłoby chyba z elementarnych uczuć uczciwości i szlachetności wyzute, gdyby tego nie widziało i nie odczuło. I ono odczuło to i jękło i zmięszało się, ale ani władze ani prasa austrjacka nie liczyła się z tem. Nie krępowano się już niczem, nie wstydzono się niczego. — Vor den Sclaven badet man nackt — mówi niemieckie przysłowie; nas uważano za niewolników.
Możnaby przypuszczać, iż zachowanie się Niemców wobec Belgji wpłynie trochę na otrzeźwienie umysłów. Niestety, tak się nie stało. Ta część społeczeństwa polskiego w Galicji, którą zgwałcenie neutralności belgijskiej oburzyło, widziała w niem tylko potwierdzenie swoich przypuszczeń, ponieważ, jako więcej świadoma, nie wierzyła Niemcom od początku. Mniej jednak uświadomiona część społeczeństwa, oczywiście liczniejsza, nie zdawała sobie sprawy z tego, co się właściwie dzieje, a zatem, stanąwszy wobec faktu dokonanego i patrząc nań bezkrytycznie, była przekonana, iż wszystko jest w porządku. Nie było wolno tłómaczyć jej, zaś ona sama niczego sobie wytłómaczyć nie mogła. Mniejsza z tem, że stanowisko, jakie część społeczeństwa polskiego w Galicji wobec wypadków belgijskich zajmowała, nie miało i nie mogło mieć żadnego wpływu na dalszy rozwój akcji na tym teatrze wojny; złem było to, iż tego rodzaju bezkrytyczne przyjmowanie do wiadomości faktów wywoływało zamęt w pojęciach i zapatrywaniach, powodując dezorganizację i zdziczenie niebezpieczne i pozbawiające społeczeństwo tej ostatecznej broni, jaką jest czyste sumienie i poczucie etyki, bez czego człowiek bydlęcieje i staje się bezwartościowym tak w powodzeniu jak i w przeciwnościach. Zrozumiałą jest rzeczą, że w tych burzliwych i niepewnych czasach o zdrowie moralne należało dbać przedewszystkiem.
A cóż dopiero mówić o Francji, o tej drugiej naszej ojczyźnie, dawnej towarzyszce broni i wspólnej sławy! My, którzy do grobu Wielkiego Napoleona zbliżamy się z tą samą czcią i wzruszeniem, w jakiem wchodzimy do grobów królewskich na Wawelu, którym sztandary francuskie przypominają świetny blask orłów naszych legji, którzy ramię w ramię z żołnierzem francuskim manewrowaliśmy z Madrytu aż do Moskwy, my mieliśmy się cieszyć z rzekomych klęsk francuskich, my mieliśmy wierzyć, że Paryż jest zdobyty, a Francja upokorzona? Jeśli widok pruskiego żołnierza wśród równin Mazowsza bolał mnie i drażnił niewypowiedzianie, to tak samo nienawistnym był mi widok wojsk pruskich na wysadzanych smukłemi topolami gościńcach Francji! Nie zniósłbym Paryża upokorzonego, nie, zniósłbym Francji pobitej i ujarzmionej!
A tymczasem prasa niemiecka i zaprzedane Wiedniowi dzienniki żydowskie dzień w dzień przynosiły z Francji wiadomości straszne, świadczące o zupełnej dezorganizacji armji francuskiej, ubliżające jej — Społeczeństwo polskie? Pracował nad niem Wiedeń, pracowała prasa rządowo-liberalna, pracowała policja, żydzi, ajenci rządowi, mordowano je demonstracjami, dręczono niepewnością.
— Społeczeństwo polskie nie cieszyło się z „klęsk“ francuskich ale wreszcie uwierzyło w nie i zaczęło traktować Francję, jako „quantité negligeable“. Zaczęto o niej mówić zrazu źle a później — nieżyczliwie.
Bankrutowały wszystkie uczucia szlachetniejsze.
I wówczas mieliśmy małą próbkę tego, coby się stało, gdyby trójporozumienie nie zwyciężyło. To była próbka nie teoretyczna ale poglądowa, bo przecież Lwów prawie cały miesiąc żył święcie przekonany, iż Ąustrja i Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach i zwyciężą ostatecznie. Poderwano w społeczeństwie wiarę w najkardynalniejsze zasady prawa i uczciwości, kazano mu w przeciągu kilku tygodni zapomnieć o wszystkiem, co kiedykolwiek kochało i uważało za święte, kazano mu wyrzec się najszczytniejszych tradycji i wspomnień, kazano mu zaprzeczyć sam o siebie, bezprawny najazd i skrytobójczą napaść nazwać błogosławieństwem i dobrodziejstwem, kazano mu czołem bić o ziemię przed pięścią, zasypano go najpotworniejszemi kłamstwami, znieprawiono do dna i powiedziano, że to wszystko jest nadzwyczaj piękne. To było tak straszne, tak niesłychanie dręczące, że my, którzyśmy to przeżyli, powiedzieliśmy sobie, iż jeśliby, broń Boże, Niemcy zwyciężyli, niema dla nas miejsca na tym kontynencie. To udręczenie moralne przechodziło wszelkie wyobrażenie i wszelkie granice. Nie wątpię, że doświadczone i niezłomne społeczeństwo polskie aklimatyzowałoby się nawet w piekle, ale nałamanie się do pruskiego klimatu dla niektórych gieneracji byłoby męką ponad siły.