W sieci pajęczej/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział III
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI.

Ignacy Młynarczyk z Olszanki i Kajetan Sobieński z Brzozówki zawsze z sobą trzymali kompanję i żyli w przyjaźni jeden z drugim. Byli to ludzie rozsądni, pracowici i trzeźwi; obadwaj piśmienni, lubili czytywać książki, obadwaj doświadczeni, a miłujący bliźnich, zdrowym chłopskim rozumem pojmowali położenie rzeczy. Bolało ich to bardzo, że pewna część, jeżeli nie połowa gospodarzy, siedzi w żydowskich kieszeniach, bolało ich, że ludzie są po większej części bezradni, że nie rozumieją, jakimby sposobem los swój poprawić, spokojne życie prowadzić, dzieciom dać dobry przykład i przysposobić je do pracy.
A to przecież taka prosta rzecz: „Nie pij, nie będziesz pijakiem; pracuj, nie będziesz próżniakiem; oszczędzaj, nie będziesz biedakiem.“ To tylko nieszczęście, że ludzie prostych rzeczy rozumieć nie chcą, że są słabi, dają się skusić namowom złych i podstępnych wydrwigroszów; że brną w długi, jak w błoto, jakby nie wiedzieli, że z takiego bagna wyjścia niema; że gdy człowiek w nie wejdzie, to pogrąża się po kolana, po pas, po szyję, aż utonie w niem bez ratunku.
Nieraz wieczorem, albo po południu w święto, szła o tem między przyjaciółmi gawęda, a do tych dwóch ludzi — do Sobieńskiego i Młynarczyka — przyłączali się stateczniejsi i rozumniejsi gospodarze z Brzozówki, z Olszanki i okolicznych wiosek.
Młynarczyk z rodu bogaty nie był, również jak i Sobieński; gospodarstwa obaj posiadali małe i nie mogli z nich wiele wyciągnąć: Maciek zrobił, jak to mówią, Maciek zjadł; tyle że im z rodzinami na życie wystarczało, — ale ratowali się innemi sposobami. Sobieński trzymał piękną klacz i dbał o nią, żywił dobrze, pracą nie przeciążał, strzegł — to też dochował się z niej ślicznych źrebiąt; kilka razy za ogierki swego chowu po paręset rubli brał — i w ten sposób przyszedł do jakiegoś grosza; Młynarczyk znowuż handlem się zajmował, patrzył on uważnie na żydów, jak oni zabiegają i spekulują i pomyślał sobie: „nie święci garnki lepią.“ Zaczął od małego, skupował po wsiach gęsi, cielęta, drób, nabiał, woził do gubernjalnego miasta na targ i tam sprzedawał z zarobkiem, nie uganiając się za dochodem wielkim, byle tylko coś zyskać; po kilku latach i u niego grosz się zawiązał. Bywając często w mieście, dostarczając produkty do domów i do sklepów, przypatrywał się bacznie, jak to ludzie handlują, o nie jedno zapytał, poznał się dobrze na niektórych towarach, na wagach, na mierze, spenetrował, skąd się jaki przedmiot sprowadza, gdzie taniej nabyć go można i ciągle to miał w myśli, żeby w Olszance sklep założyć. Straszyli go ludzie, że to będzie ciężko, że żydzi niejedną psotę mu uczynią, ale nie bał się on i myślał sobie: niech oni wojują szachrajstwem, a ja rzetelnością, obaczymy, kto wygra. Jakoż spełnił to, o czem myślał, założył sklep.
Z początku oporem szło, ludzie tak się przyzwyczaili do żydów, że im się dziwnem wydało, żeby włościanin, gospodarz, do handlu się brał; to też przepowiadali, że rady sobie nie da i że zginie. To samo powtarzali Jukiel i Chaskiel, ale Młynarczyk nie wiele sobie z tego robił, towary sprowadzał, uczciwie ważył i mierzył, zysków nadmiernych nie szukał, i jakoś nieźle wychodził. Chaskiel też miał różne towary u siebie i sprzedawał je znacznie taniej, niż Młynarczyk, ale zaraz ludzie zaczęli się przekonywać, że to jest taniość zawodna dlatego, że waga nierzetelna i towar dużo gorszy. W sklepie pomagała Młynarczykowi żona, a najbardziej córka Franusia, bardzo roztropna i zdatna dziewczyna; prędko poznała ona towary, wagę i rachunek, a że dla kupujących była grzeczna i usłużna, obsługiwała wszystkich pośpiesznie — więc ojciec miał z niej wielkie wyręczenie i mógł śmiało, choćby nawet na cały tydzień za interesami wyjechać, gdyż wiedział, że w domu doskonałą zastępczynię zostawił.
