W pałacu carów/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W pałacu carów |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Biblioteka Echa Polskiego |
Data wyd. | 1932 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyprowadzono mnie do maleńkiego buduaru którego ściany obite były materjami wschodniemi. Tu moja rodaczka leżała na kanapie, czytając powieść.
Ujrzawszy mnie, podniosła się z kanapy i spytała;
— Czy pan jest francuzem?
Przeprosiłem, że przybywam do niej o tej godzinie. Ale że przybyłem zaledwie dzień przedtem, przeto nie jestem jeszcze obeznany z miejscowymi zwyczajami...
Poczem wręczyłem jej list.
— Ach, to od mojej siostry! — zawołała. — Kochana moja siostrunio, Różyczko, jakże się cieszę, że mam wiadomość od ciebie! Więc pan zna ją? Czy jest zdrowa i jak zawsze śliczna?
— Że jest śliczną — na to mogę przysiądz, — odparłem, — co zaś do zdrowia, to spodziewam się, że jest zdrowa. Widziałem ją raptem raz jeden w życiu, a ten list polecił mi oddać jej przyjaciel.
— Monsieur August? Nieprawdaż?
— Właśnie.
— Kochana siostrunia!.. Zapewne jest teraz bardzo ucieszona po otrzymaniu odemnie pięknych materjałów i jeszcze innych rzeczy, które jej wysłałam do Paryża... Pisałam jej, aby tu przyjechała, ale
— Jakie — ale?
— Ale, aby to uskutecznić, musiałaby się rozstać z panem Augustem, a ona na to nie zgodzi się. Proszę, niech pan siądzie.
Chciałem wziąć krzesło, ale panna Luiza poprosiła mnie usiąść koło niej. Usłuchałem. Poczęła czytać list, wobec czego miałem dość czasu, by się należycie przyjrzeć jej urodzie.
Wszystkie białogłowy posiadają jedną przedziwną zdolność, im tylko właściwą, zdolność, że tak powiem, przemieniania się! Miałem przed sobą najzwyklejszą gryzetkę paryską, która, prawdopodobnie, chadzała co niedziela tańczyć w Prado. Ale wystarczyło przesadzić ją, że tak powiem, na inny grunt, aby jak ta roślina, rozkwitła wśród otaczających ją bogactw i przepychu! Rzekłbyś śmiało, że w takich właśnie warunkach przyszła na świat.
Dobrze byłem obeznany z reprezentantkami tej sfery społeczeństwa, do której należała, mimo to nie zauważyłem w niej nic takiego, co przypomniałoby mi jej proste pochodzenie oraz brak dobrego wychowania.
Przemiana jej była tak wielką, że widząc to piękne stworzenie, z długiemi włosami, zaczesanymi na sposób angielski, w prostym białym muślinowym peniuarze, w małych pantofelkach tureckich, w pozie pełnej gracji, którą mógłby artysta śmiało wybrać do jej portretu, — mógłbym wyobrazić sobie, że jestem w buduarze jakiej eleganckiej arystokratycznej mieszkanki przedmieścia Saint-Germain w Paryżu, lecz nigdy w jednym z tylnych pokoików magazynu mód.
— A zatem, czem pan jest tak przejęty? —zapytała Luiza, która skończyła właśnie czytanie listu, i zdziwiona była nielada tem, że przyglądam się jej badawczo.
— Patrzę na panią i myślę.
— O czem?
— Myślę, że gdyby mademoizelle Róża zamiast tak heroicznie trwać w wierności dla pana Augusta została nagle, jakąś nadprzyrodzoną mocą, przeniesiona do tego cudnego buduaru, i gdyby ujrzała panią w tej chwili tak, jak ja ją widzę, to nie tylko rzuciłaby się w pani ramiona, ale poprostu padłaby na kolana przekonana, że znajduje się przed królową!
— Pański komplement jest nadzwyczajny, — odparła śmiejąc się Luiza. — W słowach pańskich to tylko jest prawdą, że ja rzeczywiście zmieniłam się. O, tak, bardzo się zmieniłam, — dodała z westchnieniem.
Do pokoju weszła młoda panienka z magazynu.
— Madame, — rzekła — gosudarynia pragnie mieć taki sam kapelusz, jaki pani zrobiła księżnej Dołgorukowej.
Zatem sama gosudarynia jest tutaj?
— Tak.
— Proszę ją zaprosić do salonu. W tej chwili będę.
Panienka wyszła.
— Róża ma rację, — rzekła Luiza, — jestem tylko biedna modystką! Ale jeśli pan zechce ujrzeć rzeczywistą przemianę, to niech pan uchyli rąbek tej kotary i patrzy przez te szklane drzwi...
Z temi słowy wyszła do salonu, pozostawiając mnie samego. Skorzystałem z pozwolenia, i, uchyliwszy ostrożnie rąbka kotary, wlepiłem oczy w szkło.
Ta, którą nazywano „gosudarynią”, była młodą piękną kobietą dwudziestodwu—trzyletnią, o wschodnich rysach twarzy: szyję, uszy, i ręce miała w brylantach. Wspartą była o rękę jednej ze swych sług... Zatrzymała się koło kanapy, dając znak Luizie, by się zbliżyła. W łamanym francuskim języku kazała jej pokazać sobie najpiękniejsze i najdroższe kapelusze.
Luiza czemprędzej podała jej najpiękniejsze kapelusze,
gosudarinia jęła je przymierzać jeden po drugim, przez cały czas patrząc w zwierciadło, które trzymała przed nią towarzysząca jej dziewczyna, ale pokazało się, że ze wszystkich kapeluszy ani jeden się jej nie spodobał, ponieważ nie było ani jednego takiego samego, jaki zrobiono dla księżny Dołgorukowej...
Wówczas Luiza oświadczyła, że wykona dla gosudaryni zupełnie taki sam.
Wówczas „gosudarynia” zażądała, aby nowy kapelusz został zrobiony na jutro rano! Luiza przyrzekła, mimo że, by go wykonać, trzeba było przez całą noc pracować.
— „Gosudarynia” wyszła, wsparta na ramieniu, towarzyszącej jej służącej.
— No, jakże? — zwróciła się do mnie Luiza, śmiejąc się. — Co pan powie o tej kobiece?
— Powiem, że jest bardzo piękną.
— Nie o to pytam. Ale co pan sądzi, kim jest ona?
— Gdybym ją ujrzał w Paryżu, z jej dziwnemi manierami, z aspiracjami do robienia ze siebie jakiejś damy wielkoświatowej, to pomyślałbym, źe jest to jakaś dymisjowana baletnica, będącą obecnie utrzymanką jakiegoś, dajmy na to, lorda...
— Nieźle: jak na nowicjusza! —zawołała Luiza.— Paneś prawie że odgadł. Ta piękna niewiasta, która teraz z taką obojętną, znudzoną miną chadza po kobiercach perskich — jeszcze niedawno, mój panie, była zwykłą dziewką pańszczyźnianą, którą ulubiony przez cara minister zrobił swoją metresą!
Ta metamorfoza odbyła się zaledwie cztery lata temu, a jednak ta dziewka pańszczyźniana już zupełnie zapomniała o swem pochodzeniu... Albo słuszniej powiedziawszy, przypomina ona je sobie w godzinach swego ubierania się, gdy nic innego nie robi, tylko męczy swoją służbę i pracownice magazynów, dla których stała się czemś poprostu groźnem. Służba nie śmie ją nazywać jej imieniem, jeno „jaśnie panią“, — „gosudarynią” I Czy słyszał pan, jak mi zameldowano jej przybycie?
Oto dam przykład okrucieństwa tej ekscentrycznej baby, — ciągnęła dalej Luiza : — nie dawno rozbierała się, i wtedy nie znalazła pod ręką poduszeczki, do wtykania szpilek. I co pan powie? Chwyciła szpilkę i wbiła ją w pierś jednej ze swych pokojówek! Ale tym razem ta historja narobiła wiele hałasu, dowiedział się o niej nawet sam car. No, ale dość o sobie i o innych, wróćmyż do pana. Pozwoli pan zatem, że jako rodaczka i paryżanka, zapytam go: co właściwie sprowadziło pana do Petersburga? Być może, będę mogła być mu użyteczną, służyć swemi radami, ponieważ mieszkam tu już trzy lata.
— Dziękuję serdecznie. Ponieważ panią zaciekawia, tedy powiem pani, że przybyłem tu jako nauczyciel fechtunku. A propos, czy w Petersburgu często odbywają się pojedynki?
— Nie bardzo, ponieważ pojedynki są tutaj wielce zaciekłe i prawie zawsze kończą się śmiercią. Zarówno uczestnikom, jak i świadkom pojedynków w Rosji grozi deportacja na Sybir, przeto pojedynki odbywają się tu jedynie w razach wyjątkowych. Ale to nic nie znaczy: uczniów panu nie zbraknie! Czy pozwoli pan dać sobie jedną radę?
— Ależ proszę.
— Niech pan postara się uzyskać najwyższą t.j. cesarską nominacją, jako mistrz szermierki — do jakiego pułku. To zrobi z pana osobą wojskową — a, wiedz pan, mundur wojskowy jest tu wszystkiem.
— Niezła ta rada pani... Jednakowoż o wiele łatwiej jest ją dać, niż wykonać.
— Dlaczego?
— Bo w jaki sposób mogę się dostać do cesarzą? Przecież niemam żadnej protekcji!
— Pomyślę o tem.
— Pani ?
— Pana to dziwi? — spytała z uśmiechem.
— Nie, nic mnie w pani nie dziwi: uważam panią za tak bardzo czarującą, że zdoła pani z pewnością dobić się tego, co postanowi. Tylko że ja nic nie zrobiłem takiego, abym mógł zasłużyć sobie na tyle przychylności ze strony pani...
— Pan nic nie zrobił? Alboż nie jest pan moim rodakiem? Albo nie przywiózł mi pan listu od mojej najdroższej Różyczki? Alboż nie sprawił mi pan największej przyjemności, przypominając nasz kochany Paryż?.. Spodziewam się, że będziemy mogli się wkrótce widzieć z panem.
— Niech pani rozkazuje, jestem do usług.
— A zatem, kiedy?
— Jeśli pani pozwoli, to jutro.
— Dobrze. O tej samej godzinie, ponieważ jest to najbardziej dogodna dla mnie godzina.
— Doskonale. Zatem do jutra.
Rozstałem się z Luizę, oczarowany nią, czując, że nie jestem już sam jeden w Petersburgu. Luiza stawała się dla mnie cennem oparciem. W przyjaźni z kobietę jest coś, co-jako pierwsze uczucie — rodzi nadzieję.
Zjadłem obiad w restauracji nawprost magazynu Luizy, u restauratora nazywającego się Talon; tu nie okazałem najmniejszej chęci zetknięcia się z jakimkolwiek z moich rodaków, których poznaje się wszędzie na świecie po głośnej rozmowie i niezwykłej łatwości, z jakę wszędzie mówię o swych sprawach. Byłem całkowicie pochłonięty swemi myślami i gdyby teraz ktokolwiek chciał wszczęć ze mnę rozmowę, to wydałby mi się poprostu człowiekiem natrętnym, pragnącym pozbawić mnie części mych marzeń.
Jak dzień przedtem, wynająłem sobie łódkę z dwoma wioślarzami i spędziłem białą noc na Newie, rozkoszując się przepiękną muzykę na rogach i patrząc na gwiazdy na wysokiem niebie.
Wróciłem do domu nie wcześniej jak o godzinie drugiej w nocy, a o siódmej już byłem na nogach. Pragnąc czemprędzej zakończyć swe obznajmianie się z lokalnemi osobliwościami, by módz następnie całkowicie oddać się swym myślom i prawom, poprosiłem lokaja, by mi sprowadził dorożkę, poczem udałem się na zwiedzanie Petersburga. Zwiedziłem Ławrę Aleksandra Newskiego, gdzie widziałem posąg Aleksandra Newskiego, przedstawiający modlącą się postać z masy srebrnej, prawie naturalnej ludzkiej wielkości, byłem w Akademji Nauk, gdzie oglądałem bajeczną kolekcję minerałów, sławny globus Gottorpów, podarowany Piotrowi I-mu przez króla duńskiego Fryderyka IV, następnie szkielet mamuta, z okresu potopu ziemskiego, znaleziony pod lodem na wybrzeżu białego Morza przed podróżnika Michała Adama.
Wszystko to były rzeczy bardzo ciekawe, mimo to co chwila spoglądałem na zegarek, myśląc o godzinie, o której znowu zobaczę się z Luizą.
O godzinie czwartej nie miałem już prawie sił dłużej czekać. Udałem się dorożką na Newski Prospekt, gdzie zamierzałem spędzić jeszcze godzinę, do piątej. Ale dojechawszy do kanału Katarzyny Wielkiej, musiałem się zatrzymać, ponieważ ulica zapchana była ogromnym tłumem ludzkim.
Tego rodzaju tłok ludzki na ulicach Petersburga, jak to już wiedziałem, był zjawiskiem nadzwyczaj rządkiem. Wobec tego zwolniłem dorożkarza i poszedłem dowiedzieć się, o co chodzi. Jak się pokazało, prowadzono do więzienia jakiegoś złoczyńcę, złapanego przez samego Gorgolego, komendanta miasta Petersburga. Okoliczności tej sprawy są tak dalece interesujące, że chcę je tu omówić szczegółowiej.
Gorgoli — jest jednym z najpiękniejszych mężczyzn w stolicy carów, a pozatem dzielnym generałem armji rosyjskiej. Los raczył zrządzić tak, że jeden z największych oszustów petersburskich był podobny do niego, jak dwie krople wody.
Otóż oszust ów postanowił wykorzystać swe zadziwiające podobieństwo: Włożył na się uniform generała, szary szynel z dużym kołnierzem, taki sam, jaki nosił Gorgoli. Wystarał się o powóz i konie, najzupełniej podobne do powozu i koni komendanta miasta, woźnicę ubrał tak samo, jak ubierał się woźnica Gorgolego i tak przebrany, przybył do jednego z najzamożniejszych kupców przy ulicy Wielkomiljonowej.
— Pan wie, kim jestem? — oświadczył. — Jestem Gorgoli, komendant miasta Petersburga.
— Ma się rozumieć, że wiem, wasze prewoschoditielstwo!
— Potrzebuję natychmiast dwadzieścia pięć tysięcy rubli. Nie mogę po nie pojechać do domu, ponieważ drogę mi jest każda minuta! Niech mi pan da łaskawie tę kwotę, a jutro rano niech pan przyjdzie po odbiór.
— Wasze prewoschoditielstwo, — rzekł kupiec, któremu wielce pochlebił ten dowód zaufania ze strony komendanta miasta, — a może panu trzeba więcej?
— E... no, dobrze, niech pan da trzydzieści tysięcy.
— Z przyjemnością, wasze prewoschoditielstwo!
— Merci! sOczekuję pana jutro o dziesiątej w swym domu.
Otrzymawszy tę niebylejaką kwotę, oszust wsiadł do powozu, poczem udał się w kierunku Parku Letniego.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, przybywa kupiec do Gorgolego, komendanta miasta, który wita go ze zwykłą uprzejmością i pyta, w jakiej sprawie przybywa do niego?
Pytanie to wprost oszołomiło kupca, który teraz dopiero spostrzegł różnicę w wyglądzie właściwego komendanta miasta, i zorjentował się w tem co go spotkało dzień przedtem.
— Wasze prechoditielstwo! — jęknął — ratunku! obrabowano mnie!
Tu opowiedział komendantowi miasta całą historję, której ofiarą padł. Gorgoli wysłuchał go uważnie. Gdy kupiec skończył, generał kazał podać mu powóz i ubrał się w swój szary szynel. Poczem kazał kupcowi jeszcze raz opowiedzieć całą historję a następnie ruszył na bezzwłoczne poszukiwanie oszusta.