Sobieński inaczej znów sobie począł; syna Piotrka oddał naprzód do dobrego kowala, a potem już, jako czeladnika, umieścił w Warszawie, w fabryce powozów, żeby się chłopak przyjrzał porządnej robocie. Kiedy już Piotrek tę naukę ukończył, Kajetan porozumiał się ze stelmachem, krewnym swoim, w mieście gubernjalnem mieszkającym, namówił go do współki i do Brzozówki sprowadził. Koszykarza wynalazł Piotrek w Warszawie, a wyszło to głównie z namowy Młynarczyka. W Olszance, nad rzeką wierzbiny i wikliny moc rosła i marniał ten materjał bez pożytku, umyślił tedy Młynarczyk, że dobrze byłoby znającego człowieka sprowadzić, żeby i sam miał zarobek i młodych chłopaków koszykarstwa uczył. Po naradzie z Kajetanem napisali do Piotrka do Warszawy list o koszykarza. Będzie wyplatał bryczki, wasągi, będzie robił kosze i delikatniejsze wyroby. Jakoż znalazł się młody chłopak taki zdatny, że nietylko kosze, ale nawet krzesełka bardzo ładne robił. Pierwsze sześć zaraz kupił ksiądz proboszcz z Zimnej Woli, drugie sędzia z Zatraceńca — i wszystkim się te sprzęty niezmiernie podobały, jako leciuchne, zgrabne, wygodne, mocne i tanie.
Po powrocie Piotrka z Warszawy, Kajetan, co miał uzbieranego grosza, włożył w kuźnię, w drzewo, w żelazo i w imię Boże, po nabożeństwie fabryczkę otworzyli.
— Ty, Piotruś — rzekł ojciec, — wozy i bryczki kuj, a ja sobie, jako i dawniej, będę koło gospodarstwa chodził i źrebiątka hodował.
Piotrusia do pracy nie trzeba było namawiać; rozumiał on jej znaczenie i próżnować nie lubił, ale myśl jego wybiegała często poza kuźnię do Olszanki, do owego sklepu, w którym gospodarzyła tak zręcznie ładna Franusia.
Jednej niedzieli pojechał tam z ojcem po południu. Młynarczykowa zakrzątnęła się żwawo, aby gości przyjąć; nastawiła samowar, nakryła stół, podała chleb świeży, pachnący, na kapuścianym liściu upieczony, masło, ser, trochę miodu, trochę gruszek, — co było w domu.
Niezadługo nadeszło kilku gospodarzy i zaczęła się pogawędka o zbiorach, o potrzebach parafjalnych, o nowej fabryczce, o sklepie, o dzierżawcy z Zatraceńca, któremu żydzi cały majątek zlicytowali, o Rokicie, o Wasążku, o innych sąsiadach, którzy w matnię wpadli i wydobyć się z niej na żaden sposób nie mogą...
Piotrek tymczasem wymknął się przed dom; była już tam w małym ogródku Franusia i przywitała chłopaka życzliwym uśmiechem...
— Eh, — rzekła, — ty teraz po Warszawie patrzeć na nas nie zechcesz.
— Niech Bóg broni, Franusiu, w Warszawie ja byłem parę lat, to prawda, ale serce moje zawsze do was uciekało.
— Tak gadasz...
— Nie wierzysz? Do ojca, do matki, do ciebie...
— Patrzajcie — do mnie! Uwierzy ci kto?
— Dalibóg, Franusiu...
— Eh, mało to ładnych w Warszawie...
— Jest... jest, dużo... ale takich jak ty, niema... takich ładnych i dobrych.
Zerwała kwiat astru i rzuciła na niego.
— To za karę... — rzekła.
— Dobrze, że choć kwiatem, nie zaś korzeniem; ale za co kara?
— Dlaczego nie byłeś na odpuście?