Przedewszystkiem udał się Gorgoli na ulicę Wielomiljonową, gdzie zwrócił się do szyldwacha, stojącego przy budce:
— Przejeżdżałem wczoraj o trzeciej po południu. Czy widziałeś mnie?
— Tak toczno, wasze prewoschoditielstwo!
— Czy widziałeś, dokąd pojechałem stąd?
— Do Mostu Troickiego, wasze prewoschoditielstwo.
— Dobrze.
Gorgoli udał się na most Troicki. Zjeżdżając na most, zatrzymał się i znowu zapytał szyldwacha:
— Wczoraj byłem tu po trzeciej po południu. Czy widziałeś mnie?
— Widziałem, wasze prewoschoditielstwo.
— Dokąd udałem się?
— Raczył pan przejechać przez most, wasze prewoschoditielstwo!
— Dobrze.
Gorgoli przejechał przez most i znowu zapytał szyldwacha, stojącego po drugiej stronie mostu:
— Czy widziałeś mnie wczoraj, gdy jechałem tu o pół do czwartej.
— Tak toczno, wasze prewoschoditielstwo! Widziałem.
— W jakim kierunku jechałem?
— W kierunku dzielnicy Wyborgskiej, wasze prewoschoditielstwo.
— Dobrze.
Gorgoli jedzie dalej, zdecydowany tropić złoczyńcę do ostateczności. Około szpitala wojskowego zatrzymuje się i znowu pyta szyldwacha.
Ten skierowuje go w dzielnicę szynków. Przez most Wozniesieński, Gorgoli jedzie dalej, staje na Wielkim Prospekcie i tu znowu zwraca się do stojącego szyldwacha:
— Czy widziałeś mnie znowu około godziny piątej, gdy tędy przejeżdżałem?
— Widziałem, wasze prewoschoditielstwo?
— Dokąd pojechałem?
— Na kanał Katarzyny Wielkiej, wasze prewoschoditielstwo. Do domu № 19.
— Wszedłem tam?
— Tak toczno, wasze prewoschoditielstwo.
— Czy widziałeś, jak wyszedłem stamtąd?
— Nikak niet, (nie) — wasze prewoschoditielstwo!
— Dobrze. Zawezwij na swój posterunek najbliższego szyldwacha, a sam pędź do najbliższych koszar i wracaj tu z kilkoma uzbrojonymi żołnierzami.
Słucham, wasze prewoschoditelstwo.
Szyldwach pobiegł i za jakie dziesięć minut przybył w otoczeniu żołnierzy z karabinami.
Gorgoli rusza z nimi na wskazany dom, rozkazuje zamknąć wszystkie przejścia. Poczem wzywa stróża domu, bada go, i dowiaduje się, że zupełnie podobny do niego jegomość, rzeczywiście, mieszka na drugiem piętrze, w takiem a takiem mieszkaniu...
Gorgoli udaje się tam, stuka, lecz nikt mu nie otwiera. Rozkazuje wyłamać drzwi i — staje twarzą w twarz ze swym sobowtórem, który przerażony tą wizytą, której przyczynę, oczywiście, zna dobrze — przyznaje się do wszystkiego i zwraca natychmiast całkowicie owe otrzymane trzydzieści tysięcy rubli...
Jak widzimy, pod pewnym względem Petersburg nie bardzo się różni od Paryża.
Zdarzenie to, przy którego finale, wypadkowo byłem obecny, zatrzymało mnie na jakie dwadzieścia minut. Po drugich dwudziestu minutach już mogłem pójść do Luizy, co też zrobiłem.
W miarę, jak zbliżyłem się do jej domu, serce poczęło mi bić coraz mocniej. A gdy zapytałem w magazynie, czy można się widzieć z pannę Luizę, to głos mi tak drżał, że musiałem powtórzyć ze dwa razy swoje pytanie...
Luiza oczekiwała mnie w buduarze.