— Nie mogłem... akurat tego dnia jeździliśmy z ojcem drzewo kupować...
— A ja akurat byłam i poszłam piechotą... bo myślałam...
— Co takiego myślałaś...
— Powiedzieć ci?
— Oj, — powiedz...
— Nie chcę, bo schardziałbyś zanadto...
— No, moja Franeczko...
— O, już twoja?!
— Powiedzże, powiedz... tak proszę...
— Myślałam... że ciebie tam zobaczę.
— O moja jedyna...
— Znowu moja!
— Już to Franusiu; inaczej być nie może... Życie mi nie miłe bez ciebie... Póki byłem w nauce, tom cicho siedział, nie mówiłem nic... tylkom codzień Boga prosił, żeby mi cię kto nie złapał...
— Myślisz, że jabym się dała złapać tak łatwo!
— Dziś, gdy już mam swój kawałek chleba, to myślę, że niema co zwłóczyć...
— Jaki to pośpieszny..!
— Poproszę ojca, matki, niech się twoim rodzicom pokłonią... i...
— A mnie to nie poprosisz? Ja to dla ciebie nic?
— Ja cię właśnie teraz proszę, Franusiu — zostań moją żoną.
Dziewczyna zarumieniła się, jak wiśnia; Pietrek nalegał.
— Franusiu, no... cóżeś tak zamilkła, nie życzliwa mi jesteś — nie kochasz? — powiedzże choć słówko.
— A gdybym powiedziała, że nie...
— To nie prawda, ty tak nie powiesz... Ja wiem.
— Więc dlaczego zapytujesz... skoro wiesz.
— Moja jedyna... Ja jutro ojca prosić będę. Niech nam pobłogosławią. Zobaczysz, jak będę dbał o ciebie. Bryczuszkę ci zrobię prześliczną...
— Nie potrzeba. Do tej pory na wozie jeździłam i jeździć będę nadal tak samo. Bryczkę zrób na sprzedaż.
— A co dla ciebie?
— Bądź tylko dla mnie dobry, mnie więcej nie trzeba... Teraz to już ci mogę powiedzieć, żem tęskniła za tobą, że mi było bardzo, bardzo smutno i że bałam się...
— Czego?
— Albo ja wiem; myślałam, że się odmienisz w Warszawie, że inna ci się podoba, ładniejsza i bogatsza, że o mnie zapomnisz... ale widzę, że ty dobry jesteś, Piotruś... Pamiętałeś o swojej Frani.
— Teraz się już nie rozłączymy. Ojcowie przeszkody nam robić nie będą...
— A może, — zapytała figlarnie.
— Nie, nie...
Długo, prawie do samego wieczora młodzi gwarzyli swobodnie w ogródku, pod oknem. On opowiadał jej o Warszawie, o pięknych gmachach i kościołach, jakie tam widział, o ulicach szerokich, ogrodach, o mostach żelaznych, Saskiej kępie, o ogromnych fabrykach, jakie widział, o bogactwach sklepów, o prześlicznych koniach, powozach, strojnych paniach, o teatrze, w którym był trzy razy i dość nadziwić się mu nie mógł.
— Toć chyba sami bogacze w onej Warszawie mieszkają, — rzekła Franusia.
— Gdzie tam, gdzie tam, — odrzekł Piotruś, — są bogacze i ludność pracująca, i nędzarze tacy, że nasz Błażej Pokrzywa, w porównaniu z nimi, magnat nad magnaty. Jak w dużem mieście, Franeczko, tam jest dużo ludzi, dużo dobrego, dużo złego, dużo bogactwa, dużo nędzy... wszystkiego dużo... bardzo...
— A cóż ja ci, Piotrusiu, opowiem? — rzekła dziewczyna... — u nas tu zawsze jednakowo: cicho, biednie, nic nie błyszczy, nic ciekawego niema; jak dziś, tak jutro, od dnia do dnia, od roboty do roboty, w święto czasem rozrywka, ale nie taka, jakie ty tam w Warszawie miewałeś... Ja nie mam nic ciekawego do opowiedzenia ci...
— Powtórz tylko, żeś mi życzliwa, żeś tęskniła za mną, a to mi będzie najciekawszem, najmilszem opowiadaniem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